Wczoraj nie wytrzymałem na tle orkiestry dętej z Rokietnicy (pod Poznaniem), która miała koncertować w Parku Sołackim. Nikt by nie wytrzymał! Jak stałem, tak pojechałem. A tu cisza. Żadnej orkiestry. Tylko dzieciaki, panie z pieskami. I – najgorsze – nikt nie czuje się poszkodowany, rozczarowany, podłamany…:
Park na Sołaczu był za moich czasów (lata 80-te) miejscem licznych wtajemniczeń erotycznych z racji bliskości akademików. Moich wtajemniczeń też. Teraz – widzę – postawili tu pomnik. Wszystko wskazuje, że to pomnik tych wtajemniczeń, bo nie wygląda na pomnik żadnej ważnej pary ani jakiejś katastrofy…:
Facetowi z Jastrowia nie śniło się jeszcze wczoraj, że dziś jego zdjęcie będzie na czołówkach wszystkich gazet w kraju. Gdyby mu to przepowiedział jasnowidz z Człuchowa, facet by go wyśmiał. A wystarczył drobny włam do kasy na dworcu w Jastrowiu (byliśmy nie tak dawno). Z komunikatu: „Mężczyzna przyznał się do winy i złożył wyjaśnienia”. Fakt – mógł się nie przyznać. A najbardziej ciekaw byłbym tych wyjaśnień…:
Do książki z anegdotami o Poznaniu. Targi w PRL.:
Na Targi wpychały się dzieciaki i zbierały wszystkie możliwe prospekty, bo niczego podobnie eleganckiego i kolorowego nigdzie indziej nie widziały. Normalka. Gorzej, że na Targach notorycznie sępiły dziennikarskie gównojady. Mam na myśli zwłaszcza jednego (nazwisko oczywiście zmilczę), który ten numer powtarzał od dziesięcioleci. Szedł oto na stoisko, przypominał się, że jest z lokalnej gazety (najczęściej niepotrzebnie) i pozwalał się – oczywiście bez oporu – zaciągnąć na zaplecze. Prospekty go nie interesowały. Do firmowej reklamówki zgarniał: firmowe długopisy, podstawki pod szklanki, T-shirty, korkociągi i co tylko. Na głowę nasadzał firmową czapeczkę (a był w garniturze i pod krawatem). Obowiązkowo częstowano go kieliszkiem, dwoma i nigdy nie odmawiał. Jak się to powtórzyło przy dziesiątym stoisku, miał dość. Namieszał wódy, upał bywał nieznośny, więc morda mu poczerwieniała, w oczach miał obłęd, krawat poluzowany i przekrzywiony, czapeczka na bakier, w rękach dwie pękate i przelewające się siaty. I tak wracał do redakcji przy Grunwaldzkiej. A gęba mu się śmiała od ucha do ucha. Udane żniwa! Raz jeszcze!