Andrzej Zbych „Bardzo dużo pajacyków”

Andrzej Zbych „Bardzo dużo pajacyków”:

Na sen.
Cytaty:

Wyobrażał sobie Sielczyka stojącego tu w nocy i palącego ostatniego papierosa. Czyżby palił gauloisy? Po trzydzieści złotych paczka w hotelach dla cudzoziemców. Trzeba sprawdzić.

Była ładna ta Jolanta Kasztel. O takich dziewczętach mówiono „ostra blondyna”.

Odkładali na mieszkanie. — Sielczyk dostał niedawno kawalerkę. — On chciał mieć mieszkanie — powiedziała Jolanta. — Ja mam pokój sublokatorski — ciągnęła — a przed dwoma miesiącami wygrałam syrenkę na książeczkę. To nas zbliżyło do celu.

Po dwunastej… Nie mogłam spokojnie usiedzieć w mieszkaniu. On często wyłączał telefon, na noc prawie zawsze, bo miał numer podobny do informacji dworcowej.

Żona dozorcy, chuda babina, o twarzy płaskiej, jakby niestarannie wystruganej, mówiła chętniej i więcej. — Bardzo ładna ta panna Jolanta — wywodziła. — Czasami otwierałam jej windę, bo zapominała klucza. Bywało, że wychodziła dopiero rano, razem z nim, do pracy. Nawet dziwiłam się, dlaczego nie wezmą ślubu jak ludzie, ale dzisiaj to każdy żyje jak chce i żadnego wstydu nie ma…

Tadeusz Rowak, starszy kontroler PIH-u, kolega zmarłego. Urzędowali w jedynym pokoju. Gdy usiadł przy biurku, wydobył z kieszeni futeralik z czystą flanelką i począł czyścić okulary, Olszak pomyślał: Typowy! Istotnie, typowy był niemal każdy szczegół: twarz nijaka, żadna, jakby trochę senna, niestarannie ogolone policzki, taniutki szary garniturek i źle zawiązany krawat. Facet pod pięćdziesiątkę, który niezbyt dba już o siebie.

— Każdy magister pisze przez jakiś czas pracę doktorską, ale tylko niewielki procent uzyskuje stopień naukowy. Wie pan, jak to jest. Biuro, potem żona, potem dzieci.

— Palę cygara — powiedział starszy kontroler — i to nawet dobre. Dzięki zwycięstwu rewolucji Fidela Castro nareszcie mamy przyzwoite cygara. A może patrząc na cygaro podejrzewa pan natychmiast łapówki? Nie? To dobrze. Jestem starym kawalerem, nie mam nikogo na utrzymaniu, a poza tym lubię od czasu do czasu różnić się czymś od kolegów.

… nawet nie pytana, oświadczyła, że jeszcze nie zmrużyła oka. — Pewno, że nie spałam — powiedziała Kuliczowi. — Nigdy nie śpię, kiedy czekam na mojego starego, a on znowu spił się w jakiejś melinie. Łajdak — stwierdziła.

— Jesteś niewspółczesny — mówiła. Oznaczało to, że nie byli na urlopie w Bułgarii, że mieli stare graty, 44 ciągle psujący się telewizor, że on nie umiał się porządnie ubrać i nie dbał o nią.

— Nie chcę iść do kicia — powiedział Lasociak. — Jak Boga kocham, więcej już nie będę. Olszak schował protokół milicyjny do szuflady i po chwili położył go znowu na stole. Żal mu się zrobiło tego człowieka. I pomyślał, że może się przecież przydać. Rozmnożyły się właśnie kradzieże mieszkaniowe, a Olszak miał słaby wgląd do środowisk paserskich. Spotykali się później w parku albo na przystanku autobusowym pod politechniką. Lasociak opowiadał Olczakowi wiele ciekawych rzeczy o środowisku przestępczym.

Kawa u prokuratora była znakomita, jego sekretarka, panna Dorota, posiadała jakąś sobie tylko znaną receptę. Albo po prostu nie żałowała kawy.

… impetyczny jegomość wyłuszczał właśnie powody, dla których zwróci się co najmniej do przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej, by zamknięto ten punkt niby naprawczy. Jego młynek do kawy po trzech reperacjach nadal nie działa.

— Jeśli nie potraficie naprawić nawet lampy biurowej — krzyczała korpulentna dama w okularach — to za co wam płacą? — Widzi pan, jaką mam robotę — powiedziała Kralska. — Czasami wracam do domu chora.

Trzy albo cztery razy Olszak pójdzie do administracji, żeby się dowiedzieć, że monter właśnie wyszedł albo jeszcze nie przyszedł, wreszcie go spotka i klnąc się w duchu, wsunie mu w utytłaną smarem łapę dwadzieścia złotych, mówiąc: „Ma pan tu adres, żeby pan nie zapomniał”. I dopiero wtedy specjalista od czyszczenia piecyków gazowych, jedyny na osiedlu i ceniący się jak profesor rzadkiej specjalności, odwiedzi jego mieszkanie.

— A on? Co to za facet? — Pytanie zabrzmiało sucho, może odrobinę zbyt oficjalnie. — Playboy — najkrócej mówiąc. — Marysia nie zamierzała zmienić tonu. — Gablota — lancia z odsuwanym dachem, chata z reprodukcjami golasków Mai Berezowskiej, magnet — philips czterościeżkowy, dobre nagrania big-beatu, w barku cudzoziemskie alkohole… Ale mnie potraktował jak smarkulę, nie mogę powiedzieć, żeby w tym wypadku sprawiło mi to przyjemność — nalał mi z butelki white horse zwyczajnej pliski…

… myślał trochę o rozmowie z żoną. Uparía się jednak na ten samochód. Jeśli uda mu się do wiosny zgromadzić na pierwszą wpłatę, to zaryzykuje. Zostanie potem trzydzieści sześć rat po tysiąc pięćset albo i więcej miesięcznie. Czy dadzą 99 radę? Najwyżej nie starczy na benzynę…

Strach wyłaził z niego jak słoma z pękniętego siennika.

Drobił bułkę i rzucał zgłodniałym karpiom. — Trzeba je trochę utuczyć, żeby były na wigilię w sam raz — Lasociak uśmiechnął się łobuzersko. Był w dobrym humorze, znaczyło to, że coś przynosi. — Jak was złapią, Lasociak, nie liczcie na moje wstawiennictwo. Wiedział, że ten lump wynalazł sobie ciekawą zabawę. Przez nogawkę spodni wpuszcza do stawu żyłkę nylonową zakończoną haczykiem z przynętą. Gdy któryś z karpi się złakomi, Lasociak wyciąga go przez dziurę w kieszeni na brzeg. Potem jeden zręczny ruch i ogłuszony karp spoczywa w ceratowej teczce Lasociaka. Prawdopodobnie smażą go wieczorem w mieszkaniu Hrabiny. Olszak przypomniał sobie, że zawsze śmierdzi w tej norze spalenizną. A z daleka wygląda to całkiem niewinnie. Starszy jegomość karmiący rybki w stawie.

Wrócił do przedziału — miał tylko dwóch współpasażerów: księdza zatopionego w lekturze brewiarza i starszą panią, pochłaniającą postrzępiony kryminał. Poznał charakterystyczną okładkę „Srebrnego Klucza” i pomyślał, że dobrze by, było, gdyby o sprawie, którą musi rozsupłać, mógł kiedyś przeczytać w książce, choć wie, że nie byłaby to ta sama sprawa, bo zamiast niego — Olszaka — występowałby zapewne elegancki detektyw z fajką, który od początku by miał parę teorii, wybrałby najbardziej prawdopodobną, i olśnił czytelnika niespodziewanym zakończeniem. On nie ma żadnych teorii, ma tylko wątpliwości, wokół niego jest właściwie mgła, fakty nie trzymają się kupy, żadnej logicznej konstrukcji dopatrzyć się w nich nie może.

W drodze do biura Jolanty Kasztel usiłował uporządkować wrażenia. Czuł, że sprawa zbliża się do końca, że wyjaśnienie brakujących ogniw jest kwestią niedługiego czasu. Więc tak: ktoś posiadający dostęp do materiałów obciążających wielu tutejszych kupców i kierowników sklepów uspołecznionych postanawia dojść do pieniędzy. Jest to człowiek umiejący kalkulować, szachista, który przewiduje kilka ruchów naprzód. Zna warunki pracy konspiracyjnej, okres okupacji wspomina jako najpiękniejszy w swoim życiu.

Polsce trzeba 164 udowodnić, skąd się ma pieniądze, nie wystarczy je mieć.

Prawie równocześnie nadjechał autokar „Lotu”. Zachrypiał głośnik informatorki: — Pasażerowie odlatujący do Berlina i Paryża proszeni są o wejście do hali celem załatwienia formalności paszportowych i celnych… Potem to samo po angielsku i francusku. — Zauważyłeś — uśmiechnął się sarkastycznie Biedrzycki — po angielskim i francuskim komunikacie mówią thank you i merci. Tylko krajowcom nie dziękują.

Cóż z tego jednak, że miałby pieniądze, kiedy w Polsce okropnie trudno je wydać. Nasze szczyty to małolitrażowy samochód i domek gdzieś na przedmieściu.

Udany pomysł masowego szantażu utwierdził go w przekonaniu, że zdolny jest do rzeczy wielkich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *