Jesienny, piastowski Szczecin. Przy Wałach Chrobrego (szkoda, że to tylko 500 metrów) uroczy bar śniadaniowy o nazwie nostalgicznej, przywołującej moje najlepsze lata (późny Gierek):
Rybarex (nazwa Rybex była już pewnie zajęta przez jakąś hurtownię) prócz pożywnych śniadań całkiem bezinteresownie zaoferował również przepisy: z pogranicza kulinariów i sztuki wystroju:
A także zaproponował dzieła sztuki (do kupienia w pobliskim sklepie). Te ziemniaki w misce muszą cudownie wyglądać na meblościance ze Swarzędza:
Były i inne lokale. Przed jednym z nich fantazyjne konie i od razu dorobiona do nich (w komplecie?) tabliczka ostrzegawcza. Spotykam takie coraz częściej. Widocznie to już weszło rodakom w krew: dotknąć, pomacać, wleźć na coś, co się podoba. Full contact:
Pobliski kiosk. A tu – co się rzadko zdarza – pełny parytet: „Wyborcza” reklamowana łeb w łeb z „Naszym Dziennikiem”:
Dziwnów. Nad morzem posezonowy smuteczek. Puste bulwary:
Śpią tak rojne do niedawna sklepy:
Drzemią lokale, w których jeszcze nie tak dawno trudno było o wolne krzesło:
Kolejka ustawiała się do dykty, obok której dyżurowała pani pobierająca drobne za włożenie twarzy w wycięty owal:
Nostalgiczne są mewy:
Melancholijny jest piasek:
W Trzęsaczu po sezonie nawet drzewa usychają ze zgrozy:
Ciągnęła mnie Dorota do tego Trzęsacza! Na darmo jej tłumaczyłem, że ja w trzęsaczu byłem już parę razy. Następnego dnia rano. Pojechaliśmy, a tu jeden smutek i ruina (na drugim planie):
Na szczęście nie wszyscy się poddali. Dzięki temu mogłem zrobić najpilniejsze zakupy w ostatnim czynnym stoisku:
Mogłem pokrzepić duszę widokiem strażnicy wojsk ochrony pogranicza. Wprawdzie nie zagrabują już pewnie plaży jak w latach 50., żeby wykryć ślady szpiega, którego przerzucono łodzią podwodną. Ale miło się przekonać, że czuwają, by ktoś nie przedostał się nielegalnie kajakiem na Bornholm:
Miło w ostatnim sklepie zobaczyć tę samą wywieszką, którą oglądałem już w tylu sklepach:
Miło też zawiesić oko na najnowszej architekturze. Przypomina trochę Akropol, a trochę dworek szlachecki. Ale żeby taki okaz był jeszcze ładniejszy niż Akropol i dworek w jednym, został dodatkowo podświetlony na fioletowo. To dopiero daje pełny efekt:
Lektury. Ciągle Jerzy Dobrowolski („Wspomnienia moich pamiętników”):
Porwali Aldo Moro, wojna w Indochinach, posiedzenie Rady Bezpieczeństwa, amerykański uczony odkrył skuteczny środek przeciwko chorobie raka, pół świata wyleciało w powietrze – a my twardo – Pierwszy sekretarz polskiej itd. odwiedził województwo bielskobialskie.
Ewentualnie pierwszeństwo może mieć tylko wiadomość typu: Głuchoniemy elektrotechnik z Kijowa objechał na specjalnie przygotowanym rowerze republikę kazachską. (1979)
(kwiecień ’85)
Autorzy tekstów piosenek wojskowych wykryli pewną prawidłowość. Otóż jeżeli pryszczaty, niedomyty, spocony, tępy, niewykształcony, prymitywny, ogłupiony, podpity, niechlujny i brzydko pachnący młody człowiek w mundurze szeregowca Ludowego Wojska Polskiego pojawi się, najlepiej grupowo, w dowolnej części naszej ojczyzny, to piękne, pachnące, pełne wdzięku, mądre, nadobne panny i dziewczęta tracą rozum ciągnąc sznurem za mundurem. Zakochują się bez pamięci. Płaczą, biegną za wojskiem, zrywają kwiaty, rzucają kwiaty, kucają, odmawiają jedzenia, śnią na jawie, trą udami, rzucają się na wznak, krzyczą, powiewają chustkami, podchodzą pod druty, rozbierają się i – co ciekawe – nie zakochują się na ogół w pojedynczym Janie czy Stachu, lecz zasadniczo w całych jednostkach. A chłopaki, przyzwyczajeni do adoracji, świadomi swoich wdzięków i przewagi, niezależni i swobodni, rozkochują, odjeżdżają, zostawiają, pędzą do dalszych zadań. A tam nowe dziewczęta, serca złamane. Ech, dobrze w wojsku być.
Panie Wiesławie.
Byłam Pana studentką. Dojeżdżałam do Poznania na zajęcia z dziennikarstwa z Torunia. Szukam w ważnej sprawie kontaktu z Panem, ale – zdaniem moich informatyków – Pańska „captcha” jest uszkodzona. W związku z tym próbuję porozumieć się z Panem tą drogą.
Pozdrawiam serdecznie.
Romka Romanowska
(zlotepioro@zlotepioro.pl)