Olivia Laing „Republika ciał. Eseje o wyzwoleniu”

Olivia Laing „Republika ciał. Eseje o wyzwoleniu”:

Eseje na tematróżnych aspektów cielesności w XX w. Oświetlające!
Cytaty:

Gdy jest mowa o ciele, zwłaszcza w kulturze popularnej, zwykle oznacza to bardzo ograniczony zestaw tematów, związanych głównie z wyglądem albo z utrzymaniem zdrowia i doskonałej kondycji. Ciało traktuje się jak zbiór mniej lub bardziej atrakcyjnych powierzchni. Celem jest perfekcyjny, niemożliwy do uzyskania obiekt, tak gładki i lśniący, że w zasadzie nieludzki. Uwaga skupia się na tym, czym ciało karmić, jak pielęgnować, na jakie przygnębiające sposoby może nie spełniać oczekiwań. Jednak mnie interesowało samo doświadczanie cielesności, to, jak się żyje w tym przerażająco delikatnym futerale, tak nieobliczalnie podatnym na przyjemność i ból, nienawiść i pożądanie.

Chociaż Reich był przekonany o wyzwalającej mocy seksu, wolność seksualna nie jest tak prostą sprawą, jak czasem chcielibyśmy sądzić, ponieważ całkiem blisko jej do przemocy i gwałtu.

Ciało okazywało się urządzeniem do przetwarzania świata zewnętrznego, machiną do transformacji, która gromadziła, przeobrażała, odrzucała, rozkładała na części.

Od początku fascynowało mnie to, że pacjenci traktują dolegliwości jak komunikaty, a sfera fizyczna ściśle splata się dla nich z emocjonalną. W ich opowieściach rozwód wywoływał zapalenie pęcherza moczowego, zadawnione żale przyczyniały się do powstawania guzów, a ludzie w żałobie dostawali wrzodów albo tracili głos jak Dora, słynna pacjentka Freuda.

W tamtym okresie Freud miał wokół siebie krąg uczniów, ale byli oni albo nie dość inteligentni, albo zbyt krnąbrni, jak Jung, gotowi zabić ojca, którego pochwał niegdyś pragnęli. W napisanej w 1952 roku relacji z ich pierwszego spotkania Reich stwierdza, że to otoczenie pełnych pasji, a zarazem niedorównujących mu ludzi sprawiało, że Freud czuł się ogromnie samotny.

Podstawowa metoda psychoanalizy, podobnie jak obecnie, była bardzo prosta. Psychoanalityk siadał w fotelu, a pacjent kładł się przed nim na kanapie (u Freuda wyłożonej irańskim dywanem i zarzuconej aksamitnymi poduszkami). Pacjent nie widział terapeuty, więc po prostu leżał i opowiadał o wszystkim, co przychodziło mu do głowy, co Freud nazywał metodą wolnych skojarzeń. Nie trzeba było zadawać pytań ani proponować rozwiązań. Wszystko, co dręczyło pacjenta, miało się wyłonić, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w pełnej napięcia przestrzeni między ustami pacjenta a uchem terapeuty. Ten strumień pozornie przypadkowych wspomnień, snów i myśli można było przełożyć na znaczący komunikat dzięki drobnym, zręcznym aktom interpretacji, za której sprawą powód cierpień pacjenta miał stać się jasny i oczywisty.

Z tą metodą wiązał się jednak pewien problem. Wbrew nadziejom Freuda, gdy pacjent dzięki pomocy terapeuty uświadamiał sobie przyczynę swojego cierpienia, niekoniecznie automatycznie przynosiło to poprawę. Nawet jeśli człowiek z trudem odkrył bolesne wydarzenie, ukrytą traumę, nie zawsze wracał do zdrowia. Psychoanalityk i pacjent utykali na wciąż nierozpoznanym obszarze pomiędzy interpretacją a uleczeniem. Czy mieli w nieskończoność analizować sny?

„Nie bądź małą dzidzią” – mawiają rodzice. Albo: „Chłopcy nie płaczą”. Więc dziecko, spinając ciało, próbuje kontrolować i tłumić uczucia. Reich zdał sobie sprawę, że ten proces zostawia trwały ślad, zmieniając ciało w składnicę wszelkiego rodzaju traumatycznych wspomnień i zakazanych uczuć.

Właśnie o coś takiego chodziło Reichowi: przeszłość jest pogrzebana w naszych ciałach, każda trauma starannie zachowana, zamurowana żywcem.

Matka Sontag, Mildred, urodziła ją 16 stycznia 1933 roku w Nowym Jorku, po czym wyjechała do Chin, zostawiwszy córkę pod opieką dziadków i niańki, której Susan nie lubiła. Kiedy Mildred wreszcie zawitała do Ameryki, powtarzała Susan, że ojciec niebawem wróci do domu. Po czterech miesiącach wezwała swoją pięcioletnią córkę do salonu podczas przerwy obiadowej w szkole. „Twój ojciec nie żyje – powiedziała. – A teraz idź się bawić”.

Jesienią 1960 roku Mailer wydał przyjęcie w swoim mieszkaniu w eleganckiej dzielnicy Nowego Jorku, by uczcić rozpoczęcie kampanii, w której miał ubiegać się o stanowisko burmistrza miasta. Najpierw się upił i wdawał się w bójki ze swoimi gośćmi, a następnie dwukrotnie ugodził swoją żonę Adele Morales zardzewiałym scyzorykiem. Ostrze przebiło jej osierdzie i omal nie umarła. „Niech suka zdycha”24 – powiedział świadkom. Mailer twierdził, że wbijając nóż w pierś żony, rozładował „kłąb morderczych pasji”, i że gdyby tego nie zrobił, sam umarłby na raka w ciągu kilku lat – mniejsza o kłąb strachu i gniewu, którym bez wątpienia obarczył w ten sposób swoją żonę.

Zaczęłam postrzegać ciało jako oszałamiająco skomplikowaną sieć, każda ingerencja w nią mogła uruchomić niepowstrzymaną kaskadę reakcji. Nic nie działa w izolacji. Wszystko jest powiązane. Jeśli przepiszesz pacjentowi niewłaściwe zioła, możesz rozregulować ważny mechanizm obronny, zapoczątkować proces nieuchronnie prowadzący do katastrofy. Przytłoczyła mnie ta wizja organizmu: maszyny absolutnie niedającej się kontrolować, w której nie ma żadnego ja, żadnego sensu, żadnej niejednoznaczności, żadnego innego porządku istnienia poza niekończącym się tańcem reakcji chemicznych. Nie chciałam więcej w tym grzebać. Za bardzo się bałam.

A więc nie ma wątpliwości, że jeśli nie chcesz żyć, możesz przyczyniać się do swojej choroby – tylko że w drugą stronę to nie działa. Umarły miliony ludzi, którzy naprawdę chcieli żyć.

W przeciwieństwie do Freuda i seksualnych moralistów Hirschfeld nie miał zamiaru rozstrzygać, które praktyki są akceptowalne (przy założeniu, że odbywają się dobrowolnie). Z niechęcią podchodził do wielkiego wiktoriańskiego projektu katalogowania wszelkich zjawisk i układania ich w hierarchie oraz określania, co jest, a co nie jest uprawnione. Zamiast tego chciał dokumentować rzeczywiste pragnienia i zachowanie ludzi, a swoje badania podjął kilkadziesiąt lat przed doktorem Kinseyem, który w latach czterdziestych XX wieku zajął się praktykami seksualnymi Amerykanów.

Nie, zdecydowanie nie można było mówić o ostrej granicy między mężczyzną a kobietą, hetero- a homoseksualnością. W 1910 roku Hirschfeld obliczył, że istnieją czterdzieści trzy miliony potencjalnych kombinacji płci i seksualności, niemal nieskończone spektrum możliwości, daleko wykraczające poza naszą współczesną ostrożną akceptację płynności genderowej i seksualnej.

„W każdym z nas jest inna mieszanka pierwiastków męskich i kobiecych i podobnie jak na jednym drzewie nie znajdzie się dwóch jednakowych liści, tak samo jest bardzo mało prawdopodobne, żeby dało się znaleźć dwóch ludzi, u których cechy męskie i kobiece dokładnie sobie odpowiadają pod względem rodzaju i liczby”16. Gdy przeczytałam to zdanie, zrozumiałam, dlaczego Isherwood był tak urzeczony Hirschfeldem. Ja też go pokochałam.

Margaret Sanger, amerykańską aktywistkę, która ukuła termin „kontrola urodzeń” w ramach swojej kampanii na rzecz legalizacji antykoncepcji w Stanach Zjednoczonych (w owym czasie zakazywały jej opresyjne ustawy Comstock Laws – w ich ramach antykoncepcja jako obsceniczna i niemoralna została zaliczona do tej samej kategorii co pornografia).

W połowie lat dwudziestych XX wieku z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że spośród setek pacjentów, których przyjął, wszystkie kobiety i około dwóch trzecich mężczyzn mają problemy z orgazmem. Chociaż jego pierwszy orgazm z kucharką był tak niespodziewany, że go przestraszył, to nasunęło mu się szokujące przypuszczenie. Jeśli niewyładowana energia seksualna powoduje neurozę, czy nie płynie stąd wniosek, że wyładowanie energii seksualnej może mieć samo w sobie działanie uzdrawiające? Czy to możliwe, że orgazm jest dla ciała sposobem na pozbycie się napięcia, że dzięki niemu sztywny pancerz traumy i nieszczęścia rozpływa się w strumieniu płynnej energii zmysłowej? W 1926 roku, gdy napisał Funkcję orgazmu, był przekonany, że działa on jak magiczna transakcja biologiczna, tajemnicza droga, dzięki której psyche powraca do stanu równowagi, a tym samym stanowi źródło zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychicznego dla obu płci.

Sontag napisała w dzienniku: „Reperkusje, fale uderzeniowe dopiero teraz zaczynają się rozchodzić, przenikając całą moją osobowość i własne wyobrażenie o sobie. Po raz pierwszy odczuwam możliwość zostania pisarką. Nadejście orgazmu jest nie zbawieniem, ale narodzinami mojego ja”. Swoje ja sprzed orgazmu określała jako „okaleczone”, „niekompletne” i „martwe”23. Orgazm zdarł z niej tę warstwę, odsłaniając wygłodniałą nową istotę.

Według stworzonej przez Freuda nowej koncepcji dojrzałości jednostka musi dojść do porozumienia z własnym libido, chciwą gromadą pobudzających ją pragnień, oraz światem społecznym, w którym żyje, nawet jeśli wymagałoby to „ograniczenia” albo „okaleczenia” (to określenia Freuda) życia erotycznego. Jak wyjaśniał w Kulturze jako źródle cierpień – książce napisanej w tym samym roku, w którym Isherwood przyjechał do Berlina – między prywatnym, anarchicznym królestwem miłości a publicznym, boleśnie koniecznym państwem nadzoru, jakim jest kultura, istnieje przepaść nie do zasypania. Nie można ulegać wszystkim swoim zmysłowym pragnieniom. Skończyłoby się to chaosem: gwałtem i przemocą. Zadaniem psychoanalityka było pomóc człowiekowi wynegocjować rozejm, zachęcić go, by dostosował się do społeczeństwa. Seks jest groźną, nieujarzmioną siłą, a uganianie się za orgazmami to głupota, ponieważ pożądania seksualnego nigdy nie da się zaspokoić –

W przeciwieństwie do Freuda uważał, że jeśli ludzie są sfrustrowani i zawstydzeni, spętani przez zahamowania albo strach przed karą, jeśli wierzą, że pożądanie to coś złego i niewłaściwego, albo jeśli nie dano im możliwości swobodnego i bezpiecznego zaspokajania swoich pragnień, pozostaną niedojrzali jak trwale nieszczęśliwe dzieci, które wyładowują swoją frustrację, robiąc komuś krzywdę. Człowiek seksualnie zaspokojony jest natomiast – zgodnie z jego definicją – wolny od niepokoju, ponieważ seks rozładowuje lęk. Jeśli społeczeństwo na różne sposoby hamuje zdrową ekspresję seksualności, od purytańskiego zawstydzania po brak dostępu do antykoncepcji czy aborcji, wydaje się oczywiste, że to społeczeństwo musi się zmienić, by lepiej przystosować się do potrzeb swoich zmysłowych obywateli.

Zdaniem Reicha i psychoanaliza, i komunizm miały wszelkie szanse, by zrozumieć nieszczęścia człowieka i poszerzyć granice jego wolności, obie te dziedziny wykazywały jednak istotne niedostatki. Problem z psychoanalizą polegał na tym, że traktowała pacjenta tak, jakby jego cierpienie pojawiało się w próżni, niezapośredniczone przez otoczenie społeczne czy politykę, która decydowała o jego życiu. Jeśli zaś chodzi o marksizm, nie dostrzegał on znaczenia przeżyć emocjonalnych, w tym problemów będących skutkiem wstydu czy represji seksualnej, zwłaszcza w odniesieniu do kobiet. Terapia to za mało. Polityka to za mało. Tylko seks jest siłą dość potężną, by przeobrazić społeczeństwo. W 1928 roku Reich rozpoczął swoją donkiszotowską kampanię polegającą na tym, że w furgonetce przerobionej na mobilną „poradnię ekonomii seksualnej” przemierzał przedmieścia Wiednia w towarzystwie lekarki, która dobierała środki antykoncepcyjne i organizowała nielegalne zabiegi aborcji dla zdesperowanych kobiet.

Dlaczego więc niektórzy wybierali faszyzm? Reich podejrzewał, że rosnąca popularność nazistów to skutek takiego samego seksualnego niespełnienia, jakie zauważał u swoich pacjentów. Był też pewien, że faszyzm to szkodliwy efekt represji seksualnej. Za jej sprawą ludzie stawali się niebezpiecznie podatni na autorytaryzm dyktatury, począwszy od charyzmatycznej postaci zapluwającego się Hitlera aż po kompensacyjną przyjemność, jaką mogą dać marsze, wiece i mundur.

W epoce wiktoriańskiej do kategorii tak rozumianych degeneratów zaliczano wciąż nowe grupy. Biedacy. Homoseksualiści. Prostytutki. Alkoholicy. Włóczędzy. Żebracy. Upośledzeni, kalecy, samobójcy, wariaci. Koncepcja ta stała się również ogromną siłą napędową rasizmu jako uzasadnienie zarówno przemocy imperiów, jak i misjonarskich zapędów wobec tak zwanych zacofanych czy prymitywnych narodów. Degenerata często kojarzono też z pasożytem, czego skutkiem było przekonanie, że złemu, zdegenerowanemu człowiekowi nie należy się wsparcie, a wręcz że w ogóle nie należy go tolerować.

Eugenika postrzega ludzkość jako rodzaj biblioteki, w której część tomów trzeba wycofać z obiegu. Ludzie w lśniących butach biegali tam i z powrotem. W powietrzu unosiły się popiół i strzępy płonącego papieru. Do ognia wrzucano kolejne tomy: dzieła Freuda, Reicha i Havelocka Ellisa – książki niebezpieczne, książki zdegenerowane, książki, które ośmieliły się wyliczyć wszystkie po kolei cielesne rozkosze.

Dworkin zobaczyła w dziele de Sade’a podręcznik mizoginii, podręcznik splatający seks i przemoc, ukazujący je nie jako przeciwieństwa, ale jako bliźniacze narzędzia męskiej dominacji. Jej zdaniem autorowi zbyt często wybaczano, ponieważ pełni podziwu krytycy, od Baudelaire’a po Barthesa, dowodzili, że jego zbrodnie dokonują się wyłącznie na papierze, są ograniczone do bezkrwawego królestwa wyobraźni. Jednak Dworkin nie widziała istotnej różnicy między jego czynami a fantazjami. Tak samo jak zainscenizowane sytuacje przedstawiane w pornografii obnażały prawdziwą mizoginistyczną ideologię, tak fantazje de Sade’a były aktami, których wcześniej usiłował dokonać albo które próbowałby zrealizować, gdyby nie został uwięziony. Jego demoniczną karierę uwodziciela i sadysty – „seksualnego terrorysty”16 – przerywały tylko kolejne wyroki (markiz spędził w różnych więzieniach łącznie prawie dwadzieścia dziewięć lat). „W jego postaci – jak pisała Dworkin z ponurą satysfakcją – odnajdujemy gwałciciela i pisarza splecionego w jeden perfidny węzeł. Jego życie i pisarstwo było z tej samej materii, przesiąkniętej krwią kobiet wyobrażonych i realnych”

Ludzie, którzy mają władzę w realnym świecie – bankierzy, sędziowie, biskupi, prawodawcy, finansiści i politycy – mają władzę również w książkach de Sade’a. Na przykład libertyni w Stu dwudziestu dniach Sodomy, którzy wydają majątek uzyskany na wojnie trzydziestoletniej na morderczą imprezę, „pijawki” nieustannie wyczekujące nieszczęść, „które […] wywołują, zamiast łagodzić, ażeby czerpać z nich jak największe korzyści”31. Kapitaliści klęski, jak teraz się ich nazywa. Podobnie ludzie, którzy nie mają władzy w realnym świecie, również tu cierpią z powodu jej braku. Żony, córki, kobiety, dziewczynki, chłopcy. Biedni, niewykształceni, niewinni, młodzi. W świecie de Sade’a wolność jest grą, w której może wygrać tylko jedna strona: albo ją masz, albo nie, i między innymi dlatego jego książki wciąż znajdują oddźwięk w XXI wieku, epoce wojennych obozów gwałtu i ruchu Me Too.

Problem ze stworzeniem piekła polega na tym, że potem trzeba także w nim żyć.

Całkowita swoboda działania może mieć i ma straszliwe konsekwencje dla ludzi, którzy pechowo stali się obiektem tych działań. Absolutna wolność, ostrzega de Sade, jest bliższa Auschwitz niż Edenowi.

Reich był zdania, że ekspresja seksualna to droga do wolności jednostki, a zarazem do bardziej wolnego świata, złożonego oczywiście z równych sobie. De Sade natomiast wiedział, że w seksie chodzi nie tylko o przyjemność, więź, intymność czy transcendentalną radość. Jest to akt, za którym stoi wiele różnych intencji i imperatywów, wśród nich także ten, by krzywdzić, podporządkowywać, upokarzać, karać, a nawet niszczyć.

Homofobia przeniknęła również do medycyny. W 1952 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne opublikowało pierwsze wydanie Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders [Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych], DSM-I, niebywale potężne narzędzie do określania, które zachowania są normalne, a które uznaje się za aberrację. Wśród chorób znalazł się również homoseksualizm, opisany jako „socjopatyczne zaburzenie osobowości”24. W Kalifornii mężczyźni skazani za dobrowolną sodomię mogli zostać zamknięci do końca życia w szpitalu psychiatrycznym, poddani elektrowstrząsom, kastracji i lobotomii – metodom „terapii” powszechnie stosowanym również w innych przypadkach. W 1968 roku homoseksualizm zaklasyfikowano jako zboczenie seksualne. W 1974 roku, po wielu latach aktywizmu i oporu, opisano go jako „zaburzenie orientacji seksualnej”, a potem pozostał tam niemal do końca lat osiemdziesiątych jako „egodystoniczna orientacja seksualna”.

W latach sześćdziesiątych w Nowym Jorku ubiór niezgodny z płcią był nielegalny jako „podawanie się za osobę innej płci”. Każdy, kto nie pasował do stereotypów, znajdował się na celowniku, a przepisy wykorzystywano do ograniczania życia erotycznego i towarzyskiego osób queer. W barach gejowskich urządzano regularne łapanki: policja polowała na drag queen, męskie lesbijki, zniewieściałych mężczyzn i transseksualistów, którzy byli aresztowani i wsadzani do więzienia za to, że mieli na sobie mniej niż trzy części garderoby odpowiednie do swojej płci.

Przed XVIII wiekiem pozbawienia wolności nie uważano za karę samą w sobie. Więzienie było po prostu przechowalnią, zazwyczaj tłoczną i nieprzyjemną, i stanowiło tylko wstęp do prawdziwej kary, często cielesnej (książka Foucaulta Nadzorować i karać zaczyna się od dwunastu makabrycznych akapitów opisujących ze szczegółami potworności, które mogły potem nastąpić; inne przyprawiające o mdłości przykłady można znaleźć w trylogii Hilary Mantel o Cromwellu). Dopiero za czasów oświecenia, kiedy po raz pierwszy sformułowano prawa jednostki, więzienie zaczęto rozumieć jako karę samą przez się. Gdy tylko wolność zaczyna być postrzegana jako jedno z praw człowieka, staje się czymś, co można posiadać, skonfiskować albo uchylić.

Odnosi się to zwłaszcza do Stu dwudziestu dni Sodomy, napisanych w stanie, który można bez przesady nazwać amokiem, w ciągu kolejnych trzydziestu siedmiu wieczorów w Bastylii jesienią 1785 roku, między godziną siódmą a dziesiątą wieczorem. De Sade zapisał tę potworną fantazję drobnym pismem na wąskim zwoju dwunastometrowej długości, sklejonym z kawałeczków pergaminu. Zwój ten chował zwinięty w szczelinie w ścianie celi. Stworzył w tym dziele efekt mise en abyme, autotematyczną wizję więzienia w więzieniu – zamknięty i odcięty od świata zamek Silling, skąd nie może uciec żadna ofiara. Akty dokonujące się w celach i komnatach zamku Silling składają się na encyklopedię cielesnej grozy. Mam tu na myśli nie tylko liczne okropności, jakie mogą przytrafić się ciałom, ale też lęk, jaki płynie z samego posiadania ciała, uwięzienia w ciele. Owszem, w powieściach de Sade’a chodzi o zaspokojenie pożądania, jednak znacznie silniej działa w nich przymus karania ciała za to, że w ogóle czegokolwiek potrzebuje, że ma tyle nieustannych, nieznośnych żądań. Jeść, wypróżniać się, oddychać – wszystkie funkcje, które dla więźnia stają się źródłem ciągłego cierpienia, w fikcji de Sade’a są systematycznie tłamszone i kwestionowane. To jest przynajmniej jedna ze ścieżek wiodących przez de Sade’owski labirynt: można odczytywać jego dzieła jako fantazję o byciu nienaruszalnym, nietykalnym; fantazję o solipsyzmie i dominacji, zrodzoną z deprywacji i bezradności. Nie chodzi o to, że więzienie jest sadystyczne – chodzi o to, że historyczna koncepcja sadyzmu narodziła się w celi więziennej, miejscu deprywacji, mającym uczynić z samego ciała rodzaj więzienia.

Więzienie stanowiło po prostu zamknięty system, którego celem było uzyskiwanie darmowej pracy, czyli właściwie kontynuacja niewolnictwa pod pozorami kary. Osadzeni nierzadko opuszczali je bez grosza przy duszy i po kilku dniach trafiali tam z powrotem, aresztowani za włóczęgostwo.

Po południu 28 sierpnia 1963 roku na National Mall dwieście pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów słuchało pełnej godności przemowy Kinga, który pocąc się w swoim najlepszym garniturze, przedstawił syntezę wszystkich nadziei ruchu. W I have a dream [Mam marzenie] nakreślił wizję dnia, kiedy czwórka jego dzieci będzie oceniana na podstawie nie koloru skóry, ale jedynie swojego charakteru, nareszcie wyzwolona z więzienia ciała.

Jak zauważa Stefan Jonsson w swojej odkrywczej książce na temat mas w okresie międzywojennym Crowds and Democracy [Masy i demokracja], droga faszystów do władzy polega między innymi na podzieleniu ludzi na masy dwojakiego rodzaju: „blok” oraz „rój”. Jedna jest bardzo zdyscyplinowana, uporządkowana i służy państwu, druga natomiast – chaotyczna i transgresyjna, więc należy ją zaszczepić, oczyścić albo eksterminować, żeby nie skaziła większej części społeczeństwa. Blok to była uzbrojona masa, wyszkolona i zdyscyplinowana, brutalnie przycięta do takiego kształtu, by pasowała do odpowiednich jednostek: żołnierz, armia, rasa, naród […]. A z drugiej strony był rój, masa, która nie została jeszcze okiełznana, poddana dyscyplinie, i której obecność zagrażała hierarchicznym jednostkom faszystowskiego porządku. To była masa żydowska, masa cygańska albo masa histerycznych kobiet czy zatwardziałych komunistów. Wszystkie te grupy kojarzono z krzyżowaniem ras, transgresją, kobiecością i egalitaryzmem21.

Transformacja dokonała się dosłownie na jego oczach. Retoryka roju szybko posłużyła do ugruntowania tożsamości nazistów, torując im drogę do władzy. Opisywanie niepożądanych ludzi jako insektów, plagi, degeneratów to sposób myślenia, który prowadził wprost do Holokaustu, przyczynił się także do aktów ludobójstwa w bliższych nam czasach.

Intruz, morderca, zwierzę, insekt, drapieżnik. Przywołuje się i utrwala wciąż te same stare fantazje, hasła o brudzie i skażeniu, nieopanowanej seksualności i niepowstrzymanej zarazie. Nadchodzą „oni”: tajemniczy, liczni, niosący zepsucie. Zabiorą, co twoje, zainfekują cię tym, co obce (oczywiście Trump nazwał COVID-19 „chińskim wirusem”).

Rozumiał intuicyjnie, że jednym ze źródeł siły Ku Klux Klanu jest anonimowość. Długie szaty i kaptury chroniły jego członków przed rozpoznaniem, jednak ukrywanie swojej indywidualności odgrywa też inną, istotniejszą rolę. Każdy członek Klanu, odziany w biały strój, zdyscyplinowany, nie do odróżnienia od innych, automatycznie reprezentuje całą organizację, tak samo jak żołnierz, szturmowiec czy funkcjonariusz Gwardii Narodowej jest metonimicznym ucieleśnieniem całego oddziału. Na tym właśnie polega niesamowita multiplikacyjna natura bloku, który składa się nie z pojedynczych ludzi, tylko z identycznych, zawsze wymiennych jednostek. To nie przypadek, że „kaptury”, jak ich nazywał Guston, wyglądają na jego obrazach niczym duchy z kreskówki albo kostiumy na Halloween. Gdy człowiek wkłada takie szaty, na jakiś czas umiera jako jednostka, wyrzeka się tożsamości istoty posiadającej twarz, zdolnej do empatii i wysłuchania innych, na rzecz roli narzędzia w nieludzkiej armii. Staje się „głupim, idiotycznym automatem”.

Białe szaty są także aseksualne, a w kapturach brak jest wycięć na usta, co ma symbolizować brak pragnień. Wszystko to ma sygnalizować czystość, odróżniającą członków Klanu od zwierzęcych istot tworzących rój. To zabawne, jak często powraca ten mechanizm – w rasizmie, mizoginii, antysemityzmie, homofobii, nienawiści do biednych czy niepełnosprawnych. Ciało budzące wrogość zawsze przedstawiane jest jako zrobione z gorszego materiału, nieprzyzwoicie seksualne albo pożądliwe, prymitywne, nieopanowane, roznoszące choroby, bezkształtne, prawie nieludzkie, rodzaj obrzydliwej mięsnej galarety. Zastanawia mnie, czy u samego podłoża uprzedzeń nie leży właśnie zgroza, jaką wywołuje ciało samo w sobie.

Może była – jak sama to określiła – kobietą w ogniu, ale starotestamentowy ton zawsze łączył się w jej piosenkach z czymś czułym, z tęsknotą za kontaktem. Jako dziecko, jeszcze w Karolinie Północnej, grała na pianinie na trwających całymi godzinami spotkaniach ruchu odnowy religijnej, podczas gdy członkowie kongregacji dawali świadectwa wiary i mówili językami, „biegali tam i z powrotem […], a kaznodzieja gromadził całą tę duchową energię i odrzucał ją znów w stronę ludzi. Niekiedy kobiety dawały się ponieść do tego stopnia, że trzeba je było odwozić do szpitala”21. Coś podobnego zaczęła odczuwać podczas swoich koncertów w latach sześćdziesiątych, niesamowitą energię przepływającą pomiędzy nią a publicznością, tak jakby każda osoba w tłumie była źródłem prądu, a ona znalazła ich wspólny włącznik.

Od feminizmu przez ruch na rzecz praw ludzi LGBT aż po ruch praw obywatelskich – we wszystkich zmaganiach w ostatnim stuleciu chodziło o prawo do wolności od opresji wynikającej z tego, jakiego rodzaju masz ciało: o to, żeby móc mieszkać tam, gdzie się chce, pracować, gdzie się chce, jeść i spacerować tam, gdzie ma się ochotę, nie narażając się przy tym na przemoc i śmierć. Żeby można było poddać się aborcji, całować się w miejscu publicznym, wchodzić w dobrowolne relacje seksualne bez groźby aresztowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *