Heil!
W najnowszej odsłonie fuhrer pokaże się w komedii Juliusza Machulskiego „AmbaSSada”. Zagra go tam Robert Więckiewicz. Ale to Hitler farsowy, jak z teatrzyku bulwarowego. A przecież zdarzało się, że kino mawiało o dyktatorze głębsze i całkiem interesujące rzeczy.
Hitler plasuje się w ścisłej czołówce bohaterów filmowych – podaje „Guinnessa księga filmu”. Nakręcono o nim co najmniej 80 obrazów. Wyprzedzają go jedynie Napoleon Bonaparte, Jezus i Lenin. Hitler prześcignął w tym rozliczeniu Stalina, o którym nakręcono dwa razy mniej filmów. O Churchillu szkoda nawet gadać – zaledwie 21 filmów.
Jak go pamiętamy z celuloidowych obrazków? Hitler w sztabie, w gronie generałów pochyla się nad mapą (w domyśle: wytycza nowe fronty). Hitler filmowany w Berghofie przez Ewę Braun kamerą z ręki, na barwnej taśmie. Hitler w ostatnich dniach wojny odznaczający trzęsącą się ręką małych bohaterów z Hitlerjugend, na dziedzińcu bunkra, w którym za kilka dni popełni samobójstwo. Same schematy. Zresztą w większości fabuł Hitler też nie jest pełnokrwistym człowiekiem, lecz figurynką. Aktorzy najczęściej szli na łatwiznę: doczepiali sobie wąsik, grzywkę i imitowali wiecową gestykulację wodza albo zabawnie podskakiwali na odprawach sztabowych pieniąc się z wściekłości. Tylko nielicznym udawało się wyciągnąć coś więcej z tej postaci.
Hitler na olimpiadzie
Wykreowała go dla kina – na jego własne życzenie dokumentalistka Leni Riefenstahl. Najpierw w „Tryumfie woli” (1936) o parteitagu w Norymberdze. A potem w filmie o olimpiadzie berlińskiej z 1936. „Olimpiada” (1938) miała być olśniewającym popisem niemieckiej tężyzny i świadectwem szlachetnej, germańskiej rywalizacji. Hitler Jednocześnie organizował olimpiadę i wydawał Goeringowi dyrektywę: „Niemiecka gospodarka musi w ciągu czterech lat być gotowa do wojny”. Na razie jednak jest 1 sierpnia 1936 roku. Długo bije mosiężny dzwon, grzmią fanfary, łopoczą flagi. Ekipy maszerują przed trybuną, skąd z wysoka spogląda na nie – On. W brązowym mundurze S.A., w wysokich butach, z prawą ręką wyrzuconą do góry. Kanclerz Rzeszy, „książę pokoju”, jak o nim pisze niemiecka prasa. W ślad za tym w górę wznoszą się w „deutsche Gruss” prawe ręce 110 tysięcy osób na trybunach. W zachodzącym słońcu płonie olimpijski znicz. Relacjonuje to blisko dwa tysiące dziennikarzy z całego świata. Nieliczni, wybrani, oglądają galę we właśnie powołanej do życia niemieckiej telewizji. Z tego musi powstać film, który powali świat na kolana, zanim uczynią to niemieckie czołgi. Dlatego Hitler angażuje młodą, ale szalenie ambitną dokumentalistkę i daje jej do ręki wszystko, czym wówczas dysponowała niemiecka kinematografia. Ona nie ma złudzeń: „Musimy zużyć setki tysięcy metrów taśmy filmowej, wybrać z tego najlepsze partie, zmontować i dodać dźwięk. To ciężka praca, prawdziwa harówka”. Leni i jej ekipa dwoją się i troją. Hitlera naraz filmuje po kilka kamer – ze statywów i z ręki. Jego, niepozorna w końcu, postać bywa pokazana przemiennie z wyrzeźbionymi ciałami sportowców – oto tryumf ducha myśli wodza rymuje się z tryumfem niemieckich mięśni. I znowu. Kamera skierowana na wodza, a następnie na wielkie rzesze ludzkie, często we wspaniałej zbiorowej choreografii. Tak, on z wysoka panuje nad wszystkim. Nie przypadkiem kamera pokazuje go zawsze od dołu. Gdy trzeba, Leni każe kopać metrowy dół, byle tylko kamerzysta filmował fuhrera z pozycji poddanego. Zbliżenia przemawiającego wodza – ach, ta mimika, ta gestykulacja! – ściąga kamera z teleobiektywem. A tłumy z kolei filmowane są z wysoka, z kamer podpiętych pod balony, zawieszone nad stadionem. To jak by wódz ogarniał swój naród orlim spojrzeniem. Montaż jest bardzo dynamiczny, dokładny co do jednej klatki. Hitler nie żałował marek. Nakręcono 400 km taśmy, z czego po dwóch latach ślęczenia w montażowni Leni wybrała zaledwie 6 kilometrów. Ale tych kilka kilometrów celuloidu to było mistrzostwo świata. Nic dziwnego, że nawet już po wojnie Amerykanie uznali „Olimpiadę” za jeden z dziesięciu najlepszych filmów dokumentalnych świata. A z kolei Niemcy z RFN godzili się na publiczne pokazy filmu, ale pod warunkiem, że dystrybutor wytnie wszystkie ujęcia przedstawiające Hitlera. Żeby się starszym zbyt wiele nie przypomniało…
Dyktatorzy u fryzjera
Tymczasem Hitler robił karierę w Stanach – tylko, że całkiem odwrotną. Za przyczyną „Dyktatora” (1940) Charliego Chaplina. Ameryka Hitlerem interesowała się wówczas mało – poza „Dyktatorem” powstał tam tylko jeden jeszcze film z udziałem fuhrera. Trzecią Rzeszę uznawano za wewnętrzną sprawę Europy. Chaplin zwietrzył tu jednak dla siebie okazję. Nie żeby pragnął walki propagandowej, nie. On zobaczył w Hitlerze materiał na świetna postać komediową. Zanim zdecydował się zagrać Hitlera całymi godzinami wgapiał się w niemieckie kroniki filmowe. Był pod wrażeniem mimiki i gestykulacji dyktatora. Jego syn, Sidney Chaplin, wspominał: „Ojciec uważał Hitlera za jednego z najwspanialszych aktorów, jakich oglądał”. I wymyślił historyjkę o niejakim Arnoldzie Hynklu, prostym żołnierzu z okopów I wojny, który zostaje zamordystą w kraju zwanym Tomanią. Dokleja sobie wąsik nastroszony jak szczoteczka do zębów, bo mu się wydaje, że dzięki temu wygląda groźniej i ryczy na wiecach wymachując prawą ręką jak na sali gimnastycznej. W tych pohukiwaniach („Dyktator” to pierwszy film dźwiękowy Chaplina) raz po raz powraca quasiniemiecki zwrot „sour kraut” (kiszona kapusta), który dla Amerykanina brzmiał jak „skwaszony szkop”. Oczywiście te wycharczane tyrady kończą się atakami kaszlu. W tym samym czasie pewien żydowski golibroda – podobny do Hynkla – zostaje omyłkowo wzięty za dyktatora i robi się nieziemskie zamieszanie. Powiększają je sojusznicy, zwłaszcza dyktator Bakterii nazwiskiem Napaloni. Oczywiście oferma, wzorowana na Mussolinim. Zabawna scena rywalizacji dyktatorów następuje u fryzjera, gdzie każdy z nich stara się unieść wyżej na fotelu niż ten drugi. Inna znana scena to pantomima z globusem. Hynkel bawi się balonem, na którym odtworzono zarys kontynentów. I kiedy już, już zdaje mu się, że schwytał balon, ten pęka pryskając mu boleśnie w twarz.
„Dyktator”, owszem, był wymierzony w Hitlera, ale pokazywał go raczej jako niedołęgę i kabotyna. Zdawał się suflować myśl: te europejskie dyktatury wcale nie są takie groźne, skoro rządzą nimi idioci. Ale – paradoksalnie – to właśnie Niemcy wzięli ten film bardzo poważnie. Kiedy tylko prasa zapowiedziała, że Chaplin będzie parodiował Hitlera, konsul generalny Niemiec interweniował w amerykańskich stowarzyszeniach filmowych zapowiadając, że taki film „doprowadzi do poważnych kłopotów i komplikacji”. Chaplina starała się mitygować jego ojczyzna – Wielka Brytania – która uważała, że napiętą sytuację międzynarodową da się jeszcze uspokoić drogą pokojową. A tymczasem, kiedy Chaplin kręcił swój film, Hitler zajmował Czechosłowację i rozpoczął zmasowane prześladowania Żydów. W Anglii filmu profilaktycznie nie wyświetlano. Jego przyjęcia odmówiło kilka krajów, w tym Hiszpania czy Peru. Nie było także mowy, aby wyświetlać go w Japonii, która odrzucenie filmu motywowała: „Wszystkie antynazistowskie filmy są w Japonii zakazane”. No, a kiedy w rok później Stany przystępowały do wojny, stało się jasne, że Hitler z filmu Chaplina wobec swego niemieckiego pierwowzoru to nawet miły facet. A po premierze krytyka pisała, że Hitler na wiecach zachowuje się tak, jak by go grał Charlie Chaplin.
Wódz, który skrzeczy
Dla Niemców Hitler to ciągle jątrząca rana. W Niemczech ostatnich dziesięcioleci nikt tak nie namieszał wokół postaci Hitlera jak Hans Jurgen Syberberg, artysta multimedialny, dający filmy eksperymentalne. Pokazał on w roku 1978 kolaż filmowy „Hitler. Film z Niemiec”. Zebrał wszystkie taśmy, na których utrwalono wizerunek fuhrera, wszystkie płyty z jego przemówieniami. I kleił to po kawałku. Ale odwrotnie niż Riefenstahl: żadnej wzniosłości. Jak Hitlera widzimy w kinie, to z dwudziestego rzędu, ledwo wystającego nad głowy widzów, siedzących niżej. W dodatku taśma filmowa się zacina i wódz komicznie podskakuje. Podobnie z płytą. Nie dość, że słychać fuhrera, jak skrzeczy z ulicznego megafonu, to jeszcze i płyta się zacina. A na to wszystko nałożone te marne pejzażyki austriackiego malarzyny, w których gubił perspektywę. I jeszcze parę przypadkowych ujęć z berlińskiej ulicy tamtych czasów, i jeszcze suczka Hitlera Blondi. Ginie nam w tym tłumie nasz „bohater”. Bo co się okazuje? Jego tak naprawdę wcale nie było. To ten tandetny drobnomieszczański światek wyniósł do władzy malarzynę, który uwierzył, że Niemcy są rasą panów. A że akurat przeciętny Hans i przeciętna Gretchen też w to po cichu wierzyli, więc Trzecia Rzesza montowała się łatwo. I łatwo obróciła w perzynę pół Europy. I tej prawdy właśnie Niemcy najbardziej nie chcieli słyszeć. Film spotkał się w Niemczech z całkowitym odrzuceniem. Woleli tam oglądać podgatunek zwany „Trauerarbeit” („praca żałoby”), gdzie Hitlera owszem pokazywano, ale jako odosobnionego szaleńca. A naród niemiecki jako miliony cierpiące pod dyktaturą.
Hitler jako tajemnica
Interesującą odpowiedź na pytanie: Hitler – potwór czy nieszczęśliwy człowiek – dał niedawno film niemiecki „Upadek” (2006). Wiadomo: koniec kwietnia 1945, Rosjanie na przedmieściach Berlina, Hitler (fenomenalny Bruno Ganz) osaczony w bunkrze. Wszystko na podstawie relacji jego sekretarki. A on, wyniosły, coraz bardziej osamotniony. Wobec pań szarmancki, wobec dzieci – gromadka pod kierownictwem Magdy Goebbels śpiewa mu uroczą piosenkę – wręcz rozczulający. Choć się domyśla, że pani Goebbels za chwilę wszystkie swoje dzieci wytruje. Wobec personelu grzeczny, rzeczowy. Choć zdrowie nie dopisuje: migreny, podagra, Parkinson. To jedno. Bo drugie to Hitler w gronie generałów, pochylający się nad mapą. Oni się już zorientowali, że wódz stracił kontakt z rzeczywistością, więc patrzą na siebie porozumiewawczo i dawkują mu wieści z frontu, które mogą być już tylko bardzo nieprzyjemne. Ale on słucha jednym uchem, wszystko interpretuje na własną korzyść. Jeszcze zjawi się odsiecz, a „Berlin stanie się drugim Stalingradem”. Przesuwa na papierze dywizje, które już dawno Ruscy wybili do nogi, wierzy w Wunderwaffe. I wydaje rozkazy: utrzymać pozycje obronne „um jeden Preis”! Bo jest przekonany, że jak wyda rozkaz, to ten natychmiast zostanie wykonany. A jak nie, to wpada w szał. Pluje, wali pięścią w stół, wrzeszczy. A jego ryki złowrogo przetaczają się po korytarzach bunkra. Kiedy się uspokaja, próbuje sporządzić bilans swego przywództwa. Największy sukces – ukarał „żydowska pychę”. A Niemcy? Rozczarowały go. Święcie wierzył, że są rasą panów, a tu się okazało, że Rosjanie stoją wyżej, bo przecież wygrywają wojnę. A on zawsze wyznawał darwinizm – silniejsza rasa powinna panować, przeznaczeniem słabszej jest zagłada. „Nie żałuję narodu niemieckiego. Sami wybrali swój los”. Więc on teraz, w ostatnim słowie, rozkazuje zniszczyć całą infrastrukturę państwa: fabryki, elektrownie, mosty. Nie będzie Niemiec narodowosocjalistycznych? To nie będzie ich wcale! Na szczęście nikt nie jest tak szalony, żeby podobne rozkazy wykonywać.
Że to wygląda jak niedopasowany obrazek z przypadkowych puzzli? Ano, tak musi wyglądać. Jak to wszystko zbiegło się w jednej osobie? Tajemnica. Pogódźmy się z tym: Hitler pozostanie tajemnicą.
Polskie hitlerki
I tak: dla dopełnienia obrazka. Co polskie kino powiedziało nam o Hitlerze. Otóż rzeczy bardzo nierówne. Parodiował go u nas przed wojną, w stylu chaplinowskim, artysta kabaretowy Ludwik Sempoliński śpiewając na melodię „Titiny”: „Ten wąsik, ach ten wąsik…” Rzecz odbyła się na deskach warszawskiego teatrzyku Ali-baba 31 maja 1939 roku. Sempoliński od razu trafił na czarną, niemiecką listę i skutkiem tego kupletu przez cała wojnę musiał się ukrywać. Ten numer powtórzył Jan Kobuszwski śpiewając „Wąsik…” w filmie „Miłość ci wszystko wybaczy” (1982) o Hance Ordonównie.
Z lekkim farsowym przerysowaniem zagrał go Ryszard Pietruski w filmie „Operacja Himmler”, ale do roli wzięto go ze względu na pewne podobieństwo po doklejeniu czarnego wąsika. Z kolei – uwaga! – Hitlera zagrał polski aktor w niemieckim filmie. To Aleksander Polek, którego wzięto do obsady „Godziny oficerów” o ostatnich dniach Berlina, ponieważ do perfekcji opanował mimikę i gestykulację wodza. Głos mu, oczywiście, podłożono.
Ale za to świetnie zapisał się nam Hitler w spektaklu Teatru Telewizji. Otóż Tadeusz Łomnicki wziął w 1973 roku na warsztat sztukę Bertolda Brechta „Kariera Arturo Ui” – parabolę o dojściu Hitlera do władzy, napisaną przez dramaturga na emigracji. Rzecz jest o tym, jak pewien drobny gangster z Bronksu przejmuje władzę nad wielkim trustem w Chicago. Łomnicki grał Ui/Hitlera nie na zasadzie prostej imitacji. W jego demagogicznych mowach był cały Hitler, ale też każdy inny dyktator. Co się dziwić? Każdy dyktator ma coś z Hitlera.
Tygodnik „Uważam rze”