Czternaście filmów na Festiwalu w Gdyni i czternaście ludzkich tragedii. Ileż tego nieszczęścia jest w stanie wytrzymać polski widz?
Już po drugiej-trzeciej projekcji widz ma ochotę się pociąć. A dzieje się tak, bo nasi twórcy rozglądają się w jednym kierunku: kto w tym sezonie cierpi najmocniej? To my mu zaraz machniemy film. A wobec widza zastosuje się stary, sprawdzony szantaż emocjonalny. Nie porusza cię ludzka tragedia? Jesteś gruboskórne bydlę! Nie płaczesz na widok chorego dziecka? To z ciebie nieużyty ćwok! Nie współczujesz gejowi w katolickim kraju? Prostak i homofob! Tak zaszantażowany widz kuli ogon pod siebie i udaje, że współczuje itd. Ale jak idzie do kina, to polskie filmy omija szerokim łukiem i idzie na amerykańskie, gdzie życie nie jest tak bezwyjściowe, a ludzie nieodwołalnie skazani przez los.
Poza tym nasze kino obciążone jest tematyką „na żądanie”. Reżyserzy kalkulują tak: potencjalny widz nie przyjdzie do kina na film, którego temat mu się z niczym nie kojarzy. Więc nie ma co kombinować, tylko sprawdzić, co akurat ostatnio pokazywała telewizja. Po pierwsze dlatego, iż taki ewentualny widz żyje przekonaniem, że telewizja czegoś nie pokazuje, to nie jest to ważne. Więc jak on już coś tam kojarzy w danym temacie z telewizji, to on na to późnie do kina. A poza tym, co czyta ten ewentualny widz? Otóż on w swojej masie czyta dwa rodzaje gazet: tygodniki z programem telewizyjnym oraz magazyny plotkarskie. Które opowiadają nie o czym innym, tylko o perypetiach postaci znanych z telewizji. I kółko się zamyka.
I nikt mi nie powie, że „Bejbi blues” Katarzyny Rosłaniec nie jest odpowiedzią na sprawę małej Madzi. Bo w filmie kompletnie postrzelona nastolatka zamyka swoje niemowlę w skrytce na bagaż na dworcu. A ona sama idzie na casting dla modelek. A że casting się przeciągnął, więc dziecko się dusi.
Film hołdowniczy
Odpryskiem tej sytuacji jest kręcenie filmu jako rodzaju hołdu. Jak Wajda daje film o Wałęsie, to wiadomo, że powstanie pomnik. Jak może być inaczej, skoro reżyser opowiada na prawo i lewo, że jego bohater to najwybitniejszy Polak ostatnich kilku stuleci. Z takim
podejściem, to on w ogóle nie powinien brać się za Wałęsę, bo ma zaciemniony umysł. I stworzyć może tylko laurkę bez większej wartości. A tu już słyszymy, że ustawia się kolejka następnych bohaterów narodowych do sfilmowania: od rotmistrza Pileckiego do Czesława Niemena. W domyśle: należy się im hołd, więc powstanie dzieło wynoszące ich zasługi pod niebiosa. Tylko, że tak się nie robi kina! Jak Anglicy dawali obraz o Elżbiecie II („Królowa”), to pokazali ją raczej jako złośliwą klępę, która odmawia pośmiertnego hołdu księżnej Dianie. Bo ta pokazywała światu swój własny cyrk, który robił konkurencję staremu cyrkowi, jakim był dwór królewski. Jak kręcili film o Margaret Thatcher („Żelazna dama”), to pokazali ją w fazie, kiedy – skutkiem Alzheimera – nie pamiętała już nawet, że jej mąż nie żyje, ani że kiedyś była premierem. Czy po to, by zohydzić i wdeptać w glebę najwyższe osoby w państwie? Skąd! Po to, by pokazać głęboką, ludzką prawdę o nich. A że prawda bywa miejscami brzydka i bolesna? Trudno. I niech sobie rodzina i dwór królewski protestują do woli. Film ma poruszać, nie komplementować. Imperium Brytyjskie jakoś się od tego nie obraca w gruzy.
Nałóg smutku
A u nas tymczasem biegną sobie ponure filmy jeden za drugim. Jeszcze od biedy można zrozumieć nieszczęście z powodu, że zaszło coś nagłego, a wybitnie niekorzystnego. No, bo na przykład mamy taki oto myk w filmie Pawła Pawlikowskiego „Ida”, że sierota wychowana w zakonie, niebawem ma złożyć śluby wieczyste. Jeszcze tylko wizyta u jedynej żyjącej krewnej. Owa ciotka wyjawia jej jednak, że dziewczyna jest żydowskiego pochodzenia. No i teraz rozdarcie. Z jednej strony czuje się jak najbardziej katoliczką, bo wychowanie, bo zakon itd. Ale przecież nagle spada na jej wątłe ramiona to żydowskie dziedzictwo. Czy wolno jej je odrzucić? Co by powiedzieli przodkowie, których krew płynie w jej żyłach? Nic dziwnego, że dziewczyna w smutku i w rozterce, a my razem z nią, naturalnie.
Okaz kolejny. Jeszcze jedno „kino zlewozmywakowe”, czyli „Miłość” Sławomira Fabickiego. Jak kobieta ma kochającego męża, niezłą pracę i nosi wysoką ciąże, to znaczy, że może być już tylko gorzej. Aż do zupełnej zagłady. Bo trafił się kolega z pracy, który się zakochał w tej ciężarnej mężatce na zabój. Do tego stopnia, że deklaruje rozwód, a następnie tę ciężarną (!) gwałci w dowód miłości. A potem to już tylko w dół i w dół.
A są też filmy chore na smutek ot tak, bezinteresownie. Weźmy „Nieulotne” Jacka Borucha. Para polskich nastolatków w Hiszpanii. Zarabiają w winnicy. Hiszpanie mili, praca niemęcząca, na świeżym powietrzu. Dużo się pije, sporo się gada, kolacje ciągną się w nieskończoność. I jak myślicie, ile taka sielanka może potrwać w polskim filmie? Całe dwadzieścia minut. Bo zjawia się facet, który naszemu gastarbeiterowi zamierza „zrobić z dupy carpaccio”. Z pomocą swoich psów, oczywiście. I już nieszczęście gotowe. A potem tylko dół i deprecha.
Albo weźmy zwykłego kapitana WP z filmu „Ostatnie piętro” Tadeusza Króla. Polak z krwi i kości, patriota, z rodziną i na posadzie. Ale jemu zaczyna kiełkować myśl, że jest ofiarą rozgałęzionego spisku. Wariat, znaczy. Zresztą powieść według Jerzego Krzysztonia, który jeszcze w latach 80-tych opisał w trzech grubych tomach, co mu się pod czaszką kotłowało. A kotłowało się nieźle. I już zwykły człowiek staje się obsesjonatem. Reżyser szczęśliwy? A jakże!
Taryfa ulgowa dla gejów
I osobny gatunek poszkodowanych i cierpiących. Okazuje się, że niekoniecznie Wałęsą i powstaniem warszawskim możemy zainteresować świat, ale np. kwestiami homoseksualności, o któryś światowe kino powiedziało już niejedno. To się powiodło reżyserowi Tomaszowi Wasilewskiemu. Jego film „Płynące wieżowce” o budzącej się u młodego chłopaka świadomości homoseksualnej spodobał się nie tylko w Czechach, czy w Serbii (ostatecznie tam tematyka dość nowa). Ale też w Stanach czy Kanadzie. W filmie historia nieprosta, bo skłonnościami homo dotnięty tu zostaje zdecydowanie męski typ. Student AWF-u, zawodowy pływak, mocno zakolegowany z piękną i seksowną panną. Żadnych odchyłów i komplikacji. I nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na niego fizyczne zauroczenie innym chłopakiem. No, tragedia! Chłopak musi przejść potrójny coming out. Najpierw przyznać się do wiadomych skłonności przed samym sobą, później musi wyjawić to rodzinie, a wreszcie wystąpić z tym publicznie. Ale jak to przeprowadzić w kraju ultrakatolickim? I tu natykamy się na schemat i łatwiznę: że niby geje żyją u nas w katakumbach, że społeczeństwo jest im wrogie, opresyjne i podobne. Więc jeżeli w takim kraju reżyser mimo wszystko podejmuje wątek homo, to ma prawo oczekiwać, że na Zachodzie wezmą go za bohatera. I to mimo, że takich historii, jak ta opowiedziana w „Płynących wieżowcach”, zainteresowany widz zachodni mógł już obejrzeć z pięćdziesiąt. Ale wobec nas ciągle obowiązuje taryfa ulgowa.
Najwyraźniej „na żądanie” Małgorzata Szumowska nakręciła film „W imię”. Bo się zrobiło głośniej w Kościele o księżach ze skłonnościami. Mamy więc księdza w średnim wieku, który niespodziewanie dla samego siebie – natura lubi nas zaskakiwać – czuje żywsze zainteresowanie nastolatkiem ze swojej parafii. Ten nastolatek, w przeciwieństwie do poukładanego księdza, jest dość dziki, nieokrzesany, ponury, wiecznie milczący. I ten biedny ksiądz zupełnie nie wie, jak się z tego „romansu”, do którego przecież nie doszło, wyplątać. Zresztą wszystko odbywa się tu na zasadzie półsłówek, delikatnych gestów, znaczących spojrzeń. Wiadomo – ksiądz problem ma, ale Szumowska, na szczęście, nie oskarża. Nie ma gadania, że Kościół ukrywa, że zamiata pod dywan. Żadnej taniej publicystyki. Jest raczej próba postawienia problemu i próba zrozumienia. I proszę: film dostał się na Festiwal w Berlinie, co samo w sobie jest osiągnięciem. Zaliczył parę nagród na pomniejszych festiwalach i będzie miał światową dystrybucję. Rzecz kręcono za Benedykta XVI i wtedy pewnie był to materiał na skandal. Wejdzie jednak do kin za Franciszka i może wywołać co najwyżej dyskusję. A i na to bym za bardzo nie liczył.