Dorota Masłowska „Dusza światowa” 2013:
Wywiad-rzeka. Jak dla mnie – mnóstwo interesujących rzeczy.
Cytaty:
Organizm się przystosowuje i odcina nadmiar, a w mieście wszystko jest nadmiarem: hałas, fizyczna bliskość innych ludzi, samochody, tiry, tramwaje. Odcinasz się, zaczynasz poruszać się automatycznie, jak po horrendalnym układzie krwionośnym. Dopuszczenie do siebie wszystkiego, co się tutaj dzieje, prawdopodobnie skończyłoby się wywróceniem mózgu na lewą stronę albo śmiercią.
Zauważ, że we wszystkich sytuacjach zbiorowych, na imprezach, które odbywają się w tłoku, wszyscy piją alkohol, żeby w ogóle móc to wytrzymać, jakoś się odciąć, zasłonić, stłumić. Siedzenie w zatłoczonej knajpie, stanie na koncercie bez alkoholu jest kompletnym mozołem, czasem wręcz koszmarem.
Uwielbiam chodzić na blokowisko, porusza mnie to stłoczenie losów, istnień ludzkich jednego pod drugim. Niesamowite jest to, że w tak bezprecedensowej fizycznej bliskości, przedzielone jedynie tekturą (bo ściany w blokach są w zasadzie z tektury), toczą się równolegle kompletnie różne losy, rozgrywają różne historie, które często nie mają żadnego punktu stycznego, bo ludzie zazwyczaj nawet nie mówią sobie „dzień dobry” w windzie.
Z drugiej strony w Nowym Jorku obfitość pierwiastka ludzkiego i różnorodność jest niepomiernie większa, po prostu przewijają się tam takie masy ludzi, tyle konfiguracji i wariacji losów, że niewykluczone jest to, iż jeszcze dzisiaj spotkasz w pralni mężczyznę, który pochodzi z Grenlandii, wykonuje zawód clowna, i śmiertelnie się w nim zakochasz. Tam jest taka obfitość wszystkiego, że nie jesteś jej w stanie ogarnąć myślą.
Dla mnie pisanie służy do rozpatrywania różnych perspektyw, do wczuwania się w nie. Bez otwartości na ten proces, na to, czego się z niego dopiero dowiem, ileś tam godzin siedzenia przed komputerem idzie na marne – jestem w tym samym miejscu, niczego się nie dowiedziałam, nic się we mnie nie zmieniło. Moim konikiem są język i obyczajowość, wyrażający się w nich społeczny proces. I w związku z tym muszę być cały czas otwarta, czujna, gotowa na zmianę stanowiska, a nie na deklamowanie słusznych opinii.
Bardzo wierzę, że najwartościowsze w pisaniu jest to, nad czym nie panujesz, czego nie jesteś w stanie zaplanować, to, co wychodzi z ciebie mimochodem. To jest właśnie świat, życie. Na pewno dla mnie jest to tworzywo, które cenię najbardziej.
Nie da się pisać książki w takim trybie: popiszę piętnaście minut, potem zrobię obiad, pójdę do PZU, a potem znowu popiszę dwadzieścia minut. Nie można tak pracować i liczyć, że cokolwiek sensownego w ten sposób powstanie. To łączy się z tym, o czym mówiłam, że pisanie jest rodzajem transu. Nie da się wejść w ten trans, kiedy nie ma się odpowiednio dużej połaci czasu. Ale
Są ludzie, którzy niby żyją, ale w dużej mierze są martwi – śmiercią można naz wać depresję, alkoholizm, czy też inne rodzaje bycia obumarłym.
A może po prostu sztuka jest tańcem godowym: chcemy zaprezentować swoje piękno, spektrum swoich oszałamiających barw? Albo chcemy przedstawić naszą ofertę genetyczną? Trudno powiedzieć, jak to jest. Sama nie wiem, do kogo kierowana jest twórczość. Równie dobrze może być strumieniem wysłanym po prostu w ludzką masę. Skierowanym do kogoś, kogo jeszcze nie znamy; dopiero przyzywa on do naszego życia pewne osoby… Takie to whom it may concern.
Książka jest zrobiona z ciebie i z powietrza. Czyli z materiałów niepoliczalnych i bezcennych. Jeszcze z czasu i wypitej kawy.
Jest też straszna dewaluacja. Jeśli książka wychodzi w kwietniu, to dziennikarze i księgarze muszą mieć o niej wszystkie informacje w listopadzie poprzedniego roku. Książka wychodzi w kwietniu, a w czerwcu tego samego roku jest już właściwie nieaktualna, w lipcu lub sierpniu ląduje w taniej książce.
Książka musi być ciekawa dla autora, żeby mógł ją pisać.
Masz talent, wrażliwość, robisz rzeczy piękne i momentalnie zaczynają kręcić się wokół ciebie rozmaici alfonsi, rozmaite „Vivy”, telewizje śniadaniowe, promocje, profity. Oczywiście są ludzie, którzy robią w rozrywce, i im występy w telewizji śniadaniowej ani reklama środka na zgagę nie uwłaczają. Ale jeśli chcesz mówić rzeczy ważne, to ten obieg mainstreamowy, popowy jest śmiertelnie groźny. Pieniądze są groźne, Warszawa jest groźna, bo tu człowiek zaczyna myśleć takimi kategoriami jak wszyscy: mieć wreszcie ładne mieszkanie, mieć komfort, spokój, ładnie wyglądać, jeździć na fajne wakacje. Ale wcale też nie jestem zdania, że najbardziej wiarygodny jest artysta głodny. Właśnie artysta głodny jest o tyle w niebezpieczeństwie, że łaknie, potrzebuje kasy.
Twórczość jest przecież czymś, co wymyka się kategoryzacjom, temu, co jesteśmy w stanie stwierdzić umysłowo; twórczość zabiera cię na wycieczkę, pokazuje ci rzeczy i światy, o których istnieniu nie miałaś pojęcia, otwiera całe pokłady wiedzy, którą masz w sobie, ale do której nie miałaś dostępu. Pisanie jest pytaniem, zagadką, poszukiwaniem i wycieczką właśnie, a nie odpowiedzią. Bo odpowiedź, deklaracja jest staniem w miejscu. Myślę, że należy raczej pytać, a nie odpowiadać.
Myślę też, że w tej chwili w Europie, gdzie tylu ludzi migruje, przemieszcza się, przenosi z miejsca na miejsce swoje kuchnie, sposoby ubierania i strojenia choinki, gdzie żyjemy w coraz bardziej złożonej sytuacji społecznej, bycie fundamentalistą wymaga sporego tupetu.
I wydaje mi się, że jeszcze zakochana w sobie piosenkarka pop, której egomania stanowi część autokreacji, jest w tym mimo wszystko bardziej estetyczna niż starszy reżyser ambitnego kina oprawiający wycinki o sobie w złocone ramki.
Autoerotyzm jest dowodem na twoją świetność – nawet ty sam jesteś w sobie zakochany, nie mówiąc już o innych. I wydaje mi się, że taka ostentacyjna egomania, która jest na przykład sztandarową postawą Dody, głównym elementem jej emploi, to jest pewien jej pomysł na siebie: głupi, ale przynajmniej szczery. Złe wydaje mi się tylko, że jej sposób kopiują inni – różne gwiazdy z koziej pały, piosenkarki bez piosenek, osoby, które zajmują się byciem fotografowanymi lub choćby same się fotografują: w czasie kąpieli, z garnkiem, z dzieckiem, bez dziecka etc., i publikują te zdjęcia na Facebooku…
Dziewczyna, która „recenz uje” kosmetyki na Youtube, ma tylko ego, ono staje się jej „twórczością”. Pamiętam taki odcinek programu Kuby Wojewódzkiego właśnie o attention seekers – to było doprawdy wstrząsające – osobach, których „pracą” jest „spełnianie swoich marzeń” o byciu sławnym, lecz ta „sława” nie jest do niczego przyklejona. Wystąpił tam chłopak, który był kiedyś związany z Jolą Rutowicz – to była jego oficjalna działalność.
… nie znoszę sytuacji, w której ktoś udaje, że ze mną rozmawia, a jednocześnie pisze posty na Facebooku… Rozmawiasz z kimś przez telefon i słyszysz stukot klawiatury.
… nie ma po co gadać, można poczytać o sobie nawzajem na Facebooku.
Skąd oni biorą na to czas? Ja bez Facebooka mam bardzo mało czasu, a skąd biorą czas ci, którzy są tam ciągle zalogowani i podlinkowują sobie filmiki?
… milczenie – tak samo jak tworzenie – może być wpisane w kondycję artysty. Albo też, że niekiedy można być artystą tylko przez jakiś czas, nie przez całe życie.
… wydaje mi się, że są momenty w życiu i w sztuce, kiedy na samej dyscyplinie, czy też pracowitości daleko się nie zajedzie.
A kobiety w Rosji z kolei chodzą w strojach balowych bez względu na okazję, balowe są nawet ich złote dresy. Wydaje mi się, że Warszawa pod tym względem jest bardzo wschodnia, ludzie przykładają wielką wagę do ubioru. W porównaniu z Nowym Jorkiem, gdzie połowa osób wychodzi na ulicę w piżamie albo w podkoszulku i laczkach, albo stroju na WF, i to jest element tamtejszej nonszalancji, ludzie w Warszawie, zwłaszcza kobiety, chodzą bardzo starannie ubrane.
Internet to świat bez śmietnika. W klasycznym, niewirtualnym świecie zło przemija. Rany się goją, trawa porasta, papier się rozpada, gazety płoną. W Internecie wszystko trwa wiecznie, Internet jest wieczny, nie biodegraduje, nic się nie rozpada, nie oczyszcza, nie zabliźnia. Z jednej strony wszystko jest bliżej, możemy sobie zobaczyć, jakie są ceny w restauracji w Nowym Jorku, dzięki e-mailom m o ż e m y pracować dużo szybciej, ale także m u s i m y pracować dużo szybciej.
… czasem jedzenie jest bardzo niesmaczne, ale ma swój klimacik. Na przykład ciepła, wygazowana oranżada z bułką w upalny dzień na przystanku PKS.
… piszesz o all-inclusive: „Pytaniem, które zadawałam sobie, leżąc nad basenem błękitnym jak oczy Judasza, było: co z tym wszystkim jest nie tak? Teoretycznie nigdy jeszcze tak wielu ludzi nie posiadających bynajmniej w swym drzewie genealogicznym żadnych książąt nie doświadczało takiej obfitości i przepychu. Skąd więc to nieodparte poczucie, że to wszystko nie powinno mieć wcale miejsca, że powinno zostać zlikwidowane, teraz i natychmiast, zanim Bóg zobaczy i zagrzmi?”,
We mnie w ogóle coś takiego jest, że tęsknię za życiem małomiejskim albo wiejskim. Życiem, w którym masz ograniczoną liczbę wyborów: codziennie idziesz do sklepu, kupujesz bułki, masło i ser, wszystko jest proste i w dużej mierze polega na patrzeniu w dal albo na pojechaniu gdzieś pekaesem.
… jest jeszcze słynny Merkury. Jak idę tam po coś na obiad, to mam opowieści na cały dzień: to jest gigantyczny sam, po remoncie, a wszystkie sprzedawczynie są uczesane jak na sylwestra, mają chryzantemy z pasemkami, balejaże, a także makijaż sylwestrowy, stylonowe fartuchy i maniery z lat osiemdziesiątych, czyli: opryskliwość, rzucanie towarem, jedzenie kiełbasy podczas sprzedaży… „Ekspedientka – nasz pan”… Oraz: „nie myśl sobie za dużo, kliencie”, czy też: „kupuj i spadaj”. Poza tym od rana do wieczora stoją tam starsze panie w beretach i kożuchach i dyskutują o tym, czy przypadkiem nie było za dużo chrzanu w dowiezionych poprzedniego dnia buraczkach.
… przyzwyczailiśmy się do posługiwania się swoim mózgiem jako automatem do myślenia.
Opera podoba mi się jako miejsce, gdzie są marmury i w przerwie pije się szampana. Świecą kryształowe żyrandole, a w toaletach – poczciwe pożółkłe sedesy z lat dziewięćdziesiątych z potłuczonymi deskami.
Zeszłej zimy poszłyśmy razem na Halkę – nad sceną wisiał prompter z angielskim tłumaczeniem libretta i jak zobaczyłam nagle na nim słowa: „My Janusz, my falcon”, zrozumiałam, że to nie jest dla mnie.
Pisma typu „Viva” to w pewnym sensie pisma komputerowe: generuje je komputer, są tak sformatowane, żebyś czytając je, nie czytała niczego. Żeby ani jeden neuron w twojej głowie się nie poruszył – to jest cała przyjemność, której te pisma dostarczają: nie wymagają od ciebie niczego, są już wstępnie strawione, wstępnie przeczytane za ciebie.
Fizycznie możliwe jest zjedzenie pięciu obiadów – i wszystkie mogą być obiektywnie oszałamiająco pyszne i zdrowe, a jednak ani nie będą cię odżywiały, ani krzepiły. Ale faktem jest, że jak się uprzesz, uda ci się je zjeść. Pod tym względem festiwale filmowe przypominają all-inclusive w Egipcie, zbiorową bulimię. Zapomina się o tym, że „strawienie” filmu wymaga czasu, miejsca w tobie.
Fizycznie możliwe jest zjedzenie pięciu obiadów – i wszystkie mogą być obiektywnie oszałamiająco pyszne i zdrowe, a jednak ani nie będą cię odżywiały, ani krzepiły. Ale faktem jest, że jak się uprzesz, uda ci się je zjeść. Pod tym względem festiwale filmowe przypominają all-inclusive w Egipcie, zbiorową bulimię. Zapomina się o tym, że „strawienie” filmu wymaga czasu, miejsca w tobie.
Moje ciało jest w zasadzie ciałem obcym, traktuję je jako narośl, coś, co umożliwia mi przemieszczanie mózgu z miejsca na miejsce i ewentualnie odżywianie go, podtrzymywanie przy życiu… Ja czasami mam wrażenie, że składam się tylko z czubków palców na klawiaturze i z oczu, które śledzą ich ruch.
… nie jestem już zdolna do jeżdżenia na festiwale filmowe. Jeden film dziennie, może nawet rzadziej, wydaje mi się, że tyle mniej więcej przyjmuje mój mózg.
Moim wielkim marzeniem jest, żeby ktoś tak zekranizował Chłopów. Ekranizacja, która istnieje, jest kompletnym szrotem, wszyscy są brzydcy, kukły krów, leci pomarańczowa krew. A książka, którą wiele osób kojarzy tylko z licealną udręką, jest powieścią totalną; jest w niej wszystko: miłość, namiętność, pazerność, skurwysyństwo, bestialstwo; materiał na monumentalny film o Polsce. Ona jest pomyślana totalnie filmowo: jest ogół, szczegół, plastyczność, zmysłowość, wizualność, okrucieństwo. Ciągle leje się krew, a to ktoś zabije psa, a to pobiją się dwie gospodynie i potem jest scena, jak jadą przez wieś z oberwanymi uszami, z twarzami, jak pisze Reymont, „jakby ktoś je pobronował”. Albo motyw tej starowinki, co kuśtyka po wsi w poszukiwaniu miejsca, żeby umrzeć, i ma porządną kołdrę, i jakaś rodzina ją wreszcie przygarnia, bo chce tę kołdrę odziedziczyć. To jest naprawdę jedno z moich największych marzeń, żeby ktoś z tego zrobił wielki film.
Tak, „przebojowy pracownik agencji reklamowej czuje się wypalony” i tak dalej.
… dobra sztuka jest po prostu jak kość czy kamień: opiera się biodegradacji.
… ten dowcip jest śmieszny, tylko trzeba go rozumieć.
Nowy Jork po raz pierwszy wydał mi się okrutny, bezwzględny. Po raz pierwszy zorientowałam się, że aby tam przeżyć, ekonomicznie, psychicznie, aby w ogóle funkcjonować – musisz prawie się odłączyć: nie czuć, nie widzieć, nie komunikować się; otwierać się tylko na niektóre bodźce. Jest restauracja sushi, a pod nią ktoś mieszka na gazecie. Jesz to sushi, ale ciągle pamiętasz, że lada chwila ty też możesz tak siedzieć.
… popularyzacja, demokratyzacja i ekonomizacja podróży spowodowała zarazem ich dewaluację – to nie jest trwająca rok podróż filozoficzna, tylko dwutygodniowa podróż instant, podróż ekspresowa.
Może w 2013 roku będzie już normą w programach publicystycznych mówienie do siebie: „k…, przestań p…, ty ch…”. Mam nadzieję, że nie, ale tego nie wiemy. Ciekawe jest, że krótki proces produkcji tej rozmowy