Anna Romaniuk „Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia”

Anna Romaniuk „Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia”:

Szkice warszawianki, która przeniosła się do Orzeszkowa obok Puszczy Białowieskiej, do kupionej tam chałupy wiejskiej. Trzeba będzie do wsi zajrzeć…:
Cytaty:

Można być pewnym, że w warunkach polowych wspomniani książęta nie porozumiewali się po łacinie, lecz w doskonale znanej obydwu, pozwalającej na dosadność i swobodę wypowiedzi mowie ludowej, czy inaczej sermo vulgaris (albo plebeius, rusticus). Gdyby była to jakaś ówczesna mieszanina polskiego i ruskiego stosowana na pograniczu, taka „gwara orzeszkowska”, to każde zdanie kończyłoby się wypowiadanymi z gardłowym grzmieniem słowami: „Job twoju mać!”.

W tamtych czasach (ale i jeszcze wcześniej) należy zapewne szukać początków szczególnego stosunku tutejszych mieszkańców do niej – przekonania o prawie własności do Puszczy i jej zasobów, które wówczas na pewno wydawały się nieskończone. Nadal jest w tej relacji trudna do opisania mieszanina podziwu, dumy, pokory, czułości, ale i pewności swego, wyrachowania, sprytu, tupetu. Z czasem materialne podejście do Puszczy miało usunąć w cień świadomość jej bogactw niematerialnych.

Nazwa Podlasie pojawia się dopiero na przełomie wieków xv i xvi i to w źródłach litewskich pisanych po rusku. Pochodzi od toponimu Podlasze, co znaczyło „ziemie położone w sąsiedztwie Lachów”.

Zbudowane „za cara” jako szerokie, w 1920 roku tory przekute zostały na węższe, potem jeszcze kilka razy zmieniały swój rozstaw: w 1939 były szerokie, w 1941 wąskie, w 1944 znowu szerokie, aż w 1945 roku ostatecznie uzyskały swój dzisiejszy, nierosyjski wymiar. Chodziło o to, by w razie potrzeby można było szybko przerzucić wojsko – rosyjskie, niemieckie, radzieckie – przez teren Polski. Budowano, wysadzano, budowano, wysadzano. Szerokie, wąskie, szerokie, wąskie. 1,524 metra – 1,435 metra. Carska Rosja, ii Rzeczpospolita, Związek Radziecki, iii Rzesza, Polska Rzeczpospolita Ludowa.

Nasza podróż trwała zazwyczaj cztery godziny. Zaczynała się na dworcu Warszawa Śródmieście (lub w lepszych latach, gdy puszczono bezpośredni pociąg do Hajnówki, na Dworcu Centralnym). Warszawa żegnała nas widokiem Pałacu Kultury, brudnoszarymi peronami, zapachem kebabu i uryny. Potem najlepiej było na jakieś dwie godziny pogrążyć się w lekturze, by nie zauważyć brzydoty licznych podwarszawskich stacyjek, nie tak dawno odremontowanych za środki unijne, a już zdewastowanych.

Bug to najpiękniejsza polska rzeka, ze swą nieregularną, naturalną linią, wysokimi brzegami, z których w stronę wody rozczapierzają się korzenie drzew rosnących powyżej (tych korzeni można się chwytać, gdy znosi zbyt silny prąd), z kapryśnym biegiem, wirami, wyspami białożółtego piasku (na niektórych zdążyły wyrosnąć całkiem duże drzewa).

Dom widać już od przydrożnych krzyży (prawosławne błogosławieństwa pisane cyrylicą witają żywych, gdy do wsi przyjeżdżają, i żegnają zmarłych, gdy kondukt żałobny zmierza ku cerkwi – „Spasi Hospodi ludi Twoja i błahosławi dostojanije Twoje”, „Posieti nas Hospodi i isceli niemoszczi nasza”), zaraz po przejściu piaszczystej ścieżki wiodącej od stacji i torów.

Znalazłam też ścienny kartkowy „Kalendarz Rodzinny” na 1988 rok z wieloma pożytecznymi informacjami („O kuchni francuskiej”, „Adam Mickiewicz”, „Kultura współżycia małżeńskiego”, „Komunistyczna Partia Polski”, „Na co rośliny chorują”, „Pielęgnacja rąk”, „Żółwie w domu”, „Bitwa pod Lenino”, „Prusaki”, „Mięta pieprzowa”, „Marchewka na co dzień”, „Stefan Batory”, „Kwaszonki”, „Dzień Matki”, „Ćwiczenia izometryczne nie tylko dla leniwych”, „Potrawy niskokaloryczne”, „Psia tresura”, „Kandydat na męża”), w którym nie zerwano ani jednej kartki, ale zakreślono odręcznie dni wolne od pracy…

Nie ma nic piękniejszego niż widok lasu zimą. I nie ma nic piękniejszego niż ciepły piec po powrocie. Stajemy wtedy oparci plecami o ścianę pieca 1 czujemy, jak jego ciepło przenika powoli przez kolejne warstwy ubrań i kiedy dociera do ciała, zaczyna wręcz parzyć.

W rogu każdego pomieszczenia wiszą ikony. W kuchni te pozostawione przez dzieci Guryniuków, w pozostałych pokojach ikona ślubna rodziców Radka i nasze własne ikony. Ikona Błahowieszczenija, Spasa Wsiedierżytiela, Bożej Matieri Umilenije, Bożej Matieri Znamienije, Władimirskaja Ikona Bożej Matieri. Hospodi pomiłuj.

Czas płynie tu inaczej. Wiosna i lato przychodzą spóźnione, jakby przyroda dopasowała rytm wegetacji do prawosławnego kalendarza liturgicznego – wszystko jest dwa tygodnie później niż na „katolickim” Mazowszu. Dopiero od loanna można kąpać się w rzekach i jeziorach. W sierpniu na Ilji zaczynają się żniwa, po Hannie trzeba zrobić drugi pokos siana i zebrać słomę, od Spasa można jeść jabłka, na Splenije odlatują buśły, czyli bociany.

Jeśli wejść na ściernisko i stanąć w bezruchu, po chwili ucho wyłowi nowy dźwięk, ciche trzaski. Trochę przypominają odgłos, jaki wydają pierwsze krople deszczu padające na liście drzew, ale bardziej może trzask rozpalającej się zapałki. W ziemi pozostały korzenie ściętych już zbóż, a nad nimi krótkie, suche słomki. Te słomki w cieple słońca prostują się, ocierając jedna o drugą. To one trzeszczą. Promienie słońca mają w końcu lata złotą barwę i użyczają jej wszystkiemu, na co padają. Złote są więc ścierniska, złote są bele słomy, złote są światło i skóra opalona latem. Złote są również dżemy z papierówek, z odrobiną cynamonu, lato zamknięte w szkle.

Zdaniem polskich Białorusinów uprzywilejowani byli „polscy Polacy”, natomiast polscy Białorusini, polscy Ukraińcy, polscy Żydzi, polscy Tatarzy – już nie. Wspominali także, że Polacy zarządzali, kierowali, pilnowali, reszta była siłą roboczą pracującą w rolnictwie, w fabrykach i przy wyrębie lasu. Od mniejszości narodowych i wyznaniowych oczekiwano asymilacji (czyli polonizacji, możliwie jak najdalej i jak najgłębiej posuniętej). W postulatach Stanisława Grabskiego (polityka, ekonomisty, autora projektu tak zwanej Lex Grabski, ustawy o szkolnictwie dla mniejszości narodowych, później ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego) z 1924 roku mowa była o wzmacnianiu w województwach wschodnich „naturalnej penetracji” ludności polskiej (co bardziej jednak kojarzy się z gwałtem) oraz wzmacnianiu (znowu!) przekonania „Rusinów”, że wszystko, co znajduje się w Polsce, jest polskie. Z oczywistych powodów zostało to przyjęte przez głównych zainteresowanych co najmniej niechętnie. Aby podać przykład: w mieście, Hajnówce, w 1925 roku siedemdziesiąt procent mieszkańców stanowili Polacy, pozostałe trzydzieści – Białorusini, Żydzi, Rosjanie i Niemcy. Na wsi proporcja była odwrotna, a były i wsie, w których mieszkali tylko „prawosławni, tutejsi”. Czyli „polskie miasto” z polskimi (i katolickimi, co ważne) urzędnikami, instytucjami (szkoły, poczta, szpital i tak dalej) otoczone było przez żywioł białoruskich wsi z białoruskimi (i prawosławnymi) chłopami.

Za Eugeniuszem Mironowiczem przywołuję wspomnienie jednego z mieszkańców wsi Aleksicze w gminie Zabłudów: „Wody brakowało w studniach, kiedy Niemcy się myli. Jedli czekoladę, pachniało od nich perfumami, mundury ich były czyściutkie, buty błyszczały. Dla chłopów wiadrami przynosili grochówkę i gulasz, klepiąc po ramieniu szwargotali: »Rus – brat«. Niewiele z tego rozumieliśmy. Kilka dni później wkroczyła Armia Czerwona. Żołnierze jechali na koniach niewiele większych od psów, podarte, wyszargane mundury, karabiny na sznurkach, to była zupełnie inna armia niż niemiecka”.

Przywołany wcześniej Bazyli Pietruczuk w Ściernisku pisał: „Okupantom zaczęło brakować ludzi oddanych fuhrerowi i musieli zadowolić się tym, co zostało. Na przykład do ochrony stacji kolejowych wykorzystywali takich, którzy nie nadawali się na front. A ci wiedzieli już, co to wojna z Rusem. […] Aby nie zaszkodzić wartownikom [tutejszym cywilom] (za wykolejony pociąg Niemcy mogli rozstrzelać dziesięciu ludzi), partyzanci podpełzali cichcem i nakazywali milczenie. Kiedy pociąg zbliżał się do założonej miny, kazali krzyczeć: – Hooo! – umówiony sygnał między Niemcami i wartownikami. Pociąg spadał z nasypu, a Niemcy nie wyciągali konsekwencji, bo przecież sygnalizowano”.

W Hajnówce cmentarz żołnierzy radzieckich położony jest tuż obok cmentarzy prawosławnego i katolickiego, na Zaduszki na wszystkich trzech palą się znicze i leżą kwiaty.

Część żołnierzy nie podporządkowała się rozkazowi, uważając go za niezgodny z przysięgą, a zaprzestanie walki w zaistniałych warunkach za zdradę. Bano się ujawniać. Było powiedzenie: „Albo do lasku, albo do piasku”… (dotyczyło to zarówno możliwego oskarżenia 0 dezercję przez „swoich”, jak też oskarżenia i uwięzienia przez „władze”, ryzyko podwójne, wybór tragiczny).

Eugeniusz Mironowicz w następujący sposób opisuje stereotyp Polaka funkcjonujący wśród polskich Białorusinów, a utrwalony w okresie powojennym, między innymi przez działania oddziału „Burego”: „W wyobrażeniach znacznej części ludności białoruskiej Polacy byli wiecznie źli, nietolerancyjni, skłonni do agresji, bo taka była ich natura. Z Polakiem należało unikać konfliktów, ustąpić, zejść mu z drogi, gdyż w antyruskim zaślepieniu był on nieobliczalny”, i cytuje wypowiedź mieszkańca gminy Szudziałowo: „Hety macieżniki [buntownicy] usie by czahoś z ruskimi wojowali, ani uże sami nie wiedajuć czaho ad nas choczut, takaja uże u ich natura”.

Polscy Białorusini zapytani o język kontaktów domowych odpowiedzieli: polski (39 237), białoruski (20 528), rosyjski (1022), gwara pogranicza polsko-białoruskiego (569), ukraiński (487), gwara białorusko-ukraińska (420), gwara białoruska, tak zwany język prosty (319), ruski (172). Należałoby zapytać o definicję zwłaszcza owych gwar i przeprowadzić analizę językoznawczą, by stwierdzić z całą pewnością, czy mowa tu o kilku „językach”, czy o jednej gwarze określanej różnymi nazwami.

Badaczka przytacza również wypowiedzi ankietowanych, którzy deklarowali między innymi, że mówią: „po swojemu”, „po swojakowemu”, „po sw’ojomu”, „swojskim językiem”, „w gwarze”, „w językach lokalnych”, „językiem chachłackim”, „językiem wiejskim”, „językiem gwarowym”, „gwarą, bo nie można powiedzieć, że to język”. I jakiekolwiek byłoby rozstrzygnięcie, to jasno widać, że język białoruski i wcześniej wymienione gwary były i pozostają zdecydowanie językiem wiejskim. Według ankietowanych granice językowe przebiegają wręcz pomiędzy poszczególnymi wsiami, na przykład w Orzeszkowie mówi się „po orzeszkowsku”.

Sokrat Janowicz: „Moi rówieśnicy w Krynkach gremialnie udali się do szkół w mieście wcale nie dlatego, że kochali naukę. Oni uciekali przed perspektywą kołchozów. Mój nauczyciel matematyki w technikum elektrycznym zwykł był mawiać: »Wlepię ci dwóję i wrócisz do gnoju!«. Skutek był piorunujący – wsiowi w Białymstoku z początków lat pięćdziesiątych to często kujony-piątkowicze! Jak mawiał mój koleś: »Wkuwanie wzorów matematycznych jest niczym w porównaniu z machaniem cepem! To technikum to kurort, a nie robota!«. Rodzice nasi wprost wykładali się na posyłanie dzieci do szkół. Sami nie dojadali, byle dziecko nie musiało wracać na wieś”.

Białoruskość stała się dla młodych Białorusinów wstydliwa, gorsza, „wsiowa”. W domu między swoimi mówiło się „po swojomu”, poza własnymi czterema ścianami – po polsku.

Wkrótce po zakończeniu budowy cerkwi, już w 1956 roku, przeprowadzono w Orzeszkowie elektryfikację. Telefon był wtedy tylko u Pietkiewicza, naprzeciwko agencji pocztowej, jego chaty już nie ma. Do dzisiaj w niektórych wsiach zachowały się na pojedynczych domach tabliczki z symbolem telefonu. (Na jednej chacie jest z kolei tabliczka z napisem: „Woda zdatna do picia dla niemowląt” – obok zamknięta studnia).

W „carskiej szkole” od 1954 roku mieściła się Gromadzka Rada Narodowa, w Orzeszkowie miało siedzibę Prezydium tejże Rady, z przewodniczącym Bazylim Nazarukiem na czele. Przedstawicieli Prezydium można zobaczyć na fotografii: za stołem przykrytym jednolitą materią, pewnie zieloną, z obowiązkowym kwiatkiem doniczkowym na środku, za ich plecami portret Lenina, obok stołu wysoka mównica, przy niej nauczycielka w białej bluzce z żabotem. Mieściły się tu również Klub Kultury i Gminna Biblioteka Publiczna. Nad wejściem godło Polski, przewidziane uchwyty na liczne flagi państwowe, płot jeszcze drewniany, całość zadbana.

Kiedyś przy każdej furtce, tuż obok drogi, stała ławka, na której gospodarze odpoczywali przy święcie i wieczorem po skończonej pracy. Instytucja ławki pełniła funkcje integrujące, można było popatrywać na ławki sąsiadów z niewielkiego dystansu swojej ławki, można było zostać zaproszonym na ławkę, można było dosiąść się na ławkę, można było na ławce zasięgnąć języka, można było na ławce śpiewać, można było na ławce milczeć, można było ku ławce iść, od ławki odchodzić i na ławkę wracać. Ławki zostały. Gdy zmurszeją, wymieniane są na nowe, wygodniejsze, z oparciami. Coraz rzadziej ktoś na nich siedzi.

Choć „za późno” jest tu jakby mniej definitywne, a czas płynie łagodniej. Nie agenda ze spisem spotkań i telefonów, ale raczej pory dnia. Nie dni tygodnia, ale raczej podział na czas pracy i czas świętowania. Nie zrywane kartki z nazwami kolejnych miesięcy, ale raczej pory roku. Żyjąc na wsi, chcąc nie chcąc, żyje się w rytmie przyrody, ona dyktuje zajęcia. A żyjąc na wsi podlaskiej, prawosławnej, żyje się również w rytmie kalendarza świąt prawosławnych, tych wielkich, obchodzonych przez całą Cerkiew, i lokalnych, świętowanych wśród mieszkańców okolicznych wiosek. Te dwa kalendarze, przyrodniczy i liturgiczny, są zaskakująco zbieżne. W Orzeszkowie widać, że jest święto: nikt nie pracuje, nie można nawet wywiesić prania, a jak się kto zapomni, to mu przypomną zza trzeciego płotu.

Następnego dnia wszyscy świętują w rodzinach. Od rana do południa słychać bez przerwy bicie dzwonów cerkiewnych, każdy może wejść na wieżę i dzwonić, ile sił starczy, to ulubione zajęcie dzieci. Z biciem dzwonów przychodzi wiosna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *