Bezimienne anioły

W markecie wydłużone zapałki sprzedawane razem ze zniczami. Wiadomo: łatwiej takimi zapalać. Ale zapałki nazywają się po staremu: „Grilowe”.

Miałem nawiedzenie. Świadków Jehowy. Rozmawiam z nimi miło, więc mi przynoszą swoje pisma. W najnowszej „Strażnicy” artykuł o tym, dlaczego pewne ważne postacie z Biblii nie są wymienione z imienia. Na przykład żona Lota. To ta, która uciekała z płonącej Sodomy i miała przykazane, aby się nie odwracać. Ale kobieca ciekawość zwyciężyła – chciała koniecznie zobaczyć, jak wygląda miasto walące się w gruzy. Obejrzała się i za karę została zamieniona w słup soli. Ale imienia jej Pismo nie wymienia. „Strażnica” też nie wyjaśnia, dlaczego.
Tak nawiasem. To jest rodzaj manii – kompulsywny przymus oglądania zniszczenia, demolki w większej skali. Są ludzie klinicznie od tego uzależnieni, jak ci, którzy uwielbiają patrzeć na pożary.
To, że Biblia nie podaje imion niektórych postaci, to drobiazg. Ale Biblia nie podaje też imion aniołów. „Strażnica” przypomina, że aniołów są miliony, a znamy tylko imiona dwóch z nich: Michała i Gabriela.
I już nieprawda! Bo wróżbita Dawid w telewizji każdemu dzwoniącemu podawał imię jego anioła: Alachiasz, Menachel, Lelachel itd. Telewidzowie powtarzali je z nabożeństwem. Dawid nawet sugerował, że anioły latają mu nad głową. Wykłada wróżbę i nagle mówi: „- O, Alachiasz się pokazał”. Anioł musiał się, oczywiście, tytułować podniośle, bo jak by tak nazywał się Szpenio albo Bumcyk czy Pucek, to całe wróżenie na nic.

Nowa inicjatywa. Odłóżmy na chwilę te wesołkowate filmy o gangsterach, które oglądam na koniec dnia, kiedy umysł spowolnia. Idzie adwent – więcej powagi. Więc przypomnienie klasyki. Nawet jeżeli film  jest słaby, to niech on przynajmniej ma te swoje 40-50 lat.
Sporo pamiętam jeszcze z młodości. Wtedy filmy zapamiętywało się o wiele intensywniej, ponieważ było ich mało. I telewizja po 20.00 nadawała arcydzieła, a nie – jak teraz – sieczkę. Wiele się z tego nie rozumiało, ale chłonęło się, ile się da. Jak obejrzałem „Wakacje z Moniką” Bergmana, to w klimacie tego filmu chodziłem od rana do wieczora ze trzy dni. Jak pokazywali przed południem (powtórka)  „Dersu Uzałę” Kurosawy, to obejrzeliśmy kawałek, poszliśmy się pobawić na podwórko. Jak wróciliśmy, leciał w najlepsze. Więc znowu kawałek i znowu zabawa. I jeszcze raz. Na podobnej zasadzie oglądałem „Faraona” Kawalerowicza. A i tak sporo pamiętam.
Dziś jest problem odwrotny. Filmów, ile chcesz. Na jedno kliknięcie. Tylko doba taka krótka…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *