Ryby łowi się tam, gdzie są – powiada amerykańskie przysłowie. Zapewne znane bodaj najgłośniejszemu współczesnemu pisarzowi z półki „pop” – Stephenowi Kingowi. A ten, widocznie z braku świeżych pomysłów, sięgnął po temat, który dał mu szczytowy zarobek i pozycję. Po „Lśnienie”. Co tym ciekawsze, że akurat Jack Nicholson, który w ekranizacji tej powieści biegał z siekierą („Heeer’s Johny!”) ogłasza, że wycofuje się z branży, bo kolega Alzheimer nie pozwala mu opanować nawet najkrótszego tekstu. Więc mamy kontynuację kultowego tytułu, która prowadzona jest z punktu widzenia owego chłopczyka, który w pustym schronisku rozmawiał z tymi, którzy „lśnili”, czyli mieli wgląd w umysły innych i chętnie tam przebywali. Teraz ów chłopiec, który tymczasem dorósł i został dobrze zaprowadzonym alkoholikiem, rozmawia z podobnymi sobie odmieńcami. Co ciągnie się zajmująco przez setki stronic. Bo jak King już siadzie do pisania…
A skoro już o tym mowa… Sam King jest ciekawszy od własnej powieści. Matka podarowała mu na Gwiazdkę maszynę do pisania. I on z miejsca zaczął wystukiwać jednym palcem historyjki o duchach. Nawet miał czelność rozsyłać je po wydawcach, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Więc mały King postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Założył pismo, w którym publikował własne opowiadania. Wreszcie przyszedł sukces. Pismo w porywach rozchodziło się nawet w liczbie 40 egzemplarzy. Więc postanowił, że tego będzie się w życiu trzymał. Tymczasem jednak Stany zaangażowały się w Wietnam i tam zapragnęły widzieć Stephena. Ale on się wywinął, bo poszedł na chronione wówczas studia nauczycielskie, co miało poskutkować tym, że do końca życia będzie klepał biedę. On i rodzina, bo się tymczasem ożenił. I aby mieć na bułkę z masłem dorabiał jako pracownik pralni. Z tym, że pilnował jednego: codziennie siedział dwie-trzy godziny przy maszynie do pisania jak by miał ołów w tyłku. Jego pisanina nikt się nie interesował, tłukł więc taśmowo pikantne historyjki do pism dla panów. Generalnie – czuł się Kopciuszkiem, którego ominął bal. I wtedy pomyślał, że nawet z balu, na którym się nie było, można ukręcić interes. Napisał więc o sobie, tylko dla niepoznaki zrobił z siebie dziewczynkę. Nazywała się Carrie, była chuda, brzydka, na potańcówkach zawsze sterczała pod ścianą. I nikt nie podejrzewał, że w tym brzydactwie drzemią siły zdolne na odległość kruszyć szkło, burzyć mury, nawet zabijać. Oczywiście, tylko w sytuacji, kiedy brzydactwo się wkurzy. A ze bliźni do wkurzenia powodów dostarczali aż nadto… Więc „Carrie” została przez wydawcę kupiona za 400 tysięcy dolarów i King mógł się wreszcie wymiksować ze szkoły i z pralni.
Ale przy maszynie warował nadal. Minimum jedna opasła powieść rocznie. Będzie co czytać!
Stephen king, Doktor Sen, tłum. Tomasz Wilusz, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2013. LINK
Tygodnik „Uważam, rze”