Po czym przez całe lata poznawaliśmy, że nadchodzi koniec wakacji? Po tym, że w telewizji leciał Sopot. Festiwal kultowy, ale rzadko się pamięta, że festiwal w Sopocie był kultowy dwukrotnie. Przed wojną w Zoppot kultowy był Festiwal Wagnerowski który gościł gwiazdy wokalistyki operowej z całej Europy. Koncerty Wagnera odbywały się najpierw tylko przy pochodniach, a potem przy pochodniach i zbiorowym „Sieg Heil!” całej widowni. Ostatnie „Sieg Heil” dało się słyszeć w Operze Leśnej z jej cudowną akustyką w roku 1943, ale to już nie było to „Sieg Heil!” co kiedyś, bo po Stalingradzie i bitwie na Łuku Kurskim Niemcy zaczęli już cienko śpiewać.
Po wojnie amfiteatr sobie niszczał bez przeszkód do roku 1961, kiedy to Władysław Szpilman, ten z „Pianisty” Polańskiego, zakręcił się i zorganizował „międzynarodowy festiwal piosenki”. Początkowo skromnie w hali Stoczni Gdańskiej – obskurnej ceglanej budzie, obstawionej milicjantami z paskami pod brodą, gdzie publiczność tłoczyła się w karnej kolejce jak przed sklepem mięsnym. Ale w 1964 impreza zagościła już pod sopockim namiotem i transmitowały ją nie tylko radiofonie wszystkich Krajów Demokracji Ludowej, ale nawet 11 stacji zachodnich. Od 1968 roku Sopot był żelazną pozycją całej Eurowizji.
I zaczęła się jazda. Przykładowo: Jeżeli miał śpiewać piosenkarz z RFN, jego występ umieszczano na końcu pierwszej części koncertu lub zaraz po przerwie. Po co? Jak to: po co? Żeby telewizja NRD mogła go łatwo wyciąć. Dalej na jednym z festiwali wystąpiła radziecka wokalistka Tamary Miansarowa, która wcześniej w 1963 roku zgarnęła Grand Prix za piosenkę „Pust wsiegda budiet sonce”. Tym razem występ – już w Operze Leśnej – tak się jej spodobał, że do Grand Hotelu wracała po dachach zaparkowanych samochodów. W 1969 r. na scenie gościł Leonid Utiosow. Radziecki gwiazdor śpiewał „z taśmy”, która nieszczęściem zerwała się w trakcie wykonywania piosenki. Piosenkarz musiał produkować się na żywo i okropnie fałszował. Przekonany, iż padł ofiarą sabotażu, zadzwonił natychmiast do urzędu bezpieczeństwa, aby ten rozpoczął śledztwo. Brytyjski wokalista Paul Young z kolei spóźnił się na estradę z takiego oto powodu, iż zatrzasnął się w toalecie i nie umiał się wydostać. Kłopoty były z zespołem Bony M. Po pierwsze zażądali pokoju z klimatyzacją, a takie zjawisko w roku 1979 nie występowało w naszym kraju wcale. Ale organizatorzy – jak to się mówi – stanęli na wysokości i powstawiali do pokoi muzyków wiadra z bryłami lodu. Można? Można! Z Bony M. był jeszcze i ten problem, że uparli się wykonać kawałek „Rasputin”, a towarzysze radzieccy woleliby, żeby zespół opiewał innych wybitnych Rosjan. Kto wie – może Czapajewa albo Breżniewa..? I w porządku – koncert zespołu puściło się w telewizji z jednodniowym poślizgiem i piosenkę się wycięło.
Klasą dla siebie był konferansjer Lucjan Kydryński. Festiwale prowadził, jak leci, więc któregoś razu przywitał z rozpędu „gorącą sopocką publiczność”, która przybyła na Festiwal w Opolu. Innym razem prowadząc konferansjerkę z jugosławiańską spikerką Helgą Vlackovic, wyznał rozbrajająco, że nie zna języka jugosłowiańskiego.
Reżyserem Festiwalu przez całe lata był Jerzy Gruza i oddajemy mu głos: „ Pewnego roku jakąś nagrodę otrzymał Szwed, który występował w jasnoniebieskim smokingu. Wywarło to na wszystkich piorunujące wrażenie. Oklaski, entuzjazm…
Sam byłem urzeczony jego prezencją. Spotykam go przypadkowo po dwóch miesiącach w budynku szwedzkiej telewizji w Sztokholmie… Reżyserowałem tam Policjantów Mrożka. Ledwie mnie poznał.
– Gdzie pan teraz śpiewa? – pytam. – Jaki program nagrywa pan dla telewizji?
– Ja? Ja śpiewam? Nagrywam dla telewizji? – jest szczerze zdziwiony. – Ależ skąd! Pracuję tu w taśmotece…
– A Sopot?
– Bardzo przyjemny weekend… Bardzo proszę, wódka i publiczność okej. I można sobie pośpiewać za darmo… i jeszcze jakąś nagrodę dostać.
– To pan…?!
Coś we mnie pękło na zawsze. – wspominał Gruza.
W sierpniu 1980 r. festiwal wprawdzie odbył się, ale po raz pierwszy od blisko 20 lat nikt się nim nie interesował. W telewizji pilnie słuchano zupełnie innych wykonawców: – „Świat przygląda się, jak radzimy sobie w chwilach trudnych. Mamy niezawodnych sojuszników, którzy martwią się również naszymi kłopotami i wierzą, że sami zdołamy im sprostać – zapewniał z ekranu premier Edward Babiuch. – „Nawet w sytuacjach konfliktowych staramy się znajdować rozwiązanie przez dyskusję i dialog, przez kompromisy” – zapewniał przybyły przed dwoma dniami z urlopu na Krymie Edward Gierek, obiecując zamrożenie cen mięsa i poprawę zaopatrzenia.
W III RP Festiwal w Sopocie zaliczył widowiskowy zjazd. Lucjan Kydryński mówił, że jego czas – podobnie jak czas Wyścigu Pokoju i wielkich dożynek – się skończył. Z Sopotem żegnała się wielokrotna laureatka Irena Santor, która oświadczyła, że – cytuję – „nie jest już wstanie mieszkać na walizce i co roku używać grzałki do parzenia herbaty w hotelowym pokoju”. Inna była laureatka, Helena Vondrackova – przypominam: „Malovaný džbánku” 1977 – przepraszała z estrady za to, że swoją działalnością artystyczną wspierała reżym komunistyczny w Czechosłowacji. Zaczynało być z lekka absurdalnie. W 1995 roku na festiwalu piosenki (!) w roli gwiazdy wystąpiła szesnastoletnia skrzypaczka Vanessa Mae, która oczywiście nie śpiewała wcale. Słynny rockman Malcom McLaren szefujący wówczas jury wskazał na Kasię Kowalską, bo – jak powiedział dziennikarzom – podobała mu się jej sukienka. Ale i w tych latach odnotowaliśmy w Sopocie skandal. 1992 r. Kazik Staszewski bez uzgodnienia z organizatorami, wykonał pamiętny song „Wałęsa oddaj moje sto milionów”. Tłumaczył : „Miałem okazję występu na żywo więc postanowiłem wykonać piosenkę, której nie chce nadać żadna rozgłośnia radiowa”. Wałęsa się odniósł do utworu mówiąc o Kaziku: „ten człowiek nie rozumie sytuacji politycznej”.
A teraz festiwal odbywa się sporadycznie. Co roku z innym sponsorem i pod inną nazwą. Nie ma już Kydryńskiego, nie ma skandali i – tak naprawdę – nie ma już Sopotu. Sami musimy kombinować, kiedy nadejdzie koniec lata.