Szymon Kobyliński „Jak dobrze mieć sąsiada!”:
Gawęda na tytułowy temat. Chciałoby się powiedzieć – gawęda staropolska, tyle tu historycznych zaczepień.
Cytaty, cz. 1:
Wiorsta, pokazana hen ku horyzontowi szerokim gestem chłopskiej ręki, to był szmat drogi, las tam widniał tylko błękitną smużką; przemaszerować wiorstę stanowiło wyprawę nie na żarty.
A na tej wierzbie, co w nią łońskiego roku piorun strzelił, starzy pono diabła widywali, a pod figurą ktoś zawadził płotek osią wozu, drzazgi sterczą jeszcze świeże – i dalej w domysły kto, dlaczego, skąd i dokąd jechał nocą po pijanemu?
Po wiatraku na zakręcie, po kościółku bierwionowym, malowanym zielono, poznawało się, że już niezadługo, że jeszcze tylko aleja modrzewi, stawy, hałaśliwy bruk, wiśniowe sady (żebyż to móc urwać pecynę żywicy, zwisającej na korze; to była nasza guma do żucia), dalej krótka wieś, górka – i zaraz będzie widać dachy, pod które jedziemy. Tam już czekano; czekał obrok dla koni i gorąca herbata dla nas, a panowie wychylali powitalnie to, co dziś zwie się drinkiem, z kuchni zaś pachniało podniośle i tak obiecująco, że czuliśmy głód nie znany we własnym domu: głód Wielkiej Atrakcji.
Powieść – ta była w wielkiej estymie, ale gazeta donosiła o sprawach tak dalece obojętnych, tak odległych i obcych, że nie mogła nikogo obchodzić bliżej. Wypadki istotne to – wypadki miejscowe, familijne, sąsiedzko-towarzyskie.
Onże mistrz toastów, które niestety, z uwagi na skromność, przytoczyć mi wzbronno, raz tylko był w tej dziedzinie przelicytowany przez Jarossego, konferansjera teatru rewiowego Qui Pro Quo. Gdy generał wzniósł kielich ze słowami: „Niech żyje Qui Pro Quo, szwoleżerowie polskiego teatru!!”, wówczas Jarossy odpalił: „Niech żyją szwoleżerowie, qui pro quo polskiej armii!”
Pamiętamy z kapitalnych memuarów Antoniego Uniechowskiego, spisanych ręką córki Krystyny barwną postać bogatego ziemianina, który zainstalował u pałacowej bramy najbiedniejsze rodziny okolicznych Żydów, by mu służyły do karykaturowania carskiego dworu. Ilekroć nadjeżdżał z oddali, całe familie z dziadkami i babkami odziewały się czym prędzej w mundury gwardyjskie, prezentowały w szpalerze drewniane karabiny i krzyczały „Zdorowo, Wasze Wieliczestwo” jako odzew na „Zdorowo, Żydy!”.
Najdłuższa była chyba ta łącząca Warszawę ze Spałą, gdzie wypoczywał i polował prezydent Mościcki. Pamiętam jego przejazdy, kiedy na wskroś jarmarków – nie różniących się zapewne niczym od targowisk ubiegłych wieków – przez jazgoczące, pokrzykujące, krowami, końmi i kwiczącymi wieprzkami przetykane kłębowiska ludzi i wozów – przerzynała się motocyklowa eskadra policji, a lud rozstępował na boki.
Ofiary na tacę w czasie nabożeństwa, z osławionym stopniowaniem: „Bóg zapłać”, „Panie Boże zapłać”, „Panie Boże Wielki zapłać!”. Wreszcie kolęda, pasterski objazd wiosek przed Godami. Każdy dom winien wówczas nie tylko przyjąć błogosławiącego, ale włożyć w wasążek jakieś dary. Na budżecie dworskim odwiedziny kolędującego nie zostawiały śladu, natomiast pod strzechą, gdzie każdy glonek sera, jajko lub kurak stanowiły, istotną pozycję – wypełnianie wasąga było sprawą niełatwą. Wymigać się zaś od niej, zbyć byle czym, oznaczało rzecz gorszą niż skąpstwo lub bieda, oznaczało despekt dla religijności.
Z zaprzałych, skisłych izb wkraczano w niebotyczne arkady, gdzie wśród blasku, kadzidlanych dymów, brzęku dzwoneczków – widniał nad tłumem kapłan w olśniewających, abstrakcyjnych szatach i przemawiał śpiewnie językiem niepojętym, a więc wspaniałym. Następnie jednano się w ogólnym chórze, który prowadziły gromkie organy, najmajestatyczniejszy z instrumentów, tyle wspanialszy od wsiowych skrzypeczek, ile potężniejszą była zawsze ta chwila od szarych godzin harówki. Wreszcie ksiądz ze zdobnej ambony otwierał przed swymi owieczkami perspektywy nowego, przyszłego żywota, wolnego od trosk i ciężaru, dokąd droga wiodła przez rozjarzone ołtarze, przez ogromne, niezgłębione tajemnice ducha.
„Czym się świadek Apfelkranz zajmuje?” – „Ja się kręcę, panie sędzio”. „Jak to się kręcę? Czyż z tego można żyć?” – „Panie sędzio – powiada Apfelkranz – Jak ja bym się kręciłem koło pana sędziego, to i pan sędzia by żył i ja bym wyszedł na swoje!!”
On właśnie, już jako staruszek – wdowiec, gdy go – w związku z fertyczną gospodynią domu pytano rubasznie, czyżby jeszcze czuł jakiś pociąg do płci pięknej, wypowiedział wiekopomne zdanie: „Pociąg został, tylko lokomotywa odeszła!…”
Co zaś tyczy dawnych miast, ich wąskie uliczki zagnojone były tak dokładnie, iż dolewanie nieczystości z okien nie zmieniało już niczego na gorsze. Zauważmy, że brodaty dowcip o spacerze przez ulice prowincjonalnego miasteczka przed kilkudziesięciu laty, kiedy to świadom rzeczy autochton pokrzykiwał gromko „My gajt! My gajt! Sze idzie! Sze idzie!”
Jest bo w „Potopie” opowieść Ketlinga, jak to Wielki Koniuszy Bogusław Radziwiłł, pragnąc przypodobać się brance Billewiczównie „lasy na całe mile ciąć kazał, by panna z okien miała prospekt lepszy…” A na co właściwie miała mieć ów prospekt? Na żałosne pustkowie, jakie powstało, gdy pod książęcą siekierą padły „rówienniki litewskich dawnych kniaziów, drzewa” ? Program zaś teatralny o wiek od księcia pana młodszy głosił, że „rzecz odbywa się w okolicy wiejskiej, lecz ładnej…”
Na widok pana dzielnicowego. Mamy zresztą sporo tematów do przelotnych pogawędek, jeśli nam czas zezwoli. Opowiadał mi kiedyś o zaletach nowego pistoletu Czaki, a także o najlepszym systemie na wystraszenie rozrabiających nocą pod oknami chuliganów. „Bierze się męski środek antykoncepcyjny i nalewa wody. Panie! Dziesięć litrów wchodzi jak nic, cały kubeł! Oczywiście nie trzyma pan tego w ręku, boby pękło, tylko na miedniczce. Związuje się i po cichu rzuca na trotuar z okna obok nich, żeby który w łeb nie dostał, bo to bądź co bądź ładne parę kilo. Huknie tak, jakby się kawał muru zwalił, każdy zdrefi! A nic nie widać, ani śladu, bo woda się rozpryśnie, a strzępki rozlecą. Tylko jak pan będzie ciskał, to z czuciem, bo miedniczką trudno się wymachnąć i można sobie z powrotem do mieszkania wrzucić…”
za Łokietkowego syna stolnik sandomierski i rajca krakowski (stanowiska nie byle jakie!), pan Wirtzing przyjmował i Kazimierza Wielkiego i bez mała
Teraz zaś – w to wszystko, co tu pobieżnie przebiegliśmy wzrokiem, wpływa nowa fala z zewnątrz, wsysana przemysłem, rozbudową, snobizmem, koniecznością, przypadkiem i nieuchronnością. Niesie na sobie „Stasia i Józia” (rozgoryczonych, że tu nikt wokół nie wie, iż „jakeśmy bili, no to bił tak: jo, Wacek od Kapliców i ten – no, ten…”), a jednocześnie autorkę listu do Małachowskiego. Wszyscy trafiają pospołu do jednego bloku: i Stasio z Józiem obok wnuczki „człowieka folwarcznego” spod Kałuszyna, pani doktor docent Magdalena J. – potomkini rodu Fukierów, pan Teoś Piecyk i Walery Wątróbka (bo im dawno przerobiono rudery Szmulek – w Osiedle numer 18), trzy pokolenia Matysiaków w kupie – i wreszcie reprezentanci tej grupy, o jakiej napomknął w cytowanym tekście felietonista „Kultury”, grupy, szlachecko-mieszczańsko-inteligenckiej.
Komplet analogicznych wywiadów z milionerami podsumowuje dziennikarka zdaniem dyrektora Toto-Lotka: „Przeciętni ludzie grają. Przeciętni wygrywają. Więc i marzenia mają przeciętne”.
Galicja; ileż to, jak pisze Boy-Żeleński, nagromadzonych wartości intelektualnych i duchowych spaliło się bezproduktywnym społecznie płomyczkiem w krakowskim grajdołku umysłowym!