Rodzima literatura przyzwyczaiła nas, że bohater jest po to, aby walczył z przeważającymi siłami wroga (ulubiony sport Polaków), a nie po to, by jadł. Więc on wciąga pospiesznie byle co, bo już larum grają. Odwróćmy to – zaproponował Bogusław Deptuła i zafundował nam spacerek po literackich kulinariach. O Polakach tu niewiele, co nie dziwi.
Przecież z tymi kulinariami wychodziło u nas śmiesznie. Słynna kawiarnia Czytelnika przy Wiejskiej, gdzie Holoubek siadywał z Konwickim, to nic innego jak skromna stołówka pracownicza. Po lewej bufet, gdzie personel wydawniczy stał grzecznie w ogonku po schabowego z kapustą. A po prawej parę kulawych stolików pokrytych laminatem, ze sztucznym kwiatkiem we flakoniku. A jaka legenda się nad tym miejscem unosi… Podobnie w SPATiFie. Karmiono tam bardzo przeciętnie. Marlenie Dietrich podano raz nawet widelec z wyłamanym zębem. „Ustrój to wy może macie najlepszy na świecie, ale zastawę…” – skomentowała gwiazda. A ileż to legend na temat tego przybytku kulinarnego namnożyli Głowacki, Gruza czy Janusz Atlas. Zresztą większość tzw. literatów i tak jadała w mocno spartańskiej stołówce w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu legitymując się bonami obiadowymi. A jak się pisarzowi wiodło akurat gorzej, to krajał sobie salceson na gazecie i popijał „Łowiczanką” z musztardówki. I jak tu było się spodziewać od nich, biedaków, opisów „wielkiego żarcia”?
Ale, dla porządku, odnotujmy. Wisława Szymborska obiera cebulę i natychmiast lęgnie jej się wiersz „Cebula”. Niby zwykłe warzywko odwijane (z ocieraniem łez) warstwa po warstwie, a tu – nie! Bo cebula składa się z samych warstw. A człowiek na ten przykład to kłębowisko mięśni i flaków obciągnięte skórą. I więcej: to kłębowisko sprzecznych uczuć przykrytych jako takim wychowaniem. „Co innego cebula/ Ona nie ma wnętrzności./ Jest sobą na wskroś cebula/ Do stopnia cebuliczności”.
U Różewicza w opowiadaniu „Śmierć w starych dekoracjach” pewien emerytowany właściciel (chyba miało być ajent?) kiosku z gazetami w dobie Gomułki podróżuje na wywczasy do Rzymu. Czyli czysty surrealizm. Ale niech będzie. I on tu zastaje w hotelu śniadanie, jako to: „Z przyjemnością zjadłem kilka soczystych plastrów mortadeli z bułką”. A finał? „Popiłem wodą z kranu”.
Miron Białoszewski w „Pamiętniku z powstania warszawskiego” protokołuje z kolei, co i ile się jadło zanim Warszawa padła. Różności. Raz dynie, raz śledzie, raz zgniłe kartofle. A na koniec to już głód skręcał kiszki.
Więc może teraz kolej na historię polskiego głodu?
Bogusław Deptuła, Literatura od kuchni, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013 LINK