Znowu w rozjazdach, więc zanim się w drodze dopcham do jakiegoś Wi-Fi, zaległości. Żeby cisza nie dzwoniła w uszach.
Koniec odsłuchiwania powieści „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona:
Rzecz nieodparcie kojarzy się z Forrestem Gumpem, bo pomysł całkiem podobny. Pewien szwedzki stulatek miał dość życia w domu opieki i w dzień swoich setnych urodzin, bez żadnego planu, wyskoczył w bamboszach przez okno. To pociągnęło za sobą serię zdarzeń, z których każde było bardziej absurdalne od poprzedniego. Może dlatego, że napotykał na swej drodze podobne do siebie nieprzewidywalne oryginały?
W dygresjach jego wspomnienia o tym, jak wpływał na losy świata spotykając się z Franco, Trumanem, Stalinem, Johnsonem, Mao, Kim Ir Senem i podobnej rangi przywódcami.
Wszystko niechcący i przez przypadek.
Allan Karlsson to przy tym człowiek dość ograniczony, by nie rzec: głupi. Ale uprzejmy, nieagresywny, bez wymagań i pretensji. Raczej poddaje się sugestiom innych niż cokolwiek narzuca. A jednak to ci inni dają się manipulować.
Wniosek? Ten sam, za który krytykowano Forresta: wystarczy być odpowiednio głupim i w nic się nie mieszać, by decydująco wpłynąć na losy świata.
W naszej literaturze głosił to Nikodem Dyzma i Kosiński w „Wystarczy być”.
Artur Barciś czyta to kapitalnie. Dokładnie, jak by wchodził w tryb rozumowania swojego bohatera-półgłowka.
Jest i film. O ile czas pozwoli, trzeba będzie zobaczyć.
Miasteczko Wołów niedaleko Wrocławia. Mnie dotąd znane tylko z tego napadu na bank w 1962 roku, kiedy to piątka amatorów zgarnęła 12 milionów. Był o tym film „Hazardziści” z Franciszkiem Trzeciakiem. I – jakiś komiks z kapitanem Żbikiem. Wpadli i w życiu, i w filmie – przez niefrasobliwość kobiet, które nie wytrzymały i zaczęły płacić banknotami o zastrzeżonych numerach.
Dziś Wołów reklamuje się postumentem z gromadą wołów. W wieczornym świetle wyglądały przejmująco:
I nazwa miasta sążnistymi literami. Ostatecznie mówiło się: „Napiszę ci to wołami”:
I jeszcze przejaw bezinteresownego piękna w postaci tablicy na klepsydry przed kościołem w Świebodzinie. Skojarzył mi się tekst, który dziesiątki razy słyszałem w amerykańskim kinie policyjnym: „Nobody will die, today”:
Jesień raz deszczowa, raz umiarkowana. Doceniło to dziś nas dwóch: samotny traktorzysta, który orał zagon pod lasem i samotny włóczęga z nadmiarem kilogramów, czyli ja:
Jeszcze Jerzy Dobrowolski. Jak proponował nową wersję znanego tytułu oraz jak rezerwował pokój w hotelu:
„O człowieku, który się kurwom nie kłaniał”
Mówię nazwisko. Nie ma – mówi panienka. Musi być, miałem potwierdzenie – mówię nazwisko. Wertuje panienka, grzeczna panienka, papiery panienka, księgę panienka. Nie ma. Przykro panience, przykro mnie. Nie ma. Niech pani jeszcze raz sprawdzi. Sprawdza panienka: nie ma panienka. Na pewno? Na pewno. Wtrąca się koleżanka panienki – a tutaj, Mariola, w te nowe zobacz. Patrzy Mariola, w te nowe Mariola, nazwisko? – pyta. Mówię nazwisko. Jest nazwisko. Tak – mówi Mariola, grzeczna Mariola – jest na pana nazwisko. Mówi nazwisko. No, widzi pani. A z taką pewnością twierdziła pani, że nie ma. Bo nie było. U mnie nie było. Przecież pan widział, że sprawdzałam. Dopiero u koleżanki w tych nowych było, bo u mnie w tych starych na pewno nie było. Przecież widział pan, że trzy razy sprawdzałam. No tak, przekonała mnie.
Rezerwacja w hotelu to oczywiście małe miki. Gorzej, gdy inna Mariola np. zamienia matkom noworodki w szpitalu lub podaje ze skutkiem śmiertelnym niewłaściwe lekarstwo. A przecież nie na tych drobnych przykładach zasadza się wszechobecne zjawisko „Mariola”. Mariole obu płci są wszędzie i skutecznie rozkładają resztki państwowej konstrukcji. „Żywię głębokie przekonanie” (żeby powtórzyć ulubiony kiedyś, a modny do dziś zwrot tow. Edwarda Gierka), że konsekwentna działalność Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wraz z wychowanymi przez nią Mariolami, doprowadzi do tego, że jeszcze trochę i to się wywali wszystko.
Płyta nazywa się „A Budda Lounge Tribute to The Beatles” i jest na rozluźnienie. Polega na tym, że najpierw odzywa się mnóstwo brzęczyków, które mają sugerować atmosferę Wschodu. A potem już sobie biegnie znana melodyjka, zagrana równo, nuta po nucie. Jak z katarynki. Proszę: i wschodnio, i przewidywalnie:
Kwiat jazzu pod dyrekcją Quincy Jonesa interpretuje (?) kompozytorów Blancharda i Telemana. Co daje nastrój relaksu i pogody. O zawartości „cukru w cukrze”, czyli jazzu i poważnej w tym przedsięwzięciu, nie mnie sądzić: