Mili Państwo,
w tych audycjach miło szemrze nam muzyczka sprzed kilku dekad i podsyca tęsknotę za tak zwanymi starymi, dobrymi czasami. I te czasy rzeczywiście były dobre, z tym że najczęściej z jednego, jedynego powodu, że mianowicie my byliśmy wtedy młodzi. Bo cała reszta – taka sobie. Bo spójrzmy na ten nasz PRL okiem konsumenta.
Za Bieruta panował stały brak wszystkiego. A skoro tak, to ruszała produkcja własna. Raporty MO podawały, iż w 80% bieszczadzkich wiosek nie ma ani jednego obejścia, w którym nie pędzono by bimbru. Gazety zalecały przedłużać żywotność wszystkiego – jak długo się da. „Kalkę mocno już zużytą można łatwo odnowić. Trzeba ją położyć jednym rogiem na brzegu stołu. Potem wziąć zapaloną zapałkę i lekko podgrzewać kalkę od spodu. Pod wpływem ciepła kalkujaca powierzchnia >>rozlewa się<< pokrywając wytarte miejsca i kalka jest jak nowa”. Dawało się uratować nawet spleśniałą kiełbasę: „Trzeba – cytuje – rozrobić trochę kuchennej soli z wodą, wytrzeć nią skórkę do czysta, wysuszyć w bibule i posmarować tłuszczem”. A propos pleśni: w latach 60. w Bydgoszczy inspekcja sanitarna zamknęła sklep mleczarski z powodu nieświeżego sera. Okazało się, że był to sprowadzany z Francji luksusowy roquefort o subtelnym nalocie pleśni. Gomułka powtarzał, że kiszona kapusta ma tyle samo witamin, co cytryny. Tylko czy kiszoną kapustę można wycisnąć do herbaty?
Motoryzacja raczkowała. Silnik pierwszego polskiego samochodzika „mikrus” wyprodukowano w Mielcu w oparciu o budowę pompy strażackiej. Jedyna w Polsce giełda samochodowa funkcjonowała pod Pałacem Kultury i gromadziła w sobotnie ranki 15-20 pojazdów. Kiedy pod koniec lat 50 przystąpiono do produkcji „syrenki” karoserię wyklepywano młotkami blacharskimi. Samochód był składany ręcznie i na łapu-capu, więc trudno było znaleźć dwa identyczne egzemplarze. Z kolei „Warszawa” – jak pisała prasa, cytuję: „samochód dla ludzi pracy” – była wierna kopią radzieckiego wozu GAZ M-20, a ten był wierną kopią samochodu produkowanego przez zakłady Forda w Detroit. W 1967 roku z Żerania wyjechały pierwsze „duże fiaty”, które niemal dorównywały trabantowi, a ten osiągał w porywach nawet 100 km na godzinę. Zamiast blachy trabant miał żywicę wzmacnianą bawełną. Pewien kierowca trabanta domagał się przed sądem odszkodowania za całkiem zniszczoną karoserię – od przechodnia, którego z własnej winy potrącił. Największym rodzimym sukcesem eksportowym okazał się dostawczak „Żuk”. Do Egiptu sprzedawano go pod nazwą „Ramzes”.
Ponieważ na mieszkanie spółdzielcze czekało się latami (w Zakopanem rekordowe 123 lata) w Łodzi zorganizowano – żeby się nie dłużyło – Klub Członków Oczekujących, którym oczekiwanie umilali artyści koncertujący na koszt spółdzielni. Jednocześnie w Rzeszowie kosztem setek tysięcy złotych wzniesiono cytuję: „najnowocześniejszą w Polsce izbę wytrzeźwień”. Klient następnego dnia oprócz słonego rachunku otrzymywał taśmę magnetofonową z nagraniem własnego bełkotu.
Dekada gierkowska zaczęła się pytaniem: „Pomożecie?” Pomagaliśmy. Nie tylko my. Banki zachodnie chętnie udzielały milionowych kredytów, bo spłatę gwarantowały ich rządy. Pod koniec dekady uzbierało się już 22,3 miliarda długu, na którego obsługę szło 75% naszego eksportu. To się musiało odbić. Lepszą wędlinę można było wystać tylko w „sklepach komercyjnych”, a lepszą wódkę (bo „Baltic” okrutnie jechała karbidem) można było dostać tylko w Peweksie. Dom Handlowy w Zielonej Górze sprzedawał siekiery, które przy pierwszym uderzeniu o drzewo zwijały się w trąbkę. Okazało się, że producent zapomniał zahartować stal. Kwitła instytucja tak zwanej naprawy przedsprzedażnej. Dotyczyła artykułu, który z powodu zasadniczych wad nie mógł znaleźć się w sklepie. Czyli np. co piątego radia i telewizora. Kiedy w łódzkim Domu Towarowym „Central” dziecięciu dyrektorów zakładów – eksperymentalnie – próbowało sprzedawać własne wyroby, po wysłuchaniu opinii klientów trzech z nich odwiozło pogotowie z objawami rozstroju nerwowego.
W opakowaniach obowiązywały etykiety zastępcze. Preparat do konserwacji samochodowych podwozi sprzedawano w puszkach do szynki Animex. Resztę – z braku drobnych – przyjęło się w sklepach wydawać w prezerwatywach, zapałkach (zapalała się co dziesiąta) oraz w kostkach rosołowych. Najmocniej dostało się – jak zwykle – wsi. Produkcja kombajnu „Vistula” była tak dalece nieopłacalna, że zakłady w Płocku przerzuciły się na produkcję bron i kos. Przy tym – jak obliczano w roku 1979 – rolnik rocznie musiał przeznaczyć 60 dni na załatwianie spraw papierkowych w GS-ie, punkcie skupu i w urzędzie gminy.
Za Gierka wydawało się, że gorzej konsumentowi już być nie może. A jednak! W grudniu 1981 roku w sklepie w Błoniu koło Warszawy zamieszczono informację: „W związku z wprowadzeniem stanu wojennego zabrania się oczekiwania w sklepie na dostawy towaru”. Na Rynku Łazarskim w Poznaniu pojawił się „Zestaw kolejkowy”: składane krzesełko wędkarskie, latarka i różaniec. Normę przydziału mięsa na osobę obniżono do 2,5 kilograma miesięcznie (nie licząc kobiet w ciąży). Oczywiście wszystko na kartki. A tych pilnowano do grobowej deski, a nawet dłużej. „Wzywa się obywatela w sprawie zwrotu wkładki zaopatrzeniowej po zmarłej (tu nazwisko)” – tej treści wezwanie otrzymywała rodzina, aby nie mogła się pożywić na konto nieboszczki. No bo rząd – jak wiadomo – wyżywił się sam.
Wiesław Kot