Władysław Jarnicki – Trzy białe goździki

Władysław Jarnicki – Trzy białe goździki 1962:

Opowieść resortowa. Koniec lat 40., trwa walka z podziemiem, dziś powiedzielibyśmy z „żołnierzami wyklętymi”. Opłacanymi oczywiście przez zachodnie ośrodki. Skrzynka kontaktowa znajduje się w grobowcu na Powązkach…

Cytaciki:
Od jesieni 1947 roku trwało uciążliwe dochodzenie w spra­ wie siatki kierującej „Rudym”, niedawno aresztowanym „rezydentem” obcego wywiadu. „Rudy” dysponował na terenie województw warszawskiego, lubelskiego i biało­ stockiego „dwójkami” — parami agentów. W skład każdej „dwójki” wchodził radiotelegrafista, przekazujący polecenie zagranicy dla „Rudego” i rozkazy „Rudego” do poszczególnych band dywersyjnych, oraz łączniczka między radiotelegrafistą a „Rudym”. Zdemaskowanie i rozbicie tej siatki, osłabienie działalności band było w znacznej mierze zasługą kapitana Huberta Grena z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie.

Było jeszcze wielu zdolnych funkcjonariuszy, ale do Grena czuł jakiś specjalny sentyment. Od początku pracowali razem. Przeżyli wspólnie najgorszy okres przy sprawie „Kreta”, a to wiąże. Wspólne klęski i zwycięstwa… Sukces przy likwidacji bandy „Kre­ ta”, potem błyskawiczne ujęcie „Rudego” i teraz sprawa „Białych goździków”, tak dobrze się zapowiadająca po ujęciu „Rudego” — i raptem ten niefortunny wypadek. Jedno drobne potknięcie — czy niebezpiecznie dobra orientacja wroga?…

— Tu prosektorium. Próbka skóry pobrana z lewego ramienia była nasycona specyfikiem trującym. Doko­ nane na myszach doświadczenie dało rezultat pozytywny. Myszy padły.

— Znajomi mówili mi, że w czasie powstania robił pan doskonałe wyrzutnie dla butelek zapalających i granatów podczas ataku na „Prudential”. — Tak, było coś takiego, ale już zapomniałem. — Nie do wiary, żeby tak doskonały fachowiec zapomniał, jak się robi katapulty. Może przypomnieć mam, gdzie potrzeba, pańską współpracę z okupantem? Opowiedzieć o wpadce radiostacji AL i aresztowaniu jej obsługi? — Nie, lepiej nie mówić. Już sobie przypomniałem. — To dobrze. Nie lubię, gdy moi przyjaciele gniją w więzieniu.

Gdzie jesteśmy? — Jak to, nie widzi pan? Róg „Nowika” i Alej. Coś pan pierwszy raz w Warszawie? — Nie, tylko, widzi pan, trochę mnie głowa boli. — To może zamiast do „Kamery” podrzucę szanownego pana do apteki na „kogutka”? Co? — zapytał z troską w głosie szofer

Zygmuntowicz zaczął gorączkowo zeznawać. Okazało się, że w pierwszych już dniach urlopu odwiedził go były sierżant z armii Andersa, który proponował mu nawiązanie kontaktu z pewną ambasadą Propozycje te były bardzo konkretne, poparte zarówno jakimiś tajnymi papierami, jak i… walutą (na dowód pokazał banknot dwudziestodolarowy).

Z samochodu wysiadł mężczyzna może pięćdziesięcio­ letni, bardzo wytworny. Sprężystym krokiem przeszedł dzielącą go odległość od willi. Gdy zniknął za drzwiami, podszedłem do samochodu. Na tylnym siedzeniu leżała porzucona fajka „Breyer” z mocno nadpalonym z lewej strony cybuchem. Kiedy odszedłem parę kroków, nagle zastąpił mi drogę jakiś pryszczaty młodzian. — Nie wie obywatel, że nie wolno rozmawiać z przed­ stawicielami obcych mocarstw? — powiedział.

Spokojnie, przyjacielu, tylko bez samokrytyki, tu nie zebranie. Przepraszam was za pytanie trochę nie­ dyskretne. Jak długo pracujecie w aparacie bezpieczeństwa?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *