Święta. W telewizji „Vabank”.
Słucham koncertu AC/DC. Akurat na Święta to może nie bardzo, ale… Patrzę w komentarze. Ten, który, moim zdaniem, najbardziej oddaje istotę tej muzyki, brzmi: „What the fuck?”
Nie żyje. Michaił Kałasznikow nie żyje.
Miałem z nim osobistą przygodę, jak miliony młodych mężczyzn na całym świecie. Na szkółce wojskowej w historycznym mieście Sieradz uczono nas rozbierać i składać kałacha na czas. Proste jak drut. Ale najgorsze było na koniec. Wszystkie testy z wiedzy teoretycznej nie miały szczególnego znaczenia. Liczyło się to, co się wystrzela do tarczy na finalnym egzaminie. Oczywiście z kałacha. Bardzo się tego obawiałem, bo z bronią do czynienia nie miałem. Nie lubiłem. Obawiałem się, że puknę gdzieś obok tarczy i będzie poprawka, cholera wie co. Urlop tuż przed tymi pieprzonymi egzaminami miałem kompletnie zrypany przez te obawy.
Ale stawiam się do jednostki i od razu – na strzelnicę. Cały czas mam w tyle głowy, że, kurna, nie trafię nawet w tarczę. Ale biorę trzy naboje – jak Janek w pierwszym odcinku „Czterech pancernych” – i mierzę w tarczę. Trach, trach, trach – nie celuję, raz za razem. Sprawdzają. Trzy dziesiątki.
I to było moje nieszczęście. Bo jak bym trafił ot tak sobie, to bym dostał kaprala i w trakcie służby w naznaczonym garnizonie wypełniałbym zadania nieważne, nikt by nie wiedział o moim istnieniu. Ale za celność dostałem plutonowego. A to znaczyło, że mogę być dowódcą warty. I byłem. To znaczy sprawowałem teoretyczny nadzór nad żołnierzami służby zasadniczej, którzy od razu wyczuli, że ja nie jestem świnia ani kapuś. I że mogą spać. I spali, kiedy popadło. Ja przymykałem oko, bo wiedziałem, jaki mają żywot. A jak była inspekcja warty, na której wszyscy spali, to obrywałem, oczywiście, ja. Kontrolerzy powtarzali mi jak pacierz: „Podchorąży, jak kto ma miękkie serce, to musi mieć….”. I blokowali mi urlopy. A wszystko przez Michaiła Kałasznikowa, który skonstruował taki karabin, że nawet oferma, jak ja, trafiła trzy dziesiątki.