Mili Państwo,
w poniedziałek rusza w Gdyni 41 Festiwal Filmowy, więc jest okazja, by powiedzieć dwa słowa o poprzednich czterdziestu.
Festiwal ma wprawdzie historię dość długą, ale za to kolorową. Bo jeszcze w 1969 roku polskie filmy pokazywano na przeglądówce w lubuskim Łagowie, zwanym przez krytyków „Łagrowem”, bo ileż nocnych imprez może wytrzymać ludzki organizm? Festiwalik był ciasny, bo i Gomułka był ciasny. Gierek zaś to był efekciarz. Mają Francuzi festiwal w nadmorskim Cannes, mają Włosi w nadmorskiej Wenecji, mają Hiszpanie w nadmorskim San Sebastian, będziemy mieć i my – w Gdańsku. I od ’74 roku ruszyły pokazy w kinie – a jakże – „Leningrad”. Oraz w zakładach pracy, ponieważ stoczniowiec po szychcie o niczym tak nie marzył jak o relaksie przy filmie Krzysztofa Zanussiego. Z okazji Festiwalu wydłużono nawet pracę kilku lokali gastronomicznych do północy, co w tamtych czasach było wyczynem. Gierkowi ktoś przetłumaczył, że polski film też powinien mieć swoją Hutę Katowice i na otwarcie Festiwalu pokazano „Potop” z Olbrychskim. To był rozmach! Klasztor Jasnogórski obsypano sztucznym śniegiem, a husarię grała kawaleria Mosfilmu. A potem szło już coraz bardziej krzywo – z punktu widzenia władzy – bo festiwal obsiadło tak zwane „kino moralnego niepokoju”. Czyli nieskończenie smutne filmy o tym, jak młodszy referent czwartego wydziału na trzecim piętrze, piąte drzwi na prawo, hamletyzuje nad tym, że suwnicowa z czwartą grupą zaszeregowania znowu będzie miała obniżoną premię za drugi kwartał. Ale widz nie był głupi! Widz chwytał w lot, że nie chodzi tu o suwnicową, tylko o Polskę. W 1977 roku Andrzej Wajda rąbnął na Festiwalu „Człowieka z marmuru” i jury z Czesławem Petelskim uprzejmie nie zauważyło, że on coś w ogóle pokazał. O nagrodach ani mowy. No to dziennikarze przewiązali wstążeczką cegłę, taką, jakimi murował Birkut, i wręczyli ją reżyserowi na schodach. Z częściami oficjalnymi bywało śmiesznie. Jak władza w tym samym ’77 zorganizowała oficjalny bankiet w salach ratuszowych, to branża nie poszła i wolała się gościć w swoim gronie w małej restauracji na mieście. Do historii przeszedł okrzyk pewnego dziennikarza, który wpadł na ten państwowy raut, zlustrował gości, po czym zapytał głośno: „A gdzie są wszyscy?”
Z filmami też bywało śmiesznie. Ot, Festiwal w roku ’75. Reżyser Jerzy Antczak przekazał operatorowi 36 szpul z filmem „Noce i dnie”. Operator tylko jęknął: „Chryste Panie, panie Antczak, kto panu wysiedzi w kinie cztery i pół godziny?!” O dziwo – wysiedzieli!
Śmiesznie bywało i później. W PRL-u komisje kolaudacyjne stawiały filmom stopnie. I tak dzieło Marka Koterskiego „Dom wariatów” z 1984 roku dostał dwóję, co znaczyło, że w ogóle nie został uznany za film. Ale jak film pokazano na jednym czy drugim festiwalu, to władze kinematografii łaskawie podciągnęły mu ocenę z dwói na trójkę.
A tymczasem tuż za rogiem był Sierpień i w sierpniu Wajda udał się do samego Wałęsy z prośbą o możliwość uskutecznienia Festiwalu. Wałęsa przystawił pieczątkę i filmy pokazywano w sali NOT-u, ledwie 500 metrów od natychmiast kultowej Sali BHP w Stoczni. W rok później na festiwalu pokazano aż siedem półkowników, w tym rekordzistę, „Ręce do góry” Skolimowskiego, które przeleżały się 14 lat. A potem to najpierw Festiwalu nie było przez dwa lata, a jak już był, to niemrawy. Bo te najważniejsze filmy pokazywano teraz pokątnie, w salkach parafialnych. A na Festiwalu oficjalnym reżyser Filip Bajon zapytał premiera Mieczysława Rakowskiego, czy ten wyobraża sobie komedię o stanie wojennym. Rakowski odpowiedział, że sobie nie wyobraża, bo rodzinom żołnierzy, którzy marzli tamtej zimy na parolach, byłoby najzwyczajniej, po ludzku przykro. W roku ’87 przeniesiono festiwal z Gdańska do nowoczesnego Teatru Muzycznego w Gdyni, ale nie o luksusy tu szło, ale o to, by odsunąć filmowców od Stoczni, Świętej Brygidy i klubów studenckich. No to teraz Festiwal odbywał się w Trójkącie Bermudzkim: Teatr Muzyczny, Piekiełko w hotelu „Gdynia” (droga wódka) i Klub Garnizonowy (tania wódka). W III RP na Festiwalu o powinnościach moralnych kina zrobiło się jakoś cicho, za to głośno zrobiło się o pieniądzach. Z dnia na dzień robotę na państwowym etacie straciło 10 tys. fachowców: od kamerzystów po kaskaderów. A przykładowo – dekoratorzy przy wytwórni filmowej w Łodzi przestawili się na produkcje trumien. A tak w ogóle przez minione pięć lat po cichu ubyło w Polsce (głównie powiatowej) 1100 kin, za to ogromnie przybyło sprzętu wideo. Z tym, że nikt przy zdrowych zmysłach nie puszczał na wideo polskich filmów. No, może „Psy” z ’92 roku. A o Festiwalu reżyser od moralnego niepokoju, Janusz Kijowski mówił samymi rzeczownikami: „Komercja. Taniocha. Reklamy. Gadżety. Bale. Sponsorzy. Bandery. Iluminacje. Układy towarzyskie. Festyny. Gale. Więcej nagród niż filmów. Drożyzna. Nuda”. Jak Zbigniew Zamachowski chciał sobie w 1991 roku wydrukować werdykt, bo prowadził galę, to nie znalazł jednej czynnej drukarki. Zresztą werdykt był krótki, bo nie przyznano Grand Prix. I to się ciągnęło. W roku 2006 szefowie Festiwalu pogonili z Gdyni prezenterkę Annę Muchę, która zapowiadała kolejne prelekcje głosem śmiertelnie znudzonym. A przed kolejnym filmem stwierdziła: „Już nie będę przynudzać, bo na tym filmie i tak pośniecie”. Po tej zapowiedzi Muchę szurnięto z Festiwalu. Ale czy widownia aby faktycznie nie posnęła? O tym kroniki Festiwalu milczą.