PigOut „Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera”

PigOut „Świnia ryje w sieci, czyli z pamiętnika hejtera”:

Z hejtowaniem nie ma to nic wspólnego. Felietony wokół rozmaitych spraw codziennych.
Cytaty:

„(…) nie da się nie zauważyć, że rozmiar, jaki przybrał ten »literacki rak«, już dawno przekroczył masę krytyczną. Ibisz, Rusin, Rozenek, Cichopek, Felicjańska, Jabłczyńska, Prokop, Minge, Piróg, Biedroń i nawet wróżbita Maciej, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Wiem, że papier jest cierpliwy, ale kurwa bez przesady. Rodzi się pytanie, czy w tym kraju jest jeszcze ktoś, kto nie wydał książki kucharskiej albo poradnika mówiącego, jak żyć, być młodym, pięknym, fit, wege, eko i bogatym? Zaczynam wątpić”.

… trzeba uważać, co się mówi, bo każde wypowiedziane słowo może okrążyć Ziemię i kopnąć cię w dupę.

Józef Piłsudski miał rację, mówiąc, że: „Polacy to dumny naród… o ile nie ma akurat promocji w Lidlu”.

Mamy przecież internet, który może i nie gwarantuje zdobycia nowego skilla, ale daje dostęp do wiedzy z dowolnej dziedziny, wystarczy wpisać w wyszukiwarkę odpowiednią frazę, a później wszystko w naszych rękach. Czy korzystamy z tego dobrodziejstwa? Niby tak, ale do perfekcji trochę nam brakuje. Wystarczy spojrzeć na najpopularniejsze zapytania w googlu: „Czy mogę jeść sernik, będąc w ciąży?”, „Czy biali ludzie mogą mieć czarne dziecko?”, „Czy dżdżownice mają oczy?”, „Czy od luteiny dopochwowej można przytyć?”, „Pocałowałam się z chłopakiem na imprezie i dwa tygodnie później wyszedł mi guz pod kolanem. Czy to może być ciąża pozamaciczna?”. Do tego dochodzi cała masa zapytań natury medycznej, np.: „Co jest przyczyną bolącej głowy/łydki/dupy?”, na które odpowiedzią zawsze jest rak.

„Kiedy umierasz, nie wiesz o tym. Tylko innym jest ciężko. Tak samo jest, jak jesteś debilem”.

I teraz do gry wchodzę ja… cały na biało. Zgarniam awizo i lecę na pocztę niczym Petru na Maderę, czekam ponad pół godziny w kolejce i to tylko po to, żeby usłyszeć, że na paczki zagraniczne jest osobne okienko. Przechodzę zatem do kolejki obok, po czym znowu czekam. Z nudów zaczynam obczajać kosmiczny asortyment dostępny w placówce. Tu podpałka do grilla, tam zraszacz ogrodowy, do tego pościel z kory, kolekcja jaj Fabergé, etui na ajfona z Ojcem Mateuszem i inne tego typu tematy.

Integracje zawsze wyglądają tak samo, czyli w drodze do hotelu 1/3 załogi wysypuje się pijana z autobusu już na pierwszym przystanku. Reszta robi się dopiero po przyjeździe. Kolejnego dnia z rańca są szkolenia i zabawy integracyjne, ale z powodu kaca mało kto na nie dociera. Pełna frekwencja jest dopiero na kolacji, po której był obiecany występ jakiejś wielkiej gwiazdy polskiej piosenki, ale ostatecznie z braku hajsu na scenie pojawia się Gosia Andrzejewicz. Kiedy Gocha odśpiewa już cały swój repertuar, czyli raptem dwie piosenki, następuje gwóźdź programu: libacja, a po niej skandal goni skandal. To pani z HR, która ledwo miesiąc temu wróciła z macierzyńskiego i jeszcze nie wszystko jej się zrosło, przeliże się z księgowym, po czym uciekną na pięterko. To pan z logistyki nawrzuca dyrektorowi przy setce świadków, to ktoś inny w wyniku upojenia alkoholowego wywinie orła i próbując się ratować przed upadkiem, złapie za stół, który ostatecznie poleci na glebę razem z nim, rozbijając przy okazji w drobny mak całą zastawę. To zazwyczaj zwiastuje koniec imprezy, a przynajmniej jej oficjalnej części.

A teraz? Wszechobecne teasery, teasery trailerów, oficjalny trailer nr 1, 2, 3, 4, 5 i na to wszystko jeszcze klip zmontowany przez fanów. Każdy pokazujący najlepsze sceny i spoilerujący fabułę. Nie ma elementu zaskoczenia. Z kolei na ekranach niemal same rimejki, sequele, prequele i prequele rimejków sequeli. Nawet miecze świetlne potrafią się znudzić, jeśli dostaje się je rok w rok. Do tego dochodzi zalew artykułów, dzięki którym, a raczej przez które, już na pół roku przed premierą wiadomo, że w filmie X gościnnie pojawił się aktor Y (co pierwotnie miało być niespodzianką dla fanów), ile będzie scen po napisach i że twórcy od dawna pracują nad dwiema kolejnymi częściami.

Wyszedłem wkurwiony jak Magda Gessler po zjedzeniu rosołu z kostki,

Podobnie jest z randkami, zwłaszcza tymi z internetu, a tak się składa, że po przekroczeniu pewnego wieku tylko na takie możecie liczyć. Stąd już tylko jeden krok do katastrofy. Zresztą sami wiecie, jak to działa. Zaczyna się od podrasowanych zdjęć profilowych, dalej jest: „No hejka, co tam?”, po czym schodzą niesamowite opowieści o podróżach autostopem przez Azję i nartach w Aspen, a później przychodzi czas spotkania w realu i nagle szok, niedowierzanie i szukanie alibi do ucieczki, bo okazuje się, że ten superprzystojny, elokwentny i dobrze rokujący biznesmen z internetu, w rzeczywistości jest absolwentem Wyższej Szkoły Bansu i Lansu, zatrudnionym w firmie „Szlachta nie pracuje”, nadal mieszka z rodzicami, uwielbia pizzę hawajską i śmiał się na „Kac Wawa”.

Siedzę na zajęciach z angielskiego, wtem lektorka rzuca pytanie od czapy: „Po czym poznać Polaka w Anglii?”. Nikt nie wyczuwa prawdziwej intencji, więc się zaczyna: „No jak po czym? Po reklamówce z Biedry, po białej skarpecie i sandałach, po Kubocie, wąsach, zasiłku, popylaniu z buta środkiem ścieżki rowerowej, używaniu konstrukcji „No to how I can tejk, kurwa?” i „Fenkju from the montajn”.

Można powiedzieć, że chłopak został przez branżę „pochowany” jeszcze za życia. Jak się okazuje, przedwcześnie. Właśnie wraca i to w wielkim stylu, bo z ekskluzywną kolekcją. Przynajmniej tyle dowiecie się z nagłówków na różnych portalach internetowych. Wystarczy jednak kliknąć „czytaj dalej”, a dowiecie się jeszcze, że ta ekskluzywna kolekcja to tekstylia łazienkowe w postaci ręczniczków, szlafroczków, kapci i dywaników pod kibelek, a całość zaprojektowana na wyłączność dla Biedronki. Czujecie ten splendor? Te zawistne spojrzenia Karla Lagerfelda i Ralpha Laurena? Kiedyś ubierał Kręglicką, Torbicką, Steczkowską i Cichopkową, a teraz jego nazwiskiem będzie mógł się podetrzeć byle Janusz. Przypierdolenie Titanica w górę lodową przy przypierdoleniu kariery Macieja Zienia w dno to zaledwie drobna stłuczka.

Miałem pod blokiem zakład fryzjerski prowadzony przez zawadiackiego waginosceptyka. Śmieszny koleś, w rurkach i apaszce w panterkę, z przerysowaną mimiką i specyficzną manierą. Kiedy do niego trafiłem, gość zaczął ochać i achać, że mam taaakie super cool gęste włosy, z którymi „da się poszaleć”. – Mam wizję. Oddaj mi się – powiedział. – Yyy… Co planujesz? – zapytałem zmieszany. – Zrobimy ci szałowy look. Z przodu krótko, z tyłu długo, na środku irokez, z prawej tapir, z lewej zaczes. Zobaczysz, będzie super. Wchodzisz? – No w sumie brzmi zachęcająco, ale chyba jednak postawię na klasykę. Przez klasykę rozumiem zwilżenie włosów spryskiwaczem do paprotek i szybki objazd maszynką.

… ani browar sam się nie otworzy, ani szlug sam nie odpali;

Jak kurtka, to obowiązkowo błyszcząca niczym wór na śmieci i z fałdkami à la ludzik Michelin. I jeszcze te oczojebne kolorki. Jak znalazł, jeśli ktoś pracuje w Zakładzie Oczyszczania Miasta. Buty? Trumniaki, wiadomo. Swetry? Nawet spoko, jeśli jesteś Krzysztofem Kononowiczem.

Madzia do każdej produkcji podchodzi z tzw. „czystą głową” i bez uprzedzeń. No dobra, do każdej poza sci-fi. Do sci-fi faktycznie jest uprzedzona, ale cała reszta na legalu. Totalnie wisi jej, kto jest reżyserem i jaki był budżet, po prostu chce obejrzeć dobry film. Po czym poznać, że film daję radę według percepcji Madzi? 1. Siedzi w skupieniu przez całą projekcję – Film wymiata. 2. Wyjście na siku ze spacją (czyli ze stopklatką) – Film bardzo dobry/Interesujący. 3. Wyjście na siku bez spacji – Film ok, ale trochę przydługi. 4. Sprawdza, co na fejsie – Film ostro przynudza. 5. Odpala Candy Crush na ajfonie – Film ssie. 6. Pyta, czy chcę herbatę – Film do dupy! Daje do zrozumienia, że nie planuje dalej brnąć w tego gniota. 7. Kimka – Film tak nudny i męczący, że pada, zanim w ogóle zdąży pomyśleć o zaproponowaniu herbaty. 8. Podejrzliwe i oceniające spojrzenie – Właśnie odkryła, że ją oszukałem i włączyłem sci-fi.

Mój Boże, jeśli Olek Kwaśniewski miałby tak nalany kieliszek, jak ja ryj, byłby chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Preferuję dyskretniejszą i subtelniejszą uprzejmość, taką, jaką serwujemy sobie w pracy, np. kiedy ktoś kicha i wszyscy burczą pod nosem „yynazdrowietwojamać”, na co kichający odburkuje „yyydziekiijawasteż”.

Zacytuję wam jeden, który na stronie ma status najpopularniejszego, a wy mi powiedzcie, czy da się napisać coś bardziej gównianego. Uwaga, lecimy: „Niech (tutaj wpisz imiona młodych) razem długo żyją, póki komar i mucha morza nie wypiją, a ty mucho, ty komarze, pijcie wodę powoli, aż się Państwo Młodzi nażyją do woli”. No kuźwa chemioterapia gwarantowana po takim tekście.

… to tak jak pojechać do Szczecina i nie zjeść paprykarza,

… narkotykom mówię stanowcze „chyba nie”.

Powiedzmy, że mając 50 zł, w helweckiej walucie of course, można w niej /restauracji/ dostać jedynie szklankę wody i to przy założeniu, że przyszło się z własną szklanką.

Szwajcarzy notorycznie zostawiają pootwierane garaże, fury, chałupy i nic się nie dzieje. Dzieciaki porzucają na noc rowery pod trzepakiem, na trawnikach, na środku chodnika, a jakimś cudem rano nadal tam są. Wciąż mnie to szokuje. Mój rower stał w Polsce na strzeżonym parkingu, zabezpieczony łańcuchami lepiej niż Harry Houdini w swoim popisowym numerze, a mimo to podpierdolili mi go w biały dzień.

Jest takie niepisane prawo, zgodnie z którym facet powinien minimum raz w roku, na co najmniej 24 godziny, wybić z chaty w celu totalnego zezwierzęcenia się.

Jest jeszcze jeden argument „za” Berlinem. Niemki są brzydsze niż Dworzec Zachodni, więc drugie połówki nie będą miały lęku, że wyjazd ma podwójne dno.

Jeszcze w Polsce ogarniacie noclegi, kierując się dwoma parametrami: tanio i blisko metra. Tanio, bo pijanemu wszystko jedno, czy plama na ścianie to reprodukcja Picassa, czy pozostałość po poprzednim lokatorze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *