Dla moich kolegów lata 80-te brzmią jak „Mury” Kaczmarskiego albo „Janek Wiśniewski” w ostrym wykonaniu Jandy. Ewentualnie jak „Chcemy bić ZOMO” Perfectu. Wiadomo, studia, demonstracje, gazetki, tajne organizacje itd.
Dla mnie też, ale nie przede wszystkim. Dla mnie to głównie taka muzyka jak Jon & Vangelis „Friends of Mister Cairo”. Obszerne suity na tematy, które z Polską jaruzelską nie kojarzyły się wcale. Wychodziliśmy z założenia, że jest jak jest, ale komuna nie będzie nam narzucała agendy spraw, lektur, muzyki. Więc chadzaliśmy po połoninach bieszczadzkich i słuchaliśmy muzyki, której w tym samym czasie słuchał cały świat. Nasi koledzy, którzy wtedy zajmowali się politykowaniem, często do tej pory z tej polityki nie wyszli. Ale też jak z niektórymi rozmawiał, stwierdzam, że zegar zatrzymał im się w grudniu 1981. Żyją w świecie tamtych pojęć, podziałów. Gdyby mogli, najchętniej znowu chodziliby w marszach protestacyjnych. Bo to najcenniejsze, co im się przydarzyło w życiu. Zazwyczaj żegnam się pośpiesznie.
A ja bym najchętniej cofnął czas do 8. grudnia 1980, kiedy to przyszła wiadomość o śmierci Lennona. Piotr Kaczkowski wspominał w Trójce: „Lennon nie trzymał w domu żadnych starych płyt, żadnej gitary. Pewnego dnia jego syn poszedł do sąsiadów i oni puścili mu stare kawałki. Wrócił do domu i krzyczy od progu: >>Tato, ty grałeś na gitarze? Ty byłeś beatlesem?<<” W nocy na poznańskiej Malcie zapaliliśmy znicz.