Miasteczko przeurocze jesiennym, niedzielnym porankiem. Ten facet, co się na świebodzińskim rynku (naturalnie im. Jana Pawła) dosiadł do tej pani, ująłby to może: „To ty jesteś ta dziewczyna, która do mnie na ulicę wychodziła”:
Czas tu w ogóle biegnie na opak. Na przykład przedsiębiorstwa, których nie ma od ćwierci wieku, ciągle się reklamują:
A witryny miejscowych posłów zapraszają na marsze, które odbyły się prawie dwa lata temu:
Z frontonu największego kościoła w mieście błogosławi Chrystus, ale wygląda jak by się właśnie poddawał zabiegowi akupunktury:
Zapewne ma to jakiś związek z gołębiami. Ale z kolei na pobliskich balkonach też są gołębie (?), ale sztuczne. Niewiele z tego rozumiem:
No, i wreszcie za znakiem drogowym (fot. z Internetu):
spotkałem Jezusa. Ale i tu paradoks! Boże, gdyby Bruno Schulz poznał Świebodzin, na pewno porzuciłby dla niego swój macierzysty Drohobycz. W Świebodzinie przynajmniej nie musiałby niczego zmyślać. Opisywałby po prostu to, co widzi. Nawet już nie te magnesy na lodówkę, bo to drobiazg:
Ale na pewno nie przeszedłby obojętnie obok oksymoronu (zjawiska wewnętrznie sprzecznego, jak „czarny śnieg”), jakim jest masowa sprzedaż miniaturek największego Chrystusa na Ziemi. Budować coś największego, żeby żyć ze sprzedaży największego w wersji najmniejszej? Tu trzeba było mieć wyobraźnię!:
Jak sobie to uświadomi przeciętny pielgrzym, to rozumie, że na trzeźwo tego nie zgłębi. Ale tu – kolejny paradoks! – zastrzeżenie, które zostało naniesione na tablicę u stóp kolosa:
I jeszcze prośba o wsparcie. Mówię do Doroty, żeby wrzuciła „symboliczną złotówkę”. Zajrzała do torebki i mówi, że nie ma przy sobie „symbolicznych złotówek”. Tylko zwykłe. I nie wrzuciliśmy nic: