Szum wywołany książką Marcina Kąckiego „Maestro” o zmarłym niedawno Wojciechu Kroloppie i molestowanych przez niego dzieciakach z „Polskich słowików”. Sam, pamiętam, bywałem w domu Kroloppa na imprezach po jakichś koncertach chóru. Zawsze się tam kręciło paru mężczyzn, co to byli za bardzo wypindrzeni jak na facetów. Ale o orientacji Kroloppa po prostu się wiedziało. O tych molestowanych chłopczykach – nie. Przynajmniej do mnie to nie dotarło, ale ja byłem całkiem z boku. Krolopp rzucał od czasu do czasu, że on praktykuje zwyczaje filozofów greckich: Platona czy Sokratesa. I wszystko było jasne…
Jak bywałem w domu Jerzego Waldorffa w Warszawie, to też pełno było tam pięknisiów. Jak taki przyniósł kawę, to Waldorff miękkim ruchem gładził go po klacie i z emfazą – jak to on – mrugał porozumiewawczo: „Dziękuję ci, kochanie”. A jak wracałem do redakcji z tych wywiadów, to żartom i krotochwilom wśród kolegów-redaktorów nie było końca.
Ale molestowanie – choć obrzydliwe – dzieciaków to jedno. A syndrom Poznania – to drugie.
Autor książki mówi w wywiadzie: „Filip Bajon, reżyser filmowy, napisał we wspomnieniach, że Poznań to miasto „zasłoniętych firanek”. To, co dzieje się za nimi, pozostać ma w ukryciu. Na zewnątrz jest nieustanna lekcja >>chodzenia w nieskazitelnych gorsetach<<. Przecież nawet prokuratorzy po czterech miesiącach śledztwa w sprawie Kroloppa się poddali. Nie byli w stanie przebić się przez barierę wstydu, upokorzenia albo mechanizmu obronnego polegającego na bagatelizowaniu molestowania. Że niby nic specjalnego się nie stało. A że dyrygent sadzał sobie dzieciaki na kolanach? Albo wyskakiwały zapłakane z jego pokoju?” Ot, i cały nasz porządny, rzetelny, uczciwy, pracowity Poznań. Za parę dolarów i lepsze dżinsy rodzice sami podprowadzali synów pod sypialnię zboczeńca. A jak sprawa wybuchła, to jeszcze pisali listy w jego obronie. I to się nadaje do prasy!
I te – pożal się Boże – poznańskie urzędniczyny, które za darmową wejściówkę na koncert, z którego g….o rozumiały, kryły łajdaka. I ci dziennikarze z „grodu Przemysława”, którzy kładli mordę w kubeł, bo by się nie załapali na następny wyjazd do RFN-u… To są równoprawni bohaterowie całej afery.
Inna sprawa, że na punkcie „Poznańskich” a potem także „Polskich słowików” panował w mieście istny obłęd. Rodzice dokonywali cudów, by wcisnąć pociechy do chóru, bo to oznaczało wyjazdy, prestiż, pieniądze. Przywozili chłopców na próby, organizowali wyjazdy, wigilie i co tylko. A jak chłopak przechodził mutację i musiał wypaść z interesu, przeżywali rodzinną tragedię. To było – z całą pewnością – chore. Nasłuchałem się trochę o tym, kiedy przeprowadzałem wywiad-rzekę z prof. Stefanem Stuligroszem. Ukazał się w postaci książkowej jako „Pasje życia”. Profesor, który był jak najdalszy od wszelkich nieczystych posunięć wobec chłopców, a nawet wręcz przeciwnie, wspominał, że często z litości brał do chóru dzieci niemuzykalne, ale za to z rozbitych rodzin. Chór stanowił dla nich namiastkę domu, którego nie miały. Ale to szlachetny Stuligrosz. A Krolopp to był łajdak i manipulant. Ale rodzice molestowanych woleli mówić o nim: „Mistrz”. Cały Poznań!
Na osłodę – dziesięć kilometrów po lesie. W błocie po kostki. Zwykłym, leśnym. Nie moralnym.