Od dwóch-trzech sezonów kręcimy po dziesięć całkiem niezłych filmów. Ale jednocześnie kręcimy drugie tyle filmów beznadziejnych. Z tym, że na te dobre przychodzi garstka fanów, a na te debilne walą miliony.
Tegoroczna czternastka, zaprezentowana w Gdyni, budzi szacunek. Nie było tu słabych ogniw i na swoje Lwy każdy twórca zasłużył. Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że nasze kino działa metodą interwencyjną. Twórcy rozglądają się w terenie, kto jest akurat mocno przez życie pokrzywdzony. Biorą takiego, oglądają i na kanwie jego historii dają scenariusz. W tym roku zasada została utrzymana. Ot, przyjęło się uważać, że w naszym społeczeństwie wegetują w warunkach opresji jacyś „obcy”. Etatowo były to osoby, które nagle dowiadywały się o swoim żydowskim pochodzeniu, przez co świat walił im się na głowę. A poza tym: kalecy, alkoholicy, bezrobotni itd. W tym sezonie rolę „obcej” pełni Bronisława Wajs-Papusza z całkiem udanego filmu państwa Krauze. Maja oni, trzeba przyznać, rękę do takich różnych, odwirowanych na margines społeczeństwa. I tym razem pokazali sugestywnie ten zamknięty, cygański świat, w którym z kobietą można zrobić wszystko. A my słyszeli śmy tylko o Don Wasylu i „wozach kolorowych”. Ten film zwyczajnie się poetce – i nam – należał. Ale skoro mowa o tych „obcych”. Twórcy skierowali obiektywy na bardzo modnych w tym sezonie „wyobcowanych” – na homoseksualistów. I dostaliśmy filmy „W imię” oraz „Płynące wieżowce”. Podejrzewam, że jak pani reżyser Szumowska brała na warsztat sprawę księdza, który stwierdza u siebie pociąg homo, to liczyła na skandal. Ale żeby nie przedobrzyć, nie pojechała po bandzie. Dała za to historię kameralną, gdzie ewentualny kontakt homoerotyczny został zastąpiony ukradkowym spojrzeniem, dyskretnym gestem itd. Wszystko w klimatach, chciałoby się powiedzieć, iwaszkiewiczowskich. A skandalu nie było, bo film został nakręcony na Benedykta XVI, ale premierę ma za Franciszka. A to ciut odmienna epoka.
Drobny szantażyk moralny
Z kolei nagradzane na całym świecie „Płynące wieżowce” są jednak filmem nieśmiałym. Owszem, pokazano tu więcej w kwestii męsko-męskiego współżycia, ale film zatrzymał się w miejscu, do którego kino światowe dotarło już dawno. Mianowicie zatrzymał się „coming oucie”. Owszem, wyjaśniono tu widzowi, że takie ujawnienie posiada trzy fazy. Najpierw chłopak musi się przyznać przed samym sobą, że jest homo. Potem musi ujawnić to rodzinie. Wreszcie wystąpić z tym publicznie. Tylko, że my to już wiemy. Chcielibyśmy raczej zobaczyć, jak im się życie we dwóch układa w rok, dwa, trzy po wspólnym zamieszkaniu.
Filmem interwencyjnym jest też „Drogówka”. Każdy, kto prowadzi wóz miał z nią swoje kontakty i chętnie o nich opowie u cioci na imieninach. A reżyser Smarzowski, który generalnie uwielbia kręcić filmy przy użyciu siekiery, dał soczysty paszkwil na tę biedną i niewdzięczną służbę. Nie ma takiej wady, zwłaszcza z tych co bardziej obleśnych, której by mundurowym nie przypisał. Więc jak widz zaliczy teraz mandat za przekroczenie, to się choć pocieszy, że wlepił mu go najpewniej pijak, dziwkarz i degenerat.
Stąd niedaleko już do karbówki, prokuratury i wszelkiego urzędu, który przecież każdemu z nas kiedyś tam życie obrzydził. No, więc mamy „Układ zamknięty” z demonicznym Gajosem, który na zimno niszczy Bogu ducha winnych przedsiębiorców. Zostało to wyłożone krok po kroku, żeby nie było wątpliwości, iż takie metodyczne zabójstwo w obliczu prawa jest całkiem możliwe.
I zamówienie kolejne – chore dziecko z filmu „Chce się żyć”. Tak się jakoś składa, że w każdym wydaniu telewizyjnych wiadomości, kiedy już przetoczy się bieżąca polityka, pojawia się chore lub kalekie dziecko ze swoją stroskaną matką. Redaktorzy wiedza, co robią. Na polityków widz reaguje agresją, a na chore biedactwo współczuciem oraz przekonaniem: popatrzcie, inni mają gorzej niż ja. I humor od razu wraca. Dlatego w naszym kinie tyle dzieci cierpi. Bo do tego twórcy jeszcze włączają drobny szantażyk pod hasłem: „nie porusza cię ludzka krzywda? – Jesteś nieczułe bydlę”! Więc widz współczuje albo udaje, że współczuje. Ale to wszystko to są odczucia wyższe, zarezerwowane dla tych nielicznych, co pójdą na kino artystyczne. Bo jednocześnie mamy w Polsce całkiem Inne kino – dla mas. I nie należy tego faktu pomijać.
Przystawka do popcornu
Do Multikin, zainstalowanych przy galeriach handlowych, obrazki artystyczne mimo, że chwalone po gazetach i nagradzane, pewnie nie trafią, a jeżeli już, to na krótko. Bo to nie są historie, które mogłyby masowej widowni podkręcać humor po sobotnich zakupach. To jest wsad na pokazy dla studentów i rozliczne festiwale. Najszersza publiczność będzie oglądała zgoła inne obrazki. I tych produkujemy rokrocznie tyle, ile dzieł ambitnych, a może i więcej. Przypomnę najgłośniejsze. Sezon temu do łez rozbawił nas Mariusz Pujszo swoim filmem „Komisarz Blond”. Miała to być frywolna wersja przygód 007, przeniesiona w realia nadwiślańskie. Jednak Pujszo okazał – co żadną nowiną nie jest – ciężką rękę. I oto obejrzeliśmy, jak to lista agentów wywiadu rosyjskiego spoczywa sobie spokojnie pod plombą w zębie pewnego polskiego policjanta. Oczywiście Rosjanie próbują ten skarb odzyskać, co daje chwilę wesołości. Ale tej z gatunku: policjant podnosi rękę, bo ktoś przyłożył mu coś twardego do pupy, ale niepotrzebnie, bo on tylko nadział się na pałkę policyjnego manekina. A jak już siada, to mu się krzesło pod tyłkiem rozjeżdża, co ma być sankcją dla rechotu. Generalnie w filmie dużo się charczy, pluje i wymiotuje, co ma nasuwać sugestię, że jest to film mocny i męski.
Kontynuujmy paradę. Mieliśmy obrazek adresowany do „młodych, wykształconych, z dużych miast. Nazywało się to „Big love” . Ona córka wziętej aktorki z telenoweli, on na posadzie w korporacji. Życie proponują brać garściami. Ona zrywa się z lekcji, on ją bierze na łebka firmowym samochodem, gdzie na „pace” dochodzi do konsumpcji erotycznej. Po której on nawet nie okazuje zamiaru, by zapytać dziewczynę o numer telefonu. Z tym, ze jakoś tak jedno ku drugiemu ciąży i zaczyna się wspólna jazda bez trzymanki. Ulubiony sport – ostra jazda samochodem, oczywiście po najaraniu się trawką. Jak dziewczyna chce maskotkę z automatu, a nie potrafi jej złowić wysięgnikiem, to chłopak podjeżdża furą i rozwala automat w drobny mak. Oczywiście w puencie występuje smrodek dydaktyczny, że tak nie można bez końca, że są jakieś zasady. Ale nie dlatego film bywa w Internecie ściągany w ilości niepoliczalnej. Młodzi ludzie po prostu lubią sobie popatrzeć, jak to można szaleć długo i bez konsekwencji. To się podoba.
Zajdźmy ten szemrany repertuar od jeszcze innej strony – nostalgicznej. Bo i takie dziełka się produkuje. Weźmy „Sztos 2”. Generalne przesłanie jest tu takie, że jak kto był bardziej łebski i umiał się zakręcić, to i w głębokim PRL-u nie narzekał. A nie narzeka tu klika cinkciarzy, którzy wyspecjalizowali się w opychaniu niemieckim turystom ścinek z „Trybuny Ludu” jako biletów Narodowego Banku Polskiego. Na ulicach wojsko grzeje łapy nad koksownikami, z rozrywek dostępna jest tylko jedna flaszka na miesiąc (na kartki!), a nasi cinkciarze nic tylko szampan, kawior i panienki. Najchętniej, oczywiście, w sopockim Grandzie. A tam kelner, u którego cinkciarz zamawia koniak (żadnych kartek, a skąd!) kłania mu się w pas: „Służę uprzejmie, panie mecenasie”! Jakoś dziwnie jestem spokojny, że całkiem spora rzesza rodaków, którym młodość wypadła za Jaruzelskiego, uroni po filmie łzę tęsknoty za tymi starymi, dobrymi czasami.
No i wreszcie – marzenie gimnazjalisty „Kac Wawa” i podobne. Czy myślicie Państwo, że jak krytyk Raczek ćwierknął, że to stężenie kiczu, to filmowi zaszkodził? Przeciwnie. Tłumy truchtem pobiegły zobaczyć to cudo, a z rozpędu i kilka podobnych. Bo jest tam wszystko, co tygrysy lubią najbardziej. Mamy oto kawalerkę, która sposobi się do wieczorku pożegnalnego przed ślubem jednego z nich. Na czym takie pożegnanie polega? Ano, na tym, że obstaluje się morze gorzały, do tego wynajmuje się limuzynę, jakiej Elvis by się nie powstydził, no i, naturalnie, biały proszek. I w takim konwoju towarzystwo wyrusza do agencji towarzyskiej. Tu jest sporo zamieszania i kotłowaniny, ale pod koniec sytuacja się wygładza. Widz oddycha z ulgą, odstawia pojemnik z popcornem i biegnie się mocować z życiem przez kolejny tydzień.
Tygodnik „Przegląd”