To było jak piorun z jasnego nieba – Warszawska Opera Kameralna wystawi sztukę o pani poseł Annie Grodzkiej. Będzie dotyczyła spraw transseksualizmu. Libretto napisał Piotr Pacewicz, prominentny redaktor „Gazety Wyborczej”. Więc pytamy: dlaczego akurat opera ma być najlepszym sposobem przybliżania kwestii transseksualizmu? I – na Boga – dlaczego za nasze pieniądze?!
Nadciąga komisja!
Przypomnijmy tło. Ten desperacki krok szef Opery, Jerzy Lach, podjął w efekcie kontroli, jaką na Operę nasłał Adam Struzik, marszałek województwa mazowieckiego, które finansuje poczynania opery. Komisja wysunęła szereg zarzutów. Na przykład, że nie przestrzega się tu ściśle ośmiogodzinnego dnia pracy. A przecież nawet wyjątkowo nieobyty ze sztuką kontroler powinien wiedzieć, że inaczej próbuje się operę przed wystawieniem, a inaczej podaje przy taśmie półprodukty do wykrawania śrubek. Całonocne próby orkiestr przed premiera nie są na świecie niczym nowym. Ale my tu gadu-gadu, a komisja dotacje obcięła. I kolejna edycja Festiwalu Mozartowskiego poszła się hulać. Nie mówiąc już o wystawieniu misteriów średniowiecznych, dzieł Rossiniego, Monteverdiego czy oper staropolskich. Artyści próbowali walczyć. Proponowali, aby wyjąć Operę z gestii marszałka województwa i oddać ją Ministerstwu Kultury. Puścili w tym celu w ruch pismo, pod którym podpisały się dziesiątki tysięcy warszawiaków. I nic. Cisza. Śpiewacy kopnęli się nawet przed siedzibę Ministerstwa i tam odśpiewali „Requiem”. Również zero reakcji. Z tym, że zasłużonego Sutkowskiego odsunięto, a na jego miejsce wszedł wspomniany Lach. Tak się jakoś złożyło, że wcześniej był on szefem departamentu kultury w Mazowieckim Urzędzie Marszałkowskim.
Co zastał Lach?
Otóż Warszawska Opera Kameralna była (!) dotąd Mekką melomanów o szczególnie zaawansowanych gustach. To tutaj wystawiono dzieła wszystkie Mozarta. Tutaj na doroczny Festiwal Mozartowski przychodziły tłumy, choć bilety nie były tanie. Miejsce miało poza tym swoja duszę. Tu na widownię zapraszał nie elektryczny brzęczy, ale „staruszek portier”, który kołatał wiekowym dzwonkiem. W przerwach tez nie chadzało się do „cateringu”, lecz roznoszono na tacach pachnącą kawę, podawaną w filiżaneczkach w różyczki.
Mozarta podawano w duchu, w jakim został stworzony. „Czarodziejski flet” to był „Czarodziejski flet”. „Don Giovanni” sumiennie opowiadał historię tego tragicznego kolekcjonera damskich serc. Na „Weselu Figara” intrygi służby domowej podawane były tak, jak stało w libretcie. Słowem – tradycyjnie i porządnie. Bez inscenizacyjnych wygibasów, bez freudowskich podtekstów, bez „unowocześniania” klasyki. Stefan Sutkowski, twórca tej sceny, prowadził ja tak, że zawsze można było tu zakończyć pracowite popołudnie w ambasadzie czy choćby przyjść z dziewczyną, której chciało się zaimponować. Teatr Narodowy kombinował z wrzaskami i golizną, a Opera Kameralna trzymała się zasad.
Do dziś. Śpiewali tu najlepsi – z Olga Pasiecznik i Martą Boberską.
Teraz to ma się zmienić. Opera będzie przyciągała atrakcjami. W zeszłym roku „Don Giovanniego” odstawiono nie w szacownych murach, lecz na trawniku przed pałacem w Wilanowie. W sensie artystycznym trawnik i pałac nie wniosły do opery wiele nowego. Ale dyrektor Lach postanowił pójść za ciosem. Nową inscenizację opery „Cosi fan tutte” reklamował plakat, na którym figurowała trójka golasów. Zlikwidował ten uroczy drobiazg, jakim był serwis do kawy. Zamiast niego zainstalował w bufecie opery piwo. Wyszedł zapewne z założenia, że jak ktoś lubi piwo, to chętnie posłucha także Mozarta. Fanów piwa i Mozarta jednocześnie szacujemy na pół promila. W foyer pojawiła się reklama polskiego cukru – też dla fanów opery. No i teraz ta Grodzka.
Tonący i brzytwa
Żeby było jasne: ani do samej Anny Grodzkiej, ani do kwestii transseksualizmu nie mamy nic. Wkurza nas jednak fakt, że za państwowe pieniądze wystawia się operę o bardzo marnym pośle, jakiejkolwiek płci by on nie był. Zasadniczo obojętne jest czy poseł Grodzka nie robi nic w Sejmie jako pani, czy nie robi nic w Sejmie jako pan. Albo – ewentualnie – jako jakaś trzecia płeć. Chciałby się posłuchać o dokonaniach tego indywiduum, o ciężkiej harówce w komisjach, o projektach ustaw, o batalii w tej czy innej palącej kwestii (a tych w Polsce nie brakuje). Tymczasem posłanka Grodzka pokazuje się nam w telewizji jako posłanka Grodzka i już. Nie odnotowałem bodaj połowy jej zdania, które warte byłoby powtórzenia. Funkcjonuje jako „małpa na gumie”, „lody na patyku”, „kobieta z brodą”. Dziwadło. No tak, ale to jest dobre na jarmark czy odpust, ale nie do parlamentu. A jej popularność? No cóż, na OFE, Syrii czy konkordacie nie każdy się zna. Nie każdy się wypowie. Ale na pierwszorzędnych cechach płciowych zna się każdy. A skoro fenomen pod tytułem „Anna Grodzka” to tylko kwestia tych albo innych pierwszorzędnych cech płciowych, to nic dziwnego, że ma tylu fanów. I sprawa opery o niej tak wielu wciągnęła. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie.
Z armaty do wróbla
Na forach się zagotowało. Większość wypowiedzi w tonacji prześmiewczej, bo sama sprawa na to naprowadza. Niestety, pojawiły się i głosy mentorskie. Temat podjęło natychmiast „Radio Maryja”. W roli komentatora całego zajścia wystąpił tam redaktor Wojciech Reszczyński. Pomysł sztuki o Grodzkiej nazwał „terrorem kulturalnym” oraz „obłędem”. Przywołał tez analogie historyczne. Jego zdaniem szuka o transseksualiście przypomina praktyki z lat 50-tych. Wtedy na odgórny rozkaz pisano i wystawiano sztuki o Leninie. I literaci żeby utrzymać pozycję i mieć „brudasa” na wódkę z zakąską pisywali te chwalcze sztuczydła. Tylko potem – podkreśla Reszczyński – strasznie się tego wstydzili. Parę książek napisano o tym, jak oni się wstydzą. Teraz pisarze płodzą rzeczy, które podobają się aktualnej władzy i red. Reszczyński jest przekonany, że sztuka o Grodzkiej powstała na ciche zamówienie Platformy. I że stoi za tym osobiście premier Tusk. W ślad za Reszczyńskim zaczęli do rozgłośni dzwonić rodacy przerażeni tym, że ideologia gender („ten szatański pomiot”) panoszy się u nas bez żadnej kontroli. Ojcowie prowadzący musieli mitygować zacietrzewionych słuchaczy.
Na portalu Fronda w tonie apokaliptycznym wypowiedziała się aktorka Katarzyna Łaniewska. Sam wspierała walkę śpiewaków z bezdusznymi urzędnikami, a teraz czuje się dotknieta do żywego. A może należało raczej uśmiechnąć się z politowaniem..?
Sama Grodzka do inicjatywy odniosła się przychylnie: „Skoro artyści chcą wystawić taką sztukę, to widocznie taka potrzeba istnieje” – komentowała. I Internet szybko jej odpowiedział. Bo ludzi u Grodzkiej interesuje niekoniecznie to samo, co Grodzka uważa za interesujące. Są na przykład ciekawi, jak się do transseksualizmu ma zapisanie się w szeregi PZPR-u.
Poradzono też natychmiast, aby sztukę honorowym patronatem objęło Ministerstwo Kultury i dziedzictwa Narodowego. Telewizja publiczna powinna nadać nawet bezpośrednią transmisję, którą – naturalnie – z przyjemnością nada także Eurowizja. Sama pani Grodzka mogłaby zaszczycić sztukę występem baletowym, poseł Biedroń mógłby wykonać arię (falsetem), a w roli dyrygenta mógłby się pokazać poseł Palikot. A może pani Grodzka zatańczyłaby na rurze? A może dałoby się tę sztukę wypromować w moskiewskim Teatrze Bolszoj? Radzono też, by do obsady dobrać posła Kalisza. I żeby wykonał arię „Umówiłem się z tym czymś na dziewiątą”. „Pudelek” już zaciera ręce – będzie o czym pisać przez rok. A kilku doktorantów z teorii kultury już formułuje tematy przyszłych doktoratów.
Proponowano nawet plenery. Ponoć w toaletach dworcowych jest najlepsza akustyka dla tego typu dzieł. Nie od rzeczy byłoby zaproponować jakąś rólkę Katarzynie W. – też jest bardzo medialna. Całość można by powtarzać także na Gwiazdę (obok Kevina) jako szopkę noworoczną. Posypały się propozycje tytułów. Może „Straszny dwór”? No i jeszcze jedno – jak się już spektakl znudzi fanom opery, to przecież można go zawsze przenieść do cyrku. Frekwencja murowana!
Wiesław Kot
„Uważam rze”