Na centralnym (w tej chwili, bo pól miasta w przebudowie) skrzyżowaniu Poznania, koło dworca PKS, stoję na światłach. Nagle na środek skrzyżowania, gdzie zbiega się z dziesięć nitek wjeżdża pan ciągnący wózek. I ciągnie ten wózek dokładnie po przekątnej. Nieskończenie powoli. Ruch zablokowany całkiem. Na wózku wysoka na trzy metry piramida ze starych biurowych krzeseł, tworząca instalację o niepokojącym, groźnym przesłaniu (żebym ja tylko wiedział, jakim?) Gdyby to zobaczyli Szajna, Kantor albo Hasior, pocięliby się z zazdrości.
To doznanie mistyczne. Ostatnie takie miałem kilka miesięcy temu. Jadę Głogowską do centrum. Nagle przed maską wyrasta mi św. Mikołaj. Broda, czapa, pastorał. W ostatniej chwili hamuję. Za Mikołajem postępują dwie anielice (skrzydła, aureole, tiule…). Mija parę sekund, nim chwytam, że ekipa biegła do tramwaju i poszła „na szagę”. Inny po takim przeżyciu porzuciłby całkiem uciechy tego świata i oddał się pokucie, ale ja… Mnie – jak mawiano w moich stronach o ludziach, co żyli zbyt długo – mnie Pan Bóg zostawił jeszcze na pokajanie…
A propos. Niedawno odwiedziłem „organy” Hasiora pod wzgórzem Wdżar, nieopodal Pienin. Podczas wiatru miały grać na chwałę „milicjantów utrwalających władzę ludową na Podhalu”. Nie dość, że nie grają, to jeszcze całkiem zarosły chaszczami.
A w takim Lesku, w samym centrum, pięknie utrzymany pomnik „milicjantów, którzy polegli za utrwalenie władzy ludowej”. Można? Można.