Archiwum miesiąca: wrzesień 2014

Nikomu ani słowa / Don’t Say a Word

 

Film oparty na aktorstwie i osobowości Michaela Douglasa. Wersja: prosty człowiek zmobilizowany do najwyższego wysiłku w sytuacji ostatecznej.

Bandyci denerwują się przed napadem na bank. Jeden z nich nawija bezmyślnie o jakiejś drużynie sportowej. Jak ci z klasyka Tarantino o jedzeniu.
Jak często: jeden mózg (Sean Bean), reszta posłuszne tępaki. Porywają córkę psychiatry, by ten wymusił od pacjentki ważny dla nich numer.

Porywacz daje psychiatrze polecenie: „Jedź rowerem” (w tłumaczeniu). Przez chwilę mnie to dziwi. Oczywiście chodzi o rovera.

Biedny psychiatra jest w defensywie (porywacze mają wszystkie atuty) do momentu, kiedy decyduje się postawić i zmienić reguły gry. Fajne, tylko było już sto razy.

Nikomu ani słowa / Don’t Say a Word, reż. Gary Fleder, 2001 filmweb

Mania wielkości

Najnowsze doniesienia z życia lasu:

Poza tym.
Na Dolnym Śląsku to po prostu wisi w powietrzu: nic, co nie jest wielkie, nie może być wielkie. W miejscowości Pławna Dolna „żyje i tworzy” malarz wielu talentów Dariusz Miliński, który zorganizował tam swego rodzaju przedsiębiorstwo artystyczne. Nie mnie sądzić, czy jest to twórczość doniosła, ale na pewno jest wielka. Jak wielki potrafi być jeleń na wzgórzu:

Albo też jeden, drugi czy trzeci Liczyrzepa:

Ewentualnie żołnierz epoki napoleońskiej:

Czy też gród trojański z wiadomym koniem. Niestety, konia wprowadzili do środka, więc jest już za późno:

Jeżeli dzieło nie jest wielkie, to jest co najmniej ciekawe, jak te postacie w złocie:

Mogą wzbudzać zainteresowanie do tego stopnia, że gospodarz zdecydował umieścić ostrzeżenie:

Poza tym rozmaitości. Pinokio w trakcie obróbki:

I łódź podwodna, przy pomocy której – podobno – w XIX wieku szukano siedziby Ducha Gór w głębi  Wielkiego Stawu pod Śnieżką:

A nad wszystkim unosi się księżyc. Też wielki:

Bohaterowie Telemarku / The Heroes of Telemark

https://www.youtube.com/watch?v=-S2SLpyhod8

 

Kino eksploatowało i eksploatuje II wojnę do szczętu.

Norweska „ciężka woda”, półprodukt w drodze do budowy bomby atomowej. Kto zbuduje bombę atomową pierwszy: Niemcy czy alianci?

Drobiazgi. Domek zagubiony w zaśnieżonych górach Norwegii. Konspiratorzy stukają do drzwi (oszklonych, a na zewnątrz musi być minus 20). Ale, żeby twarze pukających były lepiej widoczne, tych szybek nie ma tam wcale.
Norweski ruch oporu dokonuje napadu na niemiecką fabrykę w mundurach angielskich, żeby hitlerowcy nie brali odwetu na zakładnikach. Ale w takich mundurach to oni mogliby iść na paradę albo na letni poligon, a nie na akcję w nocy w trakcie norweskiej zimy.

Brakuje tu sprężystości intrygi jak w powieściach Alistaire’a MacLeana, w takich „Tylko dla orłów”, choć widać, że twórcy się wzorują. Jest operacja, zdrajca wewnątrz ekipy, kolejne nieudane podejścia. Poza tym: zima, góry, mróz. To piętrzy przeszkody. Najczęściej harcerskie: jak przejść przez płot, oszukać wartowników itd.

Kirk Douglas jako naukowiec i komandos jednocześnie. Daje radę.

Orkiestra gra cały czas, jak podczas przedstawienia operowego.

Bohaterowie Telemarku / The Heroes of Telemark, reż. Anthony Mann, 1965 filmweb

Podejście do płota

Bo zaś w Lubomierzu jest rozległe byłe opactwo z pięknym,  barokowym wystrojem. W nim rzeźby jak ta:

Ale nikt się tam takimi rzeźbami nie interesuje, za to wzięcie mają takie postumenty jak ten:

Wszystko dlatego, że pół wieku temu na głównej uliczce miasteczka nakręcono parę scenek. Ściśle mówiąc nie była to nawet cała uliczka, tylko jej lewa strona, ta z podcieniami. Z kościołem, który stojąc na wyniosłości zamyka perspektywę:

Dziś placyk nieopodal nosi imię aktora:

Ten aktor, jeden z najbardziej zdolnych i pamiętanych naszych komików, zmarł w ciężkiej depresji. W domu miał telewizor odwrócony ekranem do ściany. Wyrzucał sobie, że za mało interesował się własnym synem, który zginął w wypadku. Jeździł tylko z jednego planu filmowego na drugi, pilnował kariery i nie było go, gdy potrzebowało go własne dziecko. Kiedy zmarł, na pogrzeb w podwarszawskiej miejscowości przyszły tłumy. Ale z filmu tylko dwie czy trzy osoby. Przecież ministrowie i inni ważni ludzie nie będą chodzić za trumną jakiegoś komedianta. Co innego, kiedy umiera tragik w typie Holoubka. To taki skromny przyczynek do kreślenia naszego profilu narodowego. Zamiast pomników takiemu najwyżej ludowy artysta może wyrzeźbić figurę z drzewa lipowego:

Miasteczko usilnie lansuje się tym filmem, gdzie może. I założyło sobie nawet muzeum. W którym jednakowoż rzeczy związanych z filmem nie ma prawie wcale. Poza – rzekomo – koszulami które sąsiedzi w trakcie kłótni mieli podrzeć. I garnkami, które mieli tłuc:

No, i w muzeum mieszka sobie kotek. Może nawet potomek tego, na którym Witia miał „wierzchem jechać”. Warto przypomnieć, że na targu sprzedawał go Ryszard Kotys. Który teraz po kilka razy dziennie odstawia swoje stałe numery jako Paździoch w znanym serialu:

Blackmore’s Night: „Autumn Sky” (2010)
Ritchie Blackmore (Deep Purple) i jego żona Candice Night wypuszczają takie albumy średnio raz do roku.
Jak zwykle – mieszanka gatunkowa. Trochę pozoracji na średniowiecze, ale takie bardziej z Tolkiena. Trochę z folkloru z folkloru irlandzkiego czy szkockiego, co taki słuchacz jak ja może rozpoznać tylko intuicyjnie. Ale wykonane jest to tak, jak by interpretował to Mike Oldfield. I rytmizuje to mocna perkusja i ostra rockowa gitara. Ale nastrój – powiedzmy – truwerski podkreślają gitary akustyczne, harfy, nawet kobzy (zapewne imitowane elektronicznie). Są i flety. I miłe melodie, takie na dyskotekę dla czterdziestolatków:

Znalazłem Jezusa (w Świebodzinie)

Miasteczko przeurocze jesiennym, niedzielnym porankiem. Ten facet, co się na świebodzińskim rynku (naturalnie im. Jana Pawła) dosiadł do tej pani, ująłby to może: „To ty jesteś ta dziewczyna, która do mnie na ulicę wychodziła”:

Czas tu w ogóle biegnie na opak. Na przykład przedsiębiorstwa, których nie ma od ćwierci wieku, ciągle się reklamują:

A witryny miejscowych posłów zapraszają na marsze, które odbyły się prawie dwa lata temu:

Z frontonu największego kościoła w mieście błogosławi Chrystus, ale wygląda jak by się właśnie poddawał zabiegowi akupunktury:

Zapewne ma to jakiś związek z gołębiami. Ale z kolei na pobliskich balkonach też są gołębie (?), ale sztuczne. Niewiele z tego rozumiem:

No, i wreszcie za znakiem drogowym (fot. z Internetu):

spotkałem Jezusa. Ale i tu paradoks! Boże, gdyby Bruno Schulz poznał Świebodzin, na pewno porzuciłby dla niego swój macierzysty Drohobycz. W Świebodzinie przynajmniej nie musiałby niczego zmyślać. Opisywałby po prostu to, co widzi. Nawet już nie te magnesy na lodówkę, bo to drobiazg:

Ale na pewno nie przeszedłby obojętnie obok oksymoronu (zjawiska wewnętrznie sprzecznego, jak „czarny śnieg”), jakim jest masowa sprzedaż miniaturek największego Chrystusa na Ziemi. Budować coś największego, żeby żyć ze sprzedaży największego w wersji najmniejszej? Tu trzeba było mieć wyobraźnię!:

Jak sobie to uświadomi przeciętny pielgrzym, to rozumie, że na trzeźwo tego nie zgłębi. Ale tu – kolejny paradoks! – zastrzeżenie, które zostało naniesione na tablicę u stóp kolosa:

I jeszcze prośba o wsparcie. Mówię do Doroty, żeby wrzuciła „symboliczną złotówkę”. Zajrzała do torebki i mówi, że nie ma przy sobie „symbolicznych złotówek”. Tylko zwykłe. I nie wrzuciliśmy nic:

Bojowy chrzest

Ale były chrzciny! W nastrojowym kościółku drewnianym w Chludowie pod Poznaniem do trzódki Pana dołączył Jan Józef, którego narodzinom sekundowaliśmy w czerwcu. Dorota była za matkę chrzestną, ale cóż ta biedna dziecina temu winna?:

Poza rodziną i gośćmi dopisała nawet jesień w swej najlepszej wersji:

A nawet lokalny kotek, którego nie spłoszyła huczna uroczystość. Przysłowie: „And a cat may look at the queen.”:

Koniec odsłuchiwania „Opowieści z piwiarni” Jaroslava Haska.
Dużo by mówić, więc tylko jeden cytat. Szwejka zamknęli w domu wariatów. I tu rozmawiał z pewnym militarystą z Tyrolu, fanatycznym zwolenniku cesarza. Tyrolczyka jednakowoż  zamknięto za zidiocenie:
„Całymi godzinami robił Szwejkowi wykłady o tym, że powinno się stworzyć Gross Oesterreich, połknąć Serbię, Czarnogórę i potem razem z Niemcami dotrzeć przez Carogród do Azji Mniejszej aż po Zatokę Perską i na Daleki Wschód. To ciekawe, że jeżeli poglądy takie ma cesarz Wilhelm i jego przyboczny austriacki cesarz Karol I, to nazywa się to „polityką imperialistyczną”. A jeżeli wygłasza je ubogi tyrolski wariat, uważane są za wygłupy. Gdy o tym rozmyślam, dochodzę do wniosku, że koniec końców lepiej byłoby zamknąć w domu wariatów Wilhelma i Karola I, a politykę imperialistyczna zostawić Hugonowi Wernerowi z tyrolskiej winiarni. Na pewno kosztowałoby to o kilka milionów istnień ludzkich mniej.”

Allan Holdsworth porusza się między jazzem i rockiem. Ale porusza się szybko. Palcami przebiera jak John Abercrombie. W dodatku ta gitara bywa podbarwiana elektronicznie i już nie wiadomo, czy to czasem nie na klawiszach. Ale jak gra na motywach „Norwegian Wood”, to wszystko jest O.K. „Isn’t too good, norwegian wood?”
„None Too Soon” (1996, dla mnie dziś):