Archiwum kategorii: Żadna prasa nie hańbi

Taniec na wulkanie

Miło przeczytać romans kryminalny o cechach damsko-męskich. Damom książeczka oferuje dobrze zaprowadzoną historię miłosną, panom zaś intrygę szpiegowską rzuconą na szerokie tło polityczne przededniu I wojny. Co się splata w całość w pewnej magnackiej rezydencji pod Wiedniem. Bawi tu na wywczasach kosmopolityczna arystokracja europejska oraz Isabel, pannica z hiszpańskiej szlachty, która jest obiektem adoracji męskiej. Uczuciowe przypływy i odpływy, rozmowy w tańcu i alkowie zostały tu zrekapitulowane na tyle dogłębnie i obficie, by czytelnik damski (cokolwiek by o tym powiedziały magistrantki studiów genderowych) poczuł się nasycony.
Czytelnikowi  męskiemu zostawiono trop kryminalny i wgląd w grę wywiadów oraz w światowa politykę. Wszystko w wysokich sferach europejskich. Arystokracja schodzi właśnie z areny dziejowej i – jak to bywa w końcówce – prezentuje się jako sfera zmurszała. Pociechy szuka w celebrowaniu dawno przebrzmiałych ceremonii oraz w teozofii madame Bławatskiej. A nawet w sektach oddających cześć bóstwom hinduskim, by nie rozwodzić się już nad wspomaganiem się haszyszem a nawet heroiną. Nad nimi wysoko w obłokach majaczy cesarz Franciszek Józef, staruszek sterany wiekiem i panowaniem, którzy bezradnie patrzy jak w jego imperium aż buzuje od nacjonalizmów.

Czytaj dalej Taniec na wulkanie

Życiorysy na wyrywki

Właśnie filmują doktora Zbigniewa Religę przy pracy. Powstaje film „Bogowie” o pionierach polskiej kardiochirurgii. Świetnie! Ale przecież my mamy w odwodzie całe mnóstwo równie świetnych losów, anegdot, perypetii i przełomów. Drzemią na zakurzonych półkach, a przecież jak nic nadają się na film, teatr, temat lekcji czy świetlicową pogadankę. Całkiem jeszcze świeże polskie życiorysy to kopalnia że tylko sięgać, przebierać i kłaść młodzieży przed oczy. Jak człowiek wejdzie w te biografie, to zachowuje się jak – nie przymierzając – alkoholik w monopolowym. Dostaje oczopląsu i nie wie, za co najpierw złapać. Więc sięgamy, ot tak, na wyrywki.

Krzyś Penderecki pcha taczki
Czytaj dalej Życiorysy na wyrywki

Polska właśnie

Redaktor Tomasz Sekielski odczuwa przemożna potrzebę zerwania kurtyny, za którą polski rząd i rozmaite agencje wywiadowcze robią brudne interesy kosztem społeczeństwa. Mógłby  się oburzyć w radiu lub w gazecie, ale on wybrał potoczystą powieść sensacyjną z kluczem. Słusznie. Fabułka dłużej trzyma się pamięci. A w fabułce sami swoi, choć pod innymi nazwiskami.
Rząd jest tylko klubem dyskusyjnym. Rozmaite agencje wywiadowcze kręcą nim, jak chcą. Premier podejmuje decyzje w zależności od tego, jaką teczkę mu akurat podsuną. Bo to jest kurek na wietrze – kalkuluje w kategoriach kadencji. Tej, najwyżej następnej. A wywiad działa w perspektywie wielu dziesięcioleci. Rozumie, że opłaca się zainwestować w młodego, wybijającego się działacza. Wesprzeć finansowo (pensyjka z rady nadzorczej), wysłać na stypendium, przyspieszyć karierę… A jednocześnie cyknąć parę kompromitujących fotek, zebrać podpisy, że wzięło się fundusze na kampanię. I tak zaopiekowany działacz wspina się, a papiery sobie grzecznie czekają. Na moment, kiedy agencja wywiadu wyrazi zapotrzebowanie, by – teraz już premier – podjął decyzję po jej myśli. Bo jak nie… Zresztą, po co te nerwy?  Media to pięknie uzasadnią, bo tam też pełno redaktorów, którzy siedzą na dwóch stołkach.
A po myśli wywiadu jest, by Polacy nie przelewali w Iraku krwi na darmo. Tylko żeby władze Iraku dopuściły polskie spółki do eksploatacji złóż naftowych. Nafta za krew. Tylko, że to wprawdzie są spółki polskie, ale bynajmniej nie kontrolowane przez skarb państwa, lecz przez inwestorów prywatnych. A w praktyce przez wysokich oficerów wywiadu. Forsę wykłada jednak nie pułkownik wywiadowni (po kursach w KGB), lecz dorobiony biznesmen. On też nie wziął się znikąd. Kiedy zaczynał, był drobnym, choć obrotnym kryminalistą. Więc pchnęło się go na zachód, by tu nie lazł sędziom przed oczy. By raczej inwestował pieniądze, które głupi rząd pakował w FOZZ. On coś tam skubnął dla siebie i teraz okupuje szczyty list najbogatszych. Stać go nawet na własną telewizję, która co wieczór pakuje rodakom do głów sieczkę. Oni zresztą w swej masie za tym przepadają.
Ale – jak w dobrym thrillerze – w tej układance namiesza pewien kliniczny wariat i agenciak, któremu już wszystko się poplątało i nie wie, komu służyć. No tak, jak polityka oszalała, to najlepiej napuścić na nią wariata.
Wreszcie uroczy drobiazg. W trakcie operacji pewien agent dostaje kryptonim „Malik” i za cholerę nie rozumie, dlaczego. My wiemy. To oczywiście z filmu Jacka Bromskiego „Zabij mnie glino” ze środkowym Lindą. Bo jak ktoś czyta kryminały Sekielskiego, to ogląda też kryminały Bromskiego. I odwrotnie.

Tomasz Sekielski, Obraz kontrolny, Rebis, Poznań, 2013 LINK

„Uważam rze”

Kawa pachnąca krwią

Jak Niemiec zasiądzie do pisania nawet zwykłego kryminału, to od razu daje dzieło gruntowne. Jak nie przymierzając Tomasz Mann. Co nam, czytelnikom obraca się na korzyść, bo samego tylko: kto kogo stuknął i za jakie winy, to za bardzo nie jesteśmy ciekawi. Więc wzięty w Niemczech autor Heinichen dał posągową rozprawę kryminalną, która rozgrywa się we włoskim Trieście. I skupia problemy zachodniej metropolii jak w soczewce.
Na przykład totalny podgląd. Kamery śledzą mieszkańców wszędzie: w metrze, w supermarketach, w bankach, w garażach. Do przeglądania tego, co się nagrało, miasto zatrudnia całe sztaby weryfikatorów. Także na ochotnika mieszkańcy telefonami komórkowymi nagrywają, co popadnie i na wszelki wypadek przesyłają na policję. A jak nie zainteresuje się policja, wstawiają filmik do Internetu. W tym Internecie każdy najmniejszy ruch też do wyśledzenia: od pornografii po reklamy, w które klikasz. Co z kolei jest analizowane pod kątem. Więc nie tylko numer buta, ale grupa krwi i kod DNA internauty za chwilę zostaną podane do wiadomości publicznej. „Społeczeństwo podglądaczy, szpiegów, donosicieli”.
Nie tylko. To także społeczność, która żyje z krwi i potu robotników np. czarnej Afryki. W tym przypadku – drobnych plantatorów kawy. Bo kawa dla Triestu jest tym, czym diamenty dla Amsterdamu. Najbardziej wyrafinowane ziarna zbiera się w Etiopii. Tam robotnik pracuje za dolara dziennie. Ziarna, które uzbiera, sprzedaje się koneserom na Zachodzie kilkaset razy drożej. A ten biedak nie ma nawet Internetu, żeby mógł się zorientować, jak mocno go przekręcają. Zresztą gdyby taki zaczął się interesować i próbował wywołać jakiś tumult, to przecież są sposoby. Albo to jednego ciekawskiego reportera znaleziono na wysypisku śmieci z kulką w głowie?
Ta eksploatacja ciągnie się wszerz i wzdłuż. Oto brytyjska parlamentarzystka wypuszcza się na zasłużone wakacje. I wychyliwszy drinka z palemką okazuje zainteresowanie miejscowemu chłopcu, który też  nie jest od tego. A ten zaspokoiwszy damę w pokoju hotelowym (zdjęcia z ukrycia) rozpoczyna śmiały szantażyk.
Poza tym Triest to miasto malownicze. Ale co z tego, kiedy co trzeci młody człowiek nie może tu liczyć na stałą pracę. W dodatku z krajów byłej Jugosławii napływają tu po cichu robotnicy sezonowi. Do niedawna nosili „kałachy” i strzelali do albańskich kobiet i dzieci, a teraz biorą się za kielnię. Z tym, że nie tylko, bo żeby przyoszczędzić na jedzeniu, wygarniają z „kałachów” do dzików, które za pożywieniem wychodzą z okolicznych lasów i ryją w śmietnikach. Tylko czy te dziki tak bardzo różnią się od ludzi?

Velt Heinichen, Zbrodnia i kawa, tłum. Maria Skalska, Noir Sur Blanc, Warszawa 2013 LINK

Tygodnik „Uważam rze”

Inteligencka samoobrona

Nastoletnia Agnieszka notowała i teraz te zapiski ujrzały światło dzienne. Za czasów najbardziej opresyjnego Bieruta Osiecka jest trzpiotem, który z polityki rozumie niewiele, ale ten trzpiot przez skórę przeczuwa, że dookoła robi się niebezpiecznie. Ot, zebranie ZMP: referaty, wystąpienia, dyskusja. Ciężka nuda. Ale Osiecka przechichotała to wszystko w kącie. Tylko jak przyszło do głosowania o „trzydniówkach”, to ona podniosła rękę, że jest przeciw. Dla draki. I – zaczęło się: przesłuchania, bury, reprymendy. Więc Osiecka zapamiętała lekcję: z władzą można pogrywać, ale z wyczuciem. I jak każą, to trzeba grzecznie truchtać z całą klasą na wystawę pośmiertną Juliana Marchlewskiego i z uwagą pochylać się nad gablotami, co będzie rzutowało na stopnie. Jak trzeba się udzielać społecznie przy tłumaczeniu zaniedbanym dzieciom matematyki, której się samej nie rozumie, to trzeba. Zwłaszcza, że przyszła pani redaktor z „Płomyka”, obserwuje i notuje. Jak ktoś podgrandzi zeszyt świetlicowy z astronomiczną liczbą dwudziestu sprawozdań, to rzecz trzeba elegancko zatuszować. Na pochód pierwszomajowy należy się stawić w tenisówkach o odpowiednim numerze, bo z przydziału to zawsze dają za ciasne. I starać się opanować wygłupy przynajmniej przed trybuną, zwłaszcza, że podejrzanie dużo ludzi robi tam zdjęcia.
Słowem – jak mawiał w tamtych latach Zbyszek Cybulski – „trzeba się przepchać przez tę całą hecę”.
Ale wszystko to razem jest zaledwie zabezpieczaniem tyłów. Bo – Osiecka rozumie to z każdym rokiem coraz wyraźniej – prawdziwa batalia o przyszłość rozgrywa się gdzie indziej. Na basenie Legii na przykład, gdzie nie tylko szlifuje się formę, ale też zawiera się interesujące znajomości. Które z czasem zaprocentują. To samo na korcie, podobnie podczas gry w siatkę. No i trzeba się grzecznie ustawić w kolejkę przed kaplicą metodystów, żeby dostać się do dobrej, anglojęzycznej klasy.
Na szczęście tatuś świetnie zarabia grając do kotleta w Bristolu i choć sporo forsy przepuszcza na boku, starczy jeszcze na wycieczkę do Karpacza. A nawet na Grand Hotel w Sopocie. A tatuś jeszcze planuje, żeby córeczka zrobiła kurs szybowcowy…
To owocuje. I kiedy ponura era Bieruta ma się ku końcowi („Pojechał w futerku, a wrócił w kuferku”), Osiecka strząsa z siebie cały ten socrealizm. I jak gdyby nigdy nic bierze pióro do ręki i pisze piosenki, które będą nuciły miliony. Wyciągnijmy wnioski.

Agnieszka Osiecka, Dzienniki, T.I 1945 – 1950, red. Karolina Felberg, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013 LINK

Tygodnik „Uważam rze”

Fatałaszki

okladka_gianniversaceZanim dyktator mody Gianni Versace zginął o kul seryjnego mordercy przed swoja willą na Florydzie, sporo ze świata mody zrozumiał. I warto to zaprotokołować. Versace pojął mianowicie, że co innego moda,  co innego szyk, a jeszcze co innego płócienna oprawa osobowości. Moda to wykroje, które kobiece pisma drukowały masowo i wedle nich tysiące krawcowych ubierają miliony klientek. Szyk to coś węższego: to ciuchy, które nosi towarzystwo selekcjonowane. Sfery wyższe, które kreują własne mody, odległe od gustów pospólstwa. Na samym szczycie modowego światka pozostaje to, co noszą gwiazdy – ubranka krojone w jednym egzemplarzu, często na jedną okazję. Powiedzmy – na galę oscarową, na przemarsz po czerwonym dywanie w Cannes, na koncert rockowy transmitowany przez BBC. Dla Versacego ważne było, żeby być tym pierwszym, tym, z którego się ściąga, a nie tym, kto szyje po poprzednikach. Nawet jeżeli miałby to być choćby jeden poprzednik, mianowicie wieczny konkurent Giorgio Armani.
Ale zaczynał skromnie. Jako dziecko krawcowej od niemowlęcia plątał się między skrawkami materiału i cierpiał, gdy matka zamiast śpiewać mu do snu, szyła późno w noc. Ale on tę pasję rozumiał: mama szyła dla ludzi, a on ubierał w skrawki materiału szmaciane lalki. Kiedy podrósł wydawało mu się, że pana Boga za nogi złapał, gdy – pod koniec lat 60-tych – zdołał namówić matkę, by szyła w trybie pret-a-porter, czyli rzeczy „gotowe do noszenia”, robione seryjnie, a więc bez uciążliwych przymiarek. Matka odetchnęła, ale też Gianni zorientował się, że nawet bardzo pracowita krawcowa i tak przegra z fabryką. Nie tędy droga!  No dobrze, ale projektowanie w trybie haute couture (wyższe krawiectwo), a wiec szycie stroju w jednym egzemplarzu na zamówienie kogoś, kto jest w stanie odpowiednio zapłacić, było zastrzeżone dla krawców francuskich. A i sama nazwa prawem chroniona. Na dnie  impasu, pan Bóg zesłał Gianniemu anioła w postaci pewnego dyrektora domu mody w Mediolanie, któremu obiło się o uszy, że w prowincjonalnym Reggio Calabria raczkuje zdolny projektant. Gianni poleciał tam jak na skrzydłach i po krótkiej naradzie postanowił zaprojektować coś, co będzie „modą włoską”. Której na rynkach za wiele nie było. Powstała linia „Florentine Flowers”, która z punktu zachwyciła świeżością spojrzenia. Od tego momentu Versace zaczął oferować różnym światowym gwiazdom, że ubierze je w „italian style”. Przyjęło się. „Po włosku” ubierały się u niego: Linda Ewangelista, Kate Moss, Nami Campbell, Lisa Marie Presley. I szkoda, że więcej już nie, bo na jego ścieżce do joggingu stanął wariat z pistoletem.

Tony di Corcia, Gianni Versace. Biografia, Rebis, Poznań, 2013 LINK