Olga Gitkiewicz „Nie hańbi”

Olga Gitkiewicz „Nie hańbi”:

Praca, zatrudnienie, bezrobocie. Obrazki historyczne (Żyrardów) i współczesne.
Cytaty:

Rozejrzeli się. Pola. Na horyzoncie las, nitka torów. Domów dwadzieścia parę, prawie wszystkie drewniane, kilka murowanych. Tutaj? Tutaj. Ruda Guzowska. To się dawało nawet jakoś wymówić. Ale Żi-rar-dów? Gorzej.

Dittrich i Hielle postanowili zbudować swoim robotnikom miasto. Cegielnia w pobliskich Radziejowicach pracowała pełną parą, stuk, stuk, stuk, wyrastały nowe czerwone domy ustawione na planie prostokąta. Mieszkania nie były skanalizowane. Za potrzebą chodziło się do wygódki, wodę nosiło ze studni, a ziemniaki z komórek ustawionych na podwórkach. Odpocząć można było w cieniu drzew, bo między domami wytyczono zielone alejki. Życie w osadzie określał regulamin.

Kiedy Karol Hielle umarł w Berlinie w 1871 roku, Dittrich został sam. Chodził po ulicach, zaglądał do okien fabrycznych domów, w których żony i matki gotowały zacierki i pokrzykiwały na zasmarkane dzieci, i myślał. W 1875 roku wybudował ochronkę – jedno z pierwszych przyfabrycznych przedszkoli w Królestwie Polskim, które mogło przyjąć ponad tysiąc dzieci.

W tym samym roku 1873 stworzono w Żyrardowie kodeks pracy i był to pierwszy regulamin w przemyśle włókienniczym w Królestwie Polskim. Można go nazwać pierwszym firmowym kodeksem etyki.

… zarząd zakładów powołał kasę chorych. Robotnikom potrącano dwa procent z pensji, a składki przeznaczano na pomoc medyczną w razie choroby. W czerwcu 1885 roku wprowadzono bezpłatną opiekę lekarską na koszt fabryki.

Ludzie zatrudnieni w zakładach powoli zaczynali sobie uświadamiać, że wszystkie socjalne rozwiązania wdrożone przez Dittrichów były nie tylko przywilejem, lecz także łańcuchem. Dzieci przychodziły na świat w fabrycznym szpitalu. Kiedy podrosły, szły do fabrycznej ochronki, a potem do jednej z fabrycznych szkół. Robotnicze rodziny mieszkały w fabrycznej osadzie, modliły się w kościołach ufundowanych przez fabrykę i wypoczywały razem z innymi robotniczymi rodzinami w założonym przez Dittrichów parku. Kobiety prały ubrania w fabrycznej pralni, a mężczyźni szli na jednego do fabrycznej gospody. Poza Żyrardowem istniał jakiś świat, ale można się było bez niego znakomicie obejść. Fabryka przędła len i tkała to miasto.

Mam za sobą dwanaście lat w korporacji. Odszedłem z korpo, bo miałem dość tej ciągłej gonitwy. Łapałem się też na tym, że nawet w domu próbowałem dobrze „sprzedać się” przed żoną. Ciągle ściemniałem, trudno było przestać.

ASAP – as soon as possible – tak szybko, jak to możliwe (czyli w praktyce natychmiast) Keep calm – zachowaj spokój Kejs (case) – zadanie Fakap (fuck-up) – coś, co się schrzaniło Ficzer (feature) – funkcja Forwardować (forward) – przekazywać dalej FYI (for your information) – do twojej wiadomości Start-up – nowe przedsiębiorstwo, które dopiero zaczyna się rozwijać Target – cel do osiągnięcia
Jedna osoba użyła słów: Dress code – zbiór zasad dotyczących ubierania się Tudusik – od angielskiego to do – mieć coś do zrobienia, zadanie. Kilka osób wspomniało o dedlajnie (deadline – ostateczny termin, którego nie wolno przekroczyć).
Wszyscy moi warszawscy rozmówcy znali określenie „Mordor”. To centrum biznesowe na Mokotowie. Biurowy Służewiec. Niektórzy jadą tu półtorej godziny komunikacją miejską, inni czterdzieści minut rowerem.

W lutym 1946 roku zabrakło mięsa. Politbiuro i na to znalazło sposób: wtorki, środy i czwartki ogłoszono dniami bezmięsnymi. Nieczynne były wtedy sklepy mięsne, a specjalne patrole wpadały na kontrole do stołówek, restauracji i barów. Za zjedzenie kotleta czy serdelka obywatel trafiał pod sąd. Gdy zabrakło mąki pszennej, sięgnięto po wypracowaną już metodę: wprowadzono dni bezciastkowe.

Gdy przedwojenni dyrektorzy zakładów lniarskich kazali jednemu tkaczowi obsługiwać kilka czy kilkanaście krosien, był to jawny wyzysk i powód do oburzenia. Po wojnie ich nazwiska przywoływano z nie mniejszym oburzeniem. Ale po wojnie, w latach, gdy robotnik, a właściwie umasowiona klasa robotnicza, był stawiany na pierwszym miejscu, do pracy na sześciu krosnach dorobiono ideologię.

Stachanow chyba wierzył we współzawodnictwo, podobnie jak Mateusz Birkut z Człowieka z marmuru Wajdy. Trafił na okładkę „Time’a”, pijał ze Stalinem, a później coraz częściej sam. Świat szybko o nim zapomniał. Skończył w szpitalu psychiatrycznym.

Kariera wielu żyrardowskich dziewcząt przebiegała według podobnego schematu: o świcie wędrówki z matką do fabryki, uczenie się fachu przez patrzenie, a potem samodzielna praca; za czasów Dittrichów wynagradzana i oskładkowana, za czasów Koehlera i jego dyrektorów nie dość szybka, nie dość dokładna, a więc zwolnienie, kwas octowy, ług, szpital, cmentarz.

Niedawno Amica wprowadziła też kaizeny. To pomysł podpatrzony w Toyocie, coraz bardziej popularny w polskich firmach. Kaizen (po japońsku: kai – zmiana, zen – dobrze) w systemie Toyoty to „palące pragnienie poprawy” – zgodnie z zasadą, że ulepszanie nie ma końca i każdy pracownik, niezależnie od szczebla w hierarchii, chce czynić firmę lepszą. W wersji polskiej kaizeny to zgłaszane przez pracowników pomysły na usprawnienie pracy. Specjaliści od zarządzania zasobami ludzkimi mówią, że dzięki kaizenom pracownik ma wpływ na działanie firmy, czuje się za nią odpowiedzialny. Adam Mrozowicki, socjolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, który od lat bada pracownicze biografie, uśmiecha się na wspomnienie o kaizenach. – W wielu firmach jest obowiązek zgłaszania pomysłów racjonalizatorskich, więc ludzie zgłaszają różne bzdury. Jak zgłoszą coś ciekawego, dostają niewielką nagrodę pieniężną czy rzeczową. Relatywnie niewielką, bo firma zarabia na tym dużo, poza tym zazwyczaj te racjonalizacje sprawiają, że praca może być jeszcze bardziej intensywna.

O tym, czym jest mobbing, można się też dowiedzieć z firmowej gazety „Amica od Kuchni”, numer z maja 2017 roku, strona dziewiąta. Po pierwsze, czytam, że „mobbing” to słowo często nadużywane. Są nim: fizyczne izolowanie, upokarzanie, grożenie, ostentacyjne lekceważenie, wyśmiewanie się, nadmierne nieuzasadnione kontrolowanie, stała krytyka wykonywanej pracy, życia osobistego i zawodowego. Niedawanie żadnych zadań do wykonania lub dawanie zadań poniżających. Mobbingiem nie jest zlecanie wykonywania dużej ilości zadań. Nie są nim: częsta zmiana poleceń, zlecanie zadań wykraczających poza obowiązki, dyscyplinowanie, uzasadniona krytyka, zachowywanie dystansu i oschłość w kontaktach czy wręcz niegrzeczne zachowanie.

Po pół roku poszłam do kolegi do lokalnej gazety z pytaniem o pracę, to był rok 2012… Siedział w gabinecie za stołem i przyjął mnie serdecznie i miło, ale nie miał nic do zaoferowania, bo zatrudniał ludzi po studiach, dwudziestolatków, którzy latają po mieście z dyktafonem. A w moim wieku…

Tak mieszka pracownik imający się wszelkich posad: zamiatacza podwórza, tragarza, krojczego, buchaltera, sprzedawcy, doręczyciela. Nawet gdy znajdzie jakieś zajęcie, na życie zarobić nie może. Ma matkę, dwóch braci, też najczęściej bez pracy, i siostrę. Na ogół bezrobotną. Na Płockiej podobnie. Tu znalazł kąt murarz sztukator, w fachu od ponad dwóch dekad, od trzech lat bez pracy. Z tego bez pracy musi utrzymać żonę Marię, lat dwadzieścia dziewięć, Romcia, lat dziesięć, Apolonię, lat siedem, Danusię, lat pięć, i Januszka, dwa i pół roczku.

„Każdy dzień wychodzę na miasto, bo nie mogę wysiedzieć w domu ze zmartwienia, i zarazem, żeby otrzymać jaki kawałek pracy bodaj za parę złotych. Jak pracuję, to kupuję kartofle i cebulę, to jest pierwszy artykuł spożywczy dla bezrobotnego” – zapisuje mąż Marii w swoim pamiętniku. Maria wygląda jak szkielet w grabarni. Ma anemię, krwotoki z gardła, bóle głowy. Już nie może pomagać. Miasta można by mnożyć, zamienić Warszawę na Częstochowę, Łódź na Bydgoszcz, Piotrków na Siedlce, na Sanok. Tak jest w całej Polsce. Pracy nie mają murarze, cieśle, włókiennicy, tkaczki, mechanicy, zecerzy, stolarze. To lata dwudzieste, lata trzydzieste. W piosence szelest sukni, w prawdziwym życiu przetarte mankiety i kołnierzyk od koszuli wciąż przekładany z jednej strony na drugą, czystszą.

Bo chociaż zapowiada się piękne lato, „społeczeństwo polskie (…) mocno podenerwowane i przeczulone”, tak przynajmniej zauważają redaktorzy „Ilustrowanego Kuryera Codziennego”. I pytają retorycznie: Czy to warto desperować? Czy gdzie indziej jest lepiej?

Fundusz Pracy wspólnie z Towarzystwem Ogródków Działkowych inicjuje też akcję zakładania działek – bezrobotni dostają nasiona, narzędzia, nawozy i wiedzę. Mogą się czymś zająć i coś sobie wyhodować, a potem to zjeść. Tak powstało czterdzieści osiem tysięcy ogródków działkowych w całej Polsce.

Rakowski przyglądał się ludziom wrzuconym w wirówkę transformacji: zwolnionym górnikom z Wałbrzycha i Bełchatowa oraz mieszkańcom podradomskich wsi. Ci ludzie, przez lata bezrobotni i skazani na korzystanie z opieki społecznej, wytworzyli specyficzną kulturę zależności. Socjologowie nazywają ją także kulturą bezrobocia, kulturą życia na zasiłku albo systemowej czy wyuczonej bezradności.

Dwudziestego drugiego marca restauracja w Orońsku znów szuka kelnerki. Numer ten sam co poprzednio. Dzwonię. Do Orońska do pracy nikt się nie zgłosił. Nie było ani jednego chętnego. – Bo to jest Szydłowiec. Bo to jest pięćset plus i państwo mi da. Strasznie jest ciężko znaleźć tu kogoś do pracy. I nie to, że przychodzi, coś nie pasuje, tylko nikt się nie zgłasza. Nie chcą ludzie pracować – słyszę.

Na pierwsze posiedzenie Sejmu X kadencji Jacek Kuroń włożył stalowoszarą marynarkę. Rano, gdy żona wiozła go na Wiejską, na Wisłostradzie z przejęcia zarysowała wyprzedzany samochód. Zatrzymała się, żeby powiedzieć, że przeprasza, że zapisze dane, zwróci pieniądze… Z tego samochodu wysiadła dwójka młodych ludzi. Spojrzeli na Kuronia i powiedzieli: – To pan? Jedzie pan do Sejmu? Nic się nie stało, będziemy mieli pamiątkę. To były takie dni. Wszyscy się cieszyli, czekali na tę nową Polskę.

Im dłużej jest się bezrobotnym, tym trudniej do pracy wrócić albo ją znaleźć. I nie chodzi tylko o luki w kwalifikacjach. Zmienia się rytm dnia, nawyki. Ktoś, kto traci pracę, przechodzi różne fazy: szoku, wiary w to, że zaraz znajdzie nowe zajęcie. Kiedy mijają miesiące, a pracy wciąż nie ma, zaczyna odczuwać frustrację, lęki, złość. Myśli, że pracy już po prostu nie znajdzie, przestaje sprawdzać ogłoszenia, coraz rzadziej wysyła CV, coraz częściej popełnia w nich błędy. Po roku człowiek bezrobotny myśli, że jego sytuacja już się nie zmieni. Wiele osób właśnie wtedy wpada w depresję, w nałogi. Takie sfrustrowane osoby przychodzą na wyznaczone wizyty w urzędzie pracy, a potem, równie sfrustrowane, chodzą na rozmowy kwalifikacyjne. Podnoszą głos, krzyczą. Od innych wyraźnie czuć alkohol. Do gabinetu dyrektora szydłowieckiego urzędu pracy wdarł się mężczyzna z nożem. Inny chciał przejechać wracające z pracy urzędniczki. Krzyki, przekleństwa, narzekania są na korytarzach PUP-ów normą.

Prawie półtora miliona. Tyle jest osób biernych zawodowo. Ani nie pracują, ani nie szukają pracy.

Kiedy się dzisiaj stanie w centrum osady robotniczej /Żyrardów/, na schodach kościoła farnego, po lewej stronie za drzewami można dojrzeć ochronkę, w której na powrót rodziców z fabryki czekały tysiące żyrardowskich dzieciaków. Mój dziadek. Moja ciotka. Moja mama. Wciąż jest tu przedszkole. To do niego chciałam zapisać syna. Nie dostał się, z odwołania trafił do innej placówki. Po prawej stronie – kopuła Ludowca, tego, który rodzina Dittrichów dała robotnikom i który Koehler-Badin im odebrał. Dziś jest tam dom kultury i kino. Na wprost widać skwer, fontannę, a za nią fabryczne mury i wysoki budynek przędzalni. Obok płachty z obietnicą dla gospodarnych rozgościły się firmowe tablice Pepco, Rossmanna i Empiku. Za murem oddzielającym kościół od czerwonych domów robotniczych, w głębi po prawej, widać ten, w którym mieszkali Blachowscy. Całe podwórko jest zastawione samochodami, ale piętrowa komórka z osmalonego drewna trzyma się nieźle. Trochę dalej czerwieni się szpital ufundowany jeszcze przez Dittricha seniora. W nim się urodziłam. W nim umarła moja babka. Kiedy się przejdzie na tył kościoła, widać szeroką aleję zabudowaną domami z czerwonej cegły, a trochę dalej, już przy końcu, niższe budynki, niemal najstarsze, wybudowane dla tkaczy. Wciąż ktoś w tych wszystkich domach mieszka. Niektóre się odgrodziły od innych, uzbroiły w automatyczne bramy i tabliczki z napisem „Własność prywatna” sąsiadujące z szyldami „Zabytek”. Ta osada jest jedynym w Europie zachowanym w całości zespołem urbanistycznym dziewiętnastowiecznego miasta przemysłowego, w rejestrze zabytków znajduje się niemal trzysta żyrardowskich obiektów. Z okien wielu z nich zwisa pranie, ktoś pali w piecu paździerzem, pod komórkami siedzą grupki towarzyskie z piwem, z winem, ze śpiewem. Spora część mieszkańców osady robotniczej, która z robotnikami niewiele ma już wspólnego, to klienci opieki społecznej i urzędu pracy.

Kiedy się szuka synonimu dla słowa „praca”, internetowe słowniki podpowiadają: aktywność, babranina, harówa, chleb, dłubanina, dorobek, działalność, dzieło życia, harówka, katorga, kierat, krwawica, krzątanina, orka, papranina, partanina, produkcja, radosna twórczość, mitręga, trud, znój, wysiłek, zachód, obciążenie, obowiązek, służba, rola, zadanie, zaangażowanie, cel, misja. Słowo „pracować” też ma swoje synonimy: chałturzyć, chodzić jak koń w kieracie, harować jak dziki osioł, harować jak koń, jak wół, jak cała trzoda, krzątać się, mozolić, orać, robić, ryć, ślęczeć, trudnić się, zachrzaniać, zapieprzać. Zwyczajne „mieć pracę” również się pojawia, ale określeń nacechowanych negatywnie jest więcej. Internetowe słowniki są demokratyczne, tworzą je internauci, dopisując swoje skojarzenia. Demokratyczne skojarzenia z pracą są gorzkie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *