Adam Leszczyński „No dno po prostu jest Polska”

Adam Leszczyński „No dno po prostu jest Polska”:

Praca socjologa i kulturoznawcy na temat Polaka we własnych oczach. Cytaty z literatury i badania socjologów. Sądzimy o sobie jak najgorzej od co najmniej 200. lat. I ciągle to samo.
Cytaty:

… nie próbuję sprawdzać, czy w tych opiniach jest ziarno prawdy, tylko rekonstruuję obraz, który Polak widzi w lustrze.

Polski negatywny autostereotyp okazuje się też wyjątkowo spójny. Niesłychanie różni autorzy – pod względem płci, wykształcenia, poglądów politycznych, zawodu – zarzucają rodakom dokładnie te same negatywne cechy. Podobnie uderzający jest również jego demokratyczny charakter. Publicysta wielkiej gazety ma do zarzucenia rodakom z grubsza to samo co raper z blokowiska.

„Szlachetczyzna” w polskiej autonarracji zanika właściwie po II wojnie światowej, wraz ze zniszczeniem ziemiaństwa przez okupanta, reformę rolną i represje władz komunistycznych. Od tego czasu czołowe miejsce w narodowym wizerunku zajmują cechy postrzegane przez krytyków jako bardziej ludowe – pazerność, ciemnota, chamstwo, prymitywność, pewna umysłowa ociężałość, brak wdzięku w życiu i zachowaniu. To nie znaczy, że nie było ich już wcześniej – były w naszym autostereotypie zawsze, ale kojarzyły się z ludem, a nie z całością narodu.

Przyjrzyjmy się więc temu, co Prus myślał o Polakach. W dwudziestu tomach jego Kronik tygodniowych zawiera się bowiem niemal kompletny polski autostereotyp, a wiele źle świadczących o rodakach obrazów i sytuacji, które opisywał, można sobie bez trudu wyobrazić we współczesnej Polsce. Pisarz jest przy tym autorem fascynującym – przenikliwym, złośliwym, a często okrutnym. Tak dalece nie przypomina miłego emeryta z warszawskiego pomnika, że można odnieść wrażenie, jakby przez pomyłkę postawiono go zupełnie komuś innemu.

Szlachcic umiał być rozmowny, elegancki, strzelał, jeździł konno, rozmawiał kilku językami i tańcował, ale nie wierzył w pracę, oszczędność, rachunkowość, nie myślał też o przyszłości: jemu i jego przodkom pieniądze spadały z nieba; on i jego przodkowie długi płacili, kiedy im się podobało; toteż gdy wybiła godzina niedoli, większość ich znalazła się w pozycji lunatyka gwałtownie obudzonego.

Niedbałość i brak wyobraźni Prus przypisywał Polakom niemal w każdym felietonie. W 1874 roku pisał o Siedlcach, mieście, w którym wówczas domy budowano głównie z drewna i które paliło się regularnie co dziesięć lat, ale kolejne pożary – mimo ogromnych wydatków na odbudowę i prowadzonych w całym Królestwie zbiórek na rzecz pogorzelców – nie prowadziły ani do założenia straży pożarnej, ani do zastąpienia domów drewnianych murowanymi.

Gdzie stąpisz, wszędzie cię o coś proszą; gdzie spojrzysz, widzisz łachmany i bladość zdradzającą cierpienie. Trudno nie wesprzeć ubogiego dwunoga, gdy jest głodnym, choćby ten głód z jego własnej winy pochodził, a trudno znowu ze wszystkimi się dzielić… Stąd niesmak… […]. Przyjdzie w końcu do tego chyba, że naród posiadać będzie tylko dwie klasy obywateli: żebrzących i dających, dopóki ostatecznie wszyscy dziadami nie zostaną.

„Obcy śpiewak albo muzyk, nawet koń wyścigowy, większą posiada sympatię u polskiej inteligencji aniżeli chłop bezrolny” – pisał Prus.

Ustępujemy Zachodowi w wielkich i drobnych sprawach cywilizacyjnych. Na przykład dorożki w Warszawie jeżdżą za szybko, a wypadków jest więcej niż w Berlinie, gdzie się jeździ wolniej. Kiedy jest policja, dorożkarz jedzie wolno – ale kiedy nie ma, na ulicach odbywają się nieustanne wyścigi. Prus kalkulował, że liczba wypadków jest w przeliczeniu na mieszkańca cztery razy większa niż na Zachodzie39. Z czasem dorożki ustąpiły miejsca samochodom, ale narzekania na styl jazdy Polaków i nieproporcjonalnie dużą liczbę wypadków drogowych pozostały do dziś takie same.

Proces budowlany w Polsce wygląda następująco: wszyscy – od inwestora po murarza – usiłują coś ukraść albo podmienić na towar niższej jakości, żeby tylko zarobić i żeby było najtaniej. Wszystkie kontrole bezpieczeństwa i zgodności z projektami są fikcją. W rezultacie w warszawskiej kamienicy jest zła cegła, cieńsze deski, belki i blachy, a nawet blaszane (zamiast żelaznych) klamki, wypełnione opiłkami. Wszystko po to, żeby cały łańcuszek wykonawców mógł jak najmniej wydać i jak najwięcej zarobić56. W całym łańcuchu wykonawców wszyscy też próbują oszukać się nawzajem: majstrowie robotników, nadzorca majstrów, inwestor – architekta i budowniczych oraz udzielające mu kredytu Towarzystwo Kredytowe Miejskie.

Miejmy także męstwo powiedzieć sobie prawdę. My nie jesteśmy ani „Francuzami północy”, ani ludem muzykalnym, ani poetyckim, ani sentymentalnym, ale nade wszystko – ludem nie myjącym się. U nas tylko człowiek „bardzo inteligentny” płucze zęby, a nadzwyczaj inteligentny robi to po każdym jedzeniu. Najwznioślejsze charaktery miewają czarne paznogcie, zaś mycie nóg co dzień uważa się za dziwactwo. Brudne są nasze kuchnie i sypialnie, bawarie [czyli piwiarnie] i restauracje, a nawet… łazienki. Niechlujstwo tak dalece stało się naszym zwyczajem, że w żadnej wsi, nawet w miasteczku nie ma łazienki. Co mówię?… Nie ma łazienki nawet w gubernialnym mieście Siedlcach…

Dwa lata wcześniej Norwid pisał w swoim oskarżycielskim liście: Jesteśmy żadnem społeczeństwem. Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym. Może powieszą mię kiedyś ludzie serdeczni za te prawdy, których istotę powtarzam lat około dwanaście, ale, gdybym miał dziś na szyi powróz, to jeszcze gardłem przywartem chrypiałbym, że Polska jest ostatnie na globie społeczeństwo a pierwszy na planecie naród. Bardzo długa jest lista autorów, którzy mogliby to za poetą powtórzyć.

Ale tak jak dziś jest, to Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł – i jesteśmy karykatury, i jesteśmy tragiczna nicość i śmiech olbrzymi… Słońce, nad polakiem [sic] wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem.

Polacy – zauważa Wańkowicz – albo mówią o narodzie w ogóle, i wtedy wyliczają w kółko te same parę sukcesów i osiągnięć: niepodległość, stworzenie Centralnego Okręgu Przemysłowego, budowę portu w Gdyni, obronę Westerplatte – albo mówią o tych Polakach, których znają. Tych widzą inaczej. I wtedy okazuje się, że, jak okiem sięgnąć, wszyscy są durnie, karierowicze, dekownicy, bagaż zaleszczycki, partyjniacy, nepoci, protekcyjniacy, synekurzyści, nieroby, intryganci…

Skłócenie, małość, ściąganie wybitnych jednostek na dno polskiego piekła – te cechy stanowią stałą część polskiego autostereotypu od lat blisko dwustu. W 1887 roku młody student Stefan Żeromski obejrzał w teatrze komedię zapomnianego dziś całkowicie, a wówczas modnego komediopisarza Edwarda Lubowskiego My się kochamy. Wrócił do domu i po północy, rozgorączkowany, notował: Polacy już wcale się nie kochają, w szczególności zaś – nie kochają rodaków, a już najbardziej nie kochają tych, którzy się czymś wyróżniają. Szlacheckie „kochajmy się” zastąpiła mroczna, tępa, posępna zazdrość.

W jednym ze swoich felietonów Tadeusz Boy-Żeleński wykpiwał listy poety Teofila Lenartowicza. Lenartowicz tymi słowami wspominał bowiem zmarłego właśnie przyjaciela, Wincentego Pola: Dumny był wobec małych, a poniżał się wobec możnych; ja takich geniuszy nie podziwiam. Talent miał wielki, ale serce próżne. Z tym wszystkim, niech mu światłość świeci wiekuista… Niech mu ziemia lekką będzie, o tych, którzy odeszli, nie wypada mówić źle, ale i tak przypomnimy rodakowi złożonemu w ziemi – półgębkiem, przy okazji chwalenia jego talentu – że za życia był świnią.

Popularna książeczka zbierająca aforyzmy Marszałka przytacza je w innej formie – „Naród wspaniały, tylko ludzie chuje”. Nie podaje jednak źródła, poza tym, że Piłsudski miał to powiedzieć do swoich współpracowników po powrocie z Magdeburga w listopadzie 1918 roku, kiedy objął rządy w walczącej o wolność i granice Polsce.

W doświadczeniu polskiej słabości i braku solidarności pomiędzy Polakami miał ważne źródło także antysemityzm Dmowskiego. Sam Dmowski – i wielu narodowców – był przekonany, że w odróżnieniu od Polaków Żydzi zawsze popierają się nawzajem i pozostają doskonale zorganizowani.

Gdyby oni dostali z powrotem swoje państwo i na nowo by im było wszystko wolno, to ci ręczę, że bez przerwy urządzaliby jubileusze, rocznice, zjazdy, obchody, pochody; staraliby się, żeby ta biedna Polska, co się tyle wycierpiała, miała co dzień jakąś przyjemność. Nie masz pojęcia, jak ich to boli, że Moskale na to nie pozwalają. Jak nie mogą inaczej, to urządzają jubileusz jakiegoś radcy, a po cichu sobie powiadają, że to dla Polski. […] Oni mogą być niebezpieczni – bo to zdolny naród – całe szczęście, że nie lubią myśleć i nie lubią się często fatygować. Jak się raz wysilą od wielkiego święta, to potem przez całe lata odpoczywają. Łatwo im zaprzątać głowy głupstwami i przeszkadzać w myśleniu, i to trzeba stale robić84. Stary, zły Żyd, który nienawidzi Polaków, przekazuje w tym miejscu obsesje samego autora – te same słowa krytyki, które można znaleźć w jego publicystyce.

Kto od czasów Piasta lub Popiela słyszał, żeby w Polsce ktoś coś stłukł, zniszczył, stracił, strwonił lub sobie przywłaszczył? Były: waza, talerz, lusterko i nie ma ich. Dlaczego? Wiadomo, stłukły się. – Był dobry scyzoryk, a jest połamany: wiadomo: zepsuł się. Gdzie parasol? Zatracił się. Co z pieniędzmi? Rozeszły się. W 1914 roku naród polski posiadał, jak twierdzą ekonomiści, w różnych postaciach dziesięć miljardów franków złotych ruchomego kapitału; teraz go niema. Kto go zniszczył lub skradł? Wiadomo: zmarnował się!

Pisarz z przekąsem komentował, że u nas „ma się wrażenie, że łatwiej nam jest umrzeć niż odpisać na list lub oddać pożyczone »do jutra« pięć złotych”.

„Bałagan, chaos, pogarda dla zasad i procedur – wszystko to wciąż przenika polskie życie zbiorowe” – alarmował tygodnik „Polityka” w marcu 2017 roku. Tygodnik podawał przykłady: ponad połowa przejazdów przez tory kolejowe w Polsce nie jest utrzymana we właściwym stanie technicznym, w 70 procentach szkół coś zagraża bezpieczeństwu uczniów, w 10 na 11 ze zbadanych uzdrowisk przekroczone są normy hałasu, w 73 procentach przebadanej dokumentacji medycznej pacjentów są uchybienia. Słowo „niechlujstwo”, pisała Ewa Wilk, ma w polszczyźnie 180 zamienników – jednym z ostatnich jest „tupolewizm”, wywodzący się od zaniedbań i brawury, które doprowadziły do katastrofy samolotu prezydenckiego w Smoleńsku w roku 2010. Domniemane lenistwo i cywilizacyjna niższość Polaków mogły dostarczać uzasadnienia dyktatury nie tylko narodowcom, ale także komunistom.

Pod datą 25 czerwca 1948 pisarka zanotowała anegdotę o elektrykach, którzy mieli wieczorem wstąpić do jej wrocławskiego domu i naprawić zepsute światło. Do późnego wieczora się jednak nie pojawili i kobiety musiały poradzić sobie same. To wydało się pisarce „rzeczą naturalną, gdyż u nas bardzo rzadko można spotkać się ze słownością”102. Historia ta miała bardzo interesujący epilog. Monterzy wrócili, ku zaskoczeniu Dąbrowskiej, bardzo późno w nocy, najprawdopodobniej pijani. Potem okazało się, że tak naprawdę byli to bandyci, którzy wcześniej ukradli samochód pogotowia elektrycznego i używali go do kradzieży i napadów rabunkowych. W 1956 roku pisarka dodała wyjaśnienie tej historii do wpisu sprzed ośmiu lat, pisząc, że miała szczęście, że światło zostało naprawione wcześniej i rzekomi monterzy nawet nie zostali wpuszczeni do domu: „Przypłacilibyśmy byli to nie tylko rabunkiem, ale może i życiem”.

Tyrmand „Życie uczucioe i towarzyskie”: – Co ja pani lecę? – spytał bufetową. – Trzy wódki i piwo? – Bufetowa spojrzała na niego z otępieniem: tłustymi od naczyń palcami wzięła się do mozolnego spisywania rachunku, jej spocona twarz pod żółtoblond trwałą ondulacją wtapiała się w geometryczne mozaiki nad bufetem. Mikołaj odwrócił się od niedopitej wódki, która budziła w nim zażenowanie, od mazowiecko wędliniarskiej twarzy bufetowej na tle sztuki abstrakcyjnej w lichym tynku. Wokoło, wśród woni gotowanej kapusty i podgrzewanych sosów, tłoczonej przez wentylator do środka, a nie wypychanej na zewnątrz na skutek błędu w konstrukcji, siedzieli Polacy i pili wódkę, lub piwo, zakąszali flakami, żeberkami wieprzowymi, nóżkami w galarecie, lub – w przypływie prostracji i zwątpienia – zeszłorocznym, kwaszonym ogórkiem. To były bardzo niedobre dania, Mikołaj wiedział i współczuł Polakom, którzy znajdowali odkupienie za swe grzechy w uciążliwym, kwaśnym trawieniu zabitych przez biurokrację potraw. „Polacy”, myślał z miłością bolesną i gorzką, „zagubili na jakimś zakręcie dziejów kierezje, kontusze, sukmany, husarskie pióropusze i ułańskie amaranty. Przeistoczyli się w naród w beretach, w deszczowych płaszczach do kostek i z teczkami miast szabli w ręku. Co to znaczy?” Odwrócił się i wypił setkę do końca, ani dla smaku, ani z potrzeby, lecz za zdrowie Polaków.

U nas śmieją się jedynie Żydzi i inteligencja. Proletariat miejski jest nie bez powodu ponury, a na wsi w Polsce nikt się w ogóle nie roześmiał od czasu króla Popiela.

W III Rzeczypospolitej obraz Polaków jako ponuraków pozbawionych gracji i brak polotu pojawia się już właściwie wszędzie. Nawet półświatek nie wyłamuje się z ogólnych reguł życia w Polsce. „Polski gangster nie ma luzu – rusza się jak wóz z węglem. A przydałoby się trochę polotu i finezji w tym smutnym jak pizda mieście” – mówi jeden z bohaterów komedii sensacyjnej Olafa Lubaszenki Chłopaki nie płaczą z 2000 roku.

U Orkana w społeczeństwo polskie, pozornie demokratyczne, wbudowana jest hierarchia i takie dystanse społeczne jak pomiędzy Zulusami i kolonizatorami w Afryce. Życie chłopskie jest inteligentowi z miasta równie obce jak życie Zulusa, i tak samo egzotyczne, chociaż inteligent spotyka się z osobami z „ludu” wielokrotnie i w różnych sytuacjach życiowych. Ta obserwacja – że Polacy dzielą się na elity i lud, a odległość pomiędzy nimi jest taka jak pomiędzy Paryżem i Senegalem – stanowi kluczowy składnik polskiego autostereotypu.

Stąd też bierze się traktowanie z góry podwładnych w biurze czy w warsztacie – tak jak kiedyś szlachcic traktował chłopów pańszczyźnianych. A nie jest to pragnienie własnego kawałka ziemi, wsi, pejzażu, lecz raczej ambicja dostania się w ową sferę, o której się ma wyobrażenie zazdrośnie wysokie, skryta tęsknota plebejska do „jaśnie wielmożności”.

Wejście chłopa do wielkomiejskiej restauracji, pisze Orkan, wywołuje konsternację i oburzenie kelnerów – dokładnie tak samo, jak wejście czarnoskórego Afrykanina do restauracji uczęszczanej przez białą klasę średnią w południowych stanach USA czy Południowej Afryce.

Kierownicy mieli nieskrępowaną władzę, ich decyzji nie ograniczały żadne przepisy. U chłopów z kolei wykształciło się, wymuszone lub uwewnętrznione, posłuszeństwo, połączone jednak z brakiem odpowiedzialności. Chłop wymagał szczegółowych instrukcji w pracy i opieki poza pracą. Ten etos był bardzo trwały, czego dowodzą stosunkowo częste negatywne reakcje chłopów w XVIII w. na propozycje zniesienia pańszczyzny i usamodzielnienia. W efekcie wytworzył się pewien stan świadomości społecznej oparty na podwójnej etyce. Wobec własnej grupy obowiązywał wymóg bezwzględnej uczciwości, natomiast co do kradzieży rzeczy pańskich albo księżych nie było żadnych zahamowań, a okradzenie Żyda poczytywano wręcz za zasługę. Z kolei na dworze panowało przekonanie, że chłopa ciągnie do złego, jest leniwy, bierny i wrogi. Tylko drobiazgowy, ostry nadzór zapewni wykonanie poleceń121. Pytanie, w jakim stopniu ten obraz stosunków w polskich organizacjach w XXI wieku jest prawdziwy, zostawię nierozstrzygnięte (chociaż profesor Hryniewicz bez wątpienia jest ekspertem, którego zdanie trzeba traktować z szacunkiem).

Tymczasem przedwrześniowa Polska ze swoimi gigantycznymi różnicami społecznymi pozostawała zapatrzona we wzór arystokratycznej „zachodniości” sprzed rewolucji francuskiej.

W naszych dworach przed wrześniem 1939 „parlowało” się gęsto po francusku, ale już nie francuszczyzna była w tej epoce miernikiem „zachodniości”, tylko ustrój demokratyczny i uprzemysłowienie zrodzone z dwóch rewolucji, które nas ominęły. I wskutek tego na pewnych odcinkach naszego życia byliśmy nie tylko kresami zachodniej cywilizacji, ale i rezerwatem jej prehistorii. Jeszcze tylko u nas można było znaleźć taki kontrast cywilizacyjny: przekulturzony, łaciński, horacjuszowski i helleński Ludwik Morstin w pławowickim dworze otoczony morzem analfabetyzmu i ciemnoty kieleckiej wsi. Cóż za bajeczna rozpiętość kulturalna w porównaniu ze standaryzowaną, powszechną cywilizacją zachodnią. W Pławowicach zakładano wprawdzie „Rzeczpospolitą Poetów”, ale nie założono ani kanalizacji, ani wodociągów, ani żadnej rzeczy, która mogłaby przywodzić na pamięć rewolucję przemysłową i Adama Smitha123.

Otóż Polska przedwojenna była niejednolita, pełna dysproporcji, konfliktów, nieraz ubóstwa, rządzona niezbyt dobrze, z elitą władzy dość przypadkową. Niemniej jednak był to kraj normalny, w żaden sposób nie można by go określić jako dom wariatów. Natomiast Polska dzisiejsza to niewątpliwy i klasyczny dom wariatów: to wszystko, co w Rosji jest tragiczne czy dramatyczne, tu jest tylko operetkowe. Kraj z tajemniczą, nikomu nie znaną „elitą” na górze, rządzony w myśl doktryny, którą mało kto podziela, z prawami dziwacznymi i zawile sformułowanymi, egzystujący od przypadku do przypadku, w dużym stopniu dzięki korupcji i łamaniu tegoż prawa, nie informowany o niczym i mający wszystko w dupie, ale za to kierujący się węchem i siódmym zmysłem, kraj, gdzie wszyscy boją się czegoś nie nazwanego, nikt natomiast nie boi się oszukiwać i naciągać, wiedząc doskonale, że bez tego nie można by żyć, kraj, gdzie nikt nie wierzy w marksizm, a partia marksistowska ma dwa miliony członków – etc., etc. Jak z domu wariatów wyłonić się ma normalny naród?!134

Na uniwersytecie już czasem zaczyna małpieć. Ale po ukończeniu uniwersytetu małpieje na pewno. […] inny człowiek się robi. Już siadł „z tamtej strony okienka”, już odwala uprzywilejowanego dygnitarza, już strzeże „godności urzędu” i jak się tam nazywają te żałosne przywileje, których się dochrapał.

Na Zachodzie inaczej niż u nas odbywał się też awans społeczny: chłopi wchodzili w szeregi mieszczaństwa i dorabiali się ciężką pracą. Awansowali powoli, z pokolenia na pokolenie. Tymczasem awansowany chłop polski trafiał od razu w szeregi inteligencji i przejmował jej poszlacheckie pretensje oraz wstręt do produktywnej pracy. W ten sposób reprodukował się kult próżniactwa i przywileju.

Inteligencja ta jednak znalazła w aparacie państwowym ogromną ostoję swojego bytu materjalnego, zajęła bowiem wielką ilość posad. Wprawdzie są one słabo płatne, ale wiele osób, gdyby nie stanowisko w urzędzie państwowym, nie znalazło by zupełnie żadnego innego sposobu do życia. To, że do urzędów państwowych weszło wiele osób z inteligencji, które wojna wogóle i przewrót bolszewicki w szczególności zmusiły do szukania jedynego oparcia życiowego właśnie w zajmowaniu posad rządowych, ta okoliczność wcale nie sprzyjała specjalnemu wyrobieniu się i udoskonaleniu naszego aparatu administracyjnego. Ale dla wielu rodzin, dzięki temu aparatowi, Polska stała się jedynym ratunkiem i ma ona tytuły do wdzięczności z ich strony, rzadko jednak okazywanej147.

Ucieczka w mistycyzm i wsobną „swojskość” to jedna z dwóch głównych reakcji na domniemane polskie wady i upadek kraju. Druga reakcja biegnie w przeciwną stronę: lekarstwem na przegraną i narodową słabość ma być modernizacja i upodobnienie się do Zachodu. Oba te prądy istnieją w Polsce do dziś i mają się doskonale. Spadkobiercą mickiewiczowskiego mesjanizmu jest wydawany w Warszawie w XXI wieku przez konserwatywnych intelektualistów kwartalnik „Czterdzieści i Cztery”, ale podobne elementy pojawiają się w retoryce rządzącego PiS po roku 2015. Co ciekawe, w narzekaniach na rodaków zarówno ze strony konserwatystów, jak i modernizatorów powraca bardzo podobna diagnoza: Polacy fascynują się wszystkim, co płynie z Zachodu, ale na sposób płytki i powierzchowny. Ci pierwsi mówią jednak, że trzeba wrócić do tego, co swoje; ci drudzy – że import idei z Zachodu jest niewystarczająco doskonały, bo przejmujemy je z opóźnieniem i w wersji spłyconej.

Epatujemy się obcymi pisarzami, ale jak jakiś nasz pisarz napisze coś i nie umieści w tym Polski, Polaka, malw i maków, strzechy, łanów, służącej, ciąży i skrobanki (jeden z narodowych problemów), to on jest zły Polak. Jak Conrad, który raz wreszcie wpadł na świetną myśl pisania po angielsku. I nie o strzechach i malwach. I pomimo że zrobił dla Polski więcej reklamy niż nawet Sienkiewicz, to Orzeszkowa uważała za stosowne mu nawymyślać. I nawet ludzie, którzy się nim zachwycali, nie potrafili jednak robić tego bez jakiejś głębinowej pretensji, „że nie wrócił”. Nie wrócił, bo mu się lepiej podobało w Anglii i każdy człowiek powinien mieć prawo żyć tam, gdzie mu się najbardziej podoba. Są tacy, dla których Koluszki albo Radom są wszystkim, i bardzo to szanuję, ale są tacy, którzy wolą włóczyć się po świecie i znajdują w tym świecie więcej niż w Koluszkach lub w Radomiu. I wtedy mówi się ze świątobliwym oburzeniem: „kosmopolita”, czyli prawie – Żyd. A czy może być coś gorszego – tak między nami – niż Żyd?

Przypominam sobie szlachcica, który mówił, że lubi i muzykę, „bo to (powiada mi:) jak sobie wrócę z pola i sobie siędę i Maciej mi obówie z-zuje; to ja sobie siedzę i nogi moczę, a żona mi gra na fortepianie Chopina – a ja sobie tak lubię słuchać, mocząc nogi”.

Kompleksy łączą się tutaj z uwielbieniem cudzoziemszczyzny. Od lat dziewięćdziesiątych XX wieku narzekano w Polsce na niesłabnącą popularność Williama Whartona i Paula Coelho. W 2012 roku popularny portal naTemat.pl pisał, że do lektury Coelho nikt się nie przyznaje, bo nie wypada, ale książki rozchodzą się w milionach egzemplarzy. Autor zastanawiał się: Czytanie Alchemika czy Pielgrzyma jest w Polsce uważane za obciach. Tania filozofia, tanie idee, z których kpią niemal wszyscy. Pytanie tylko, dlaczego książka sprzedaje się w Polsce w wielomilionowych nakładach?

Rytuałem w Polsce XXI wieku jest omawianie corocznych badań czytelnictwa prowadzonych przez Bibliotekę Narodową. Wynika z nich, że od początku XXI wieku Polacy czytają coraz mniej. W 2016 roku co najmniej jedną książkę przeczytało 37 procent Polaków. Tylko 2 procent domów ma w księgozbiorze ponad pięćset książek. Od 2000 roku odsetek Polaków, którzy przeczytali siedem i więcej książek w ciągu roku, spadł z 24 do 10 procent. Polacy czytają więc mało i czytali mało w przeszłości – na przykład nakłady prasy w Polsce zawsze były wyraźnie niższe niż na Zachodzie (a także niż w sąsiednich Czechach). Ten fragment polskiego autostereotypu, który mówi „Polacy nie czytają”, jest więc, niestety, bardzo bliski prawdy.

W Polsce czyta i czytała wyłącznie inteligencja, a lektura stanowi dla niej źródło i potwierdzenie własnego statusu. Lud i mieszczaństwo nie czytają, ponieważ Polska wyrosła w nowoczesność wprost z feudalizmu, nie przechodząc przez mieszczańską rewolucję społeczną, która na Zachodzie upowszechniła nawyk czytania w wiekach XVII–XIX.

… jeśli Polacy nie czytają, to nie z powodu biedy, ale innej roli książki w życiu społecznym. Statystyczny Czech kupuje siedem książek rocznie, a Polak – tylko półtorej, chociaż poziom zamożności obu krajów jest dziś zbliżony. W Polsce czyta bardzo wąska elita – te 2 procent populacji, które ma w domowej bibliotece więcej niż pięćset książek.

A więc: pijemy wódkę, ale i Anglicy piją, mamy niski poziom czytelnictwa, ale Cyganie jeszcze mniej czytają, mamy trzydzieści procent analfabetów, ale Mandżuria ma procent jeszcze większy185.

Gdybyście nawet byli narodem tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer lub Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi duchowo wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby słowa wasze obejmowały horyzont nie zaścianka, lecz świata… wówczas nawet Tetmajer stałby się wam tytułem do chwały. Ale tak jak rzeczy się mają, Szopen z Mickiewiczem służą wam tylko do uwypuklenia waszej małostkowości – gdyż wy z naiwnością dzieci potrząsacie przed nosem znudzonej zagranicy tymi polonezami po to jedynie, aby wzmocnić nadwątlone poczucie własnej wartości i dodać sobie znaczenia. Jesteście jak biedak, który chwali się, że jego babka miała folwark i bywała w Paryżu. Jesteście ubogimi krewnymi świata, którzy usiłują imponować sobie i innym189. Udział w takim rytuale jedynie otępia: kiepski, pretensjonalny frazes staje się głównym sposobem mówienia o narodowej kulturze.

W 2014 roku pisarka Kaja Malanowska rozpoczęła wpisem na Facebooku dyskusję o fatalnych zarobkach pisarzy w Polsce. Policzyła, że z ceny książki kosztującej w księgarni 40 złotych do autorskiej kieszeni trafiają tylko 3. Za szesnaście miesięcy ciężkiej pracy zarobiła 6800 złotych. Napisała w tym czasie powieść Patrz na mnie, Klaro, za którą nominowano ją do dwóch prestiżowych nagród artystycznych – Paszportu „Polityki” oraz nagrody literackiej Nike. Reakcją na wpis Malanowskiej był potok narzekań na wydawców, którzy nie płacą, i na państwo, które nie wydaje pieniędzy na zakupy książek czy stypendia. Pojawiły się także pesymistyczne oceny polskich czytelników i tradycji: w krajach o „większych tradycjach czytelniczych”, zwracał uwagę pisarz Michał Zygmunt, spotkania autorskie z reguły wiążą się z honorarium. U nas nie. W wywiadzie sama Malanowska mówiła: Jeśli spojrzeć na statystyki, to w Polsce jest znacznie gorzej niż gdzie indziej. Jest fatalnie. Przypomnę: Polak kupuje średnio 1,5 książki rocznie, a np. Czech kupuje 14. Zastrzegała się jednak szybko: Nie mam pretensji do ludzi, że nie kupują książek.

Polskość – w pakiecie z lenistwem, niekonsekwencją w działaniu i niedbałością o sprawy publiczne – oznacza również zupełnie już konkretny i namacalny brud.

Kiedy władze z bombastycznym zadęciem mówiły o polskiej mocarstwowości, faktycznym wkładem Polski w europejską myśl techniczną była wspominana już maszyna do dzielenia zapałek na czworo (w II Rzeczypospolitej państwo miało monopol zapałczany, w związku z tym zapałki były relatywnie bardzo drogie).

W negatywnym polskim autostereotypie istnieje fundamentalna symetria pomiędzy defektami estetycznymi i moralnymi. Brud i błoto na ulicach, chaos w architekturze i przestrzeni odpowiadają małości ludzkich charakterów i aspiracji oraz powszechnemu niedostatkowi czegoś, co z braku lepszego określenia można nazwać urodą życia: życie w Polsce jest szare i smutne.

„Życie uczuciowe i towarzyskie”: Wokoło Polacy pili jarzębiak lub wódkę z wermutem i jedli obsmażane przy kości kotlety schabowe z frytami, zrazy zawijane z kaszą, sznycle cielęce z jajkiem unurzane w zawiesistej marchewce, lub kiełbasę z kapustą; wszystko o wiele za tłuste, gniotące wnętrzności jak nieodstępna troska, sycące ciężarem, a nie zaspokojeniem potrzeb; w zwałach układanego w żołądku pożywienia wódka drążyła małe, muliste jeziorka, jak kratery wulkanów, bulgocące wzdęciami i napastliwą wesołością. Mikołaj patrzał na Polaków i łzawe, złe szczęście podchodziło mu do gardła: jakże umiał im przekazywać ich malutkie, melancholijne mądrości i karłowate prawdy za trzy grosze rosnące na skrawku zapomnianej ziemi między asfaltem a szynami tramwajowymi, jałowej i usianej wszelakim odpadkiem. I wiedział o tym, że umie, a także Polacy o tym wiedzieli. „Przez całe życie”, myślał z rezygnacją, „zbieram ogromną, niepotrzebną wiedzę o obuwiu, twarzach i butelkach od wody sodowej. Zbyt wielką i dogłębną, by ją przekazać komukolwiek, zapisać, lub ukazać”219.

W innym miejscu bohater Siódemki podziwia potworny murek stojący obok żwirowanego podjazdu gdzieś przy drodze: resztki muru zmontowane z przypadkowych ułomków cegieł, na którym co kilkadziesiąt centymetrów pudełko po margarynie, a w każdym rachityczna roślinka. „To już nie można było czegoś ładnego?” – pyta bohater spotkanego na stacji LPG miejscowego. Na ścianie w paskudnej budce wisi kwiatek w doniczce; obok zdjęcie Szwecji. („Jakaś wieś na tle zielonych pagórków. Równe, proste szwedzkie domy grały z krajobrazem, uzupełniały się z krajobrazem wzajemnie”). Chłopaczek popatrzył na murek i się zadumał. – No – powiedział w końcu – bo to jest tak po naszemu, ten murek. Bo to nie Szwecja, wiesz pan, a Polska. – No to po co sobie wieszacie Szwecję. Obrócił w twoją stronę zdziwione oczy. Błyszczały jak królikowi. – Bo ładna. – A Polska nie może być ładna? Uśmiechnął się. – Panie – powiedział. – Polska to Polska.

Już w napisanej w końcu XVIII wieku satyrycznej opowieści o podróży z Warszawy do Biłgoraja biskup Ignacy Krasicki upamiętnił miasteczko Ryczywół w sławnej strofie: Stanęliśmy w Ryczywole, O którym zamilczeć wolę. A ieżeliby się kto koniecznie przyczyny milczenia mojego pytał, ta iest a nie insza, iż naylepiey milczeć, gdzie niemasz, co powiedzieć.

„W Ameryce jest lepiej jak w Warszawie” – pisał z Brooklynu do domu chłop z guberni płockiej w 1891 roku. To samo jego prapraprawnuk mógł napisać (i pisał) o Londynie i Warszawie sto dwadzieścia lat później.

Ale na koniec powiedział, że jednak nie ma co, za granicą najgorsi to Polacy. Niszczą swoich i okradają. Że właśnie Polak wyruchał go na pieniądze i Alek musiał temu Polakowi połamać ręce, ale nie wszystkie pieniądze odzyskał, bo gdzieś szczur jeden zniknął z tymi połamanymi rękami i pieniędzmi. – Z Polaka w Ameryce wychodzi prawdziwy Polak. Żonę by sprzedał na kurwy, przyjaciela na narządy, siebie za zielone! – wzdychał Alek i gładko przełykał kolejną wódkę.

„Plany na przyszłość: umrzeć jak najtaniej z dala od Polski”. Jeden z bohaterów powieści Manueli Gretkowskiej My zdies’ emigranty (1991) miał podobny plan: Po prostu przestałem się czuć Polakiem i kwita.

Nasze, polskie hierarchie są z perspektywy Paryża czy Londynu żałośnie małe: sukcesy w Polsce są awansem w Szuflandii, kraju krasnoludków (film Kingsajz Juliusza Machulskiego z 1987 roku przynosi czytelną metaforę ojczyzny). III Rzeczpospolita niewiele tutaj zmieniła; narzekań na ojczyznę i ostentacyjnych z nią zerwań raczej przybyło, niż ubyło. Po 1989 roku – pisze Maria Janion – ujawniły się „skutki odłączenia Polski od zmysłów” za czasów niewoli, czyli patrzenia na Polskę przez pryzmat walki, poświęcenia i zbiorowych cierpień. Idealizowana ojczyzna odsłoniła swoje brudne i niemiłe oblicze. „Jesień, zima, błoto, brudy, niedomyte ciała okutane w jakieś bure szmaty… Całkowita deziluzja”265 – pisze Janion.

Na jednym z forów internetowych w 2009 roku anonimowy autor przytoczył nawet na uzasadnienie tego twierdzenia wypowiedź aktorki Anny Muchy, która – zdesperowana stanem warszawskich trawników – napisała: „Polska leży gównem! Była drewniana, była murowana, była nawet szklana. Dziś jest obsrana i obszczana”.

Wiele osób zaczyna dostrzegać, że funkcjonowanie w Polsce jest bardzo nerwowe. Jakby wszyscy mieli stan podgorączkowy. Cały czas temperatura 37,2. Wstajemy rano, jedziemy do pracy. Jest korek. Nikt nikogo nie przepuści. W pracy szef nieustannie mobilizuje podwładnych, mówiąc, że „na twoje miejsce jest kilku innych chętnych”. Po pracy słuchamy radia, tam znowu plemienna polska polityka i kłótnia, trzeba być albo za PiS, albo za PO. Wieczorem otwieramy piwo i nawet to jest wybór polityczny. […] Polskość kojarzy się też emigrantom z kombinowaniem i nieufnością wobec innych. Ktoś mi opowiadał z żalem: „Irlandczyk zostawi otwarty samochód przed domem, a ja nie zostawię, bo jestem Polakiem, nigdy nie nauczę się tak ufać”.

Według CBOS najbardziej dumni z bycia Polakami byli mieszkańcy wielkich miast, osoby starsze, kadra kierownicza i osoby z wyższym wykształceniem; najrzadziej – młodzi, mieszkańcy wsi, ankietowani z wykształceniem średnim. Ankieterzy pytali także o to, w jakich sytuacjach Polacy są dumni. Najczęściej – 27 procent – dumę wywoływały sukcesy sportowe rodaków. 18 procent odpowiedziało, że zawsze są dumni. 7 procent – że czują dumę wtedy, kiedy wspomina się Jana Pawła II (papież zmarł niemal dokładnie pięć lat przed badaniem i być może obchody rocznicowe właśnie przypomniały ankietowanym o tym, jak bardzo są z niego dumni). Poza tym dumę budziły kultura, historia, barwy narodowe, święta narodowe. Były to zatem niemal wyłącznie sprawy symboliczne. Z polskiej pracowitości dumę odczuwało tylko 2 procent ankietowanych. Nieco więcej – 3 procent – z wykształcenia rodaków i stanu nauki polskiej. Co ciekawe, wśród powodów do wstydu wymieniono na pierwszym miejscu życie polityczne w Polsce, a na drugim – zachowanie Polaków za granicą (co bardzo zbiega się z opiniami emigrantów, które cytowałem w poprzednim rozdziale).

Na ostatnim miejscu, z 6 procentami wskazań, jako powód do dumy wymieniono „przywiązanie do wartości moralnych” – zadziwiająco mało jak na naród uważający się za tak pobożny.

W tych szczegółowych badaniach Polacy ocenili siebie gdzieś pomiędzy „fatalnie” i „bardzo kiepsko” – z wyraźną przewagą liczebną wad. Sądzimy więc o sobie, że: • jesteśmy raczej biedni (5. miejsce na 8, najbogatsi Niemcy); • raczej nadużywamy alkoholu (3. miejsce, za Rosjanami i Ukraińcami); • jesteśmy niezbyt gospodarni (5. miejsce); • odznaczamy się umiarkowaną pracowitością (4. miejsce); • nie jesteśmy zbyt czyści (5. miejsce, na pierwszym bezapelacyjnie Niemcy); • jesteśmy bardzo nielojalni (6. miejsce, przed Rosjanami i Ukraińcami); • jesteśmy najbardziej leniwi (1. miejsce);

Jest to opinia dość dziwna jak na wniosek z badań, które podsumowuje. Polak jest religijnym, tradycyjnym patriotą – ale również nieznośnym bufonem, nielojalnym łgarzem, jest brudny, niezdyscyplinowany, nieporządny i kłótliwy. Poza umiłowaniem ojczyzny, Kościoła i rodziny właściwie nie ma większych zalet.

Jednakże nawet gdy pojawia się tendencja uznawania, że inni mają większe osiągnięcia praktyczne – cywilizacyjne, gospodarcze, polityczne, kulturowe – to mimo wszystko własnemu narodowi przypisuje się wyższe zalety moralne i szlachetność. Tak więc w opiniach Polaków żaden naród nie jest bardziej szlachetny, miłujący pokój i odważny

Polacy gorzej wykształceni i mieszkający w małych miejscowościach postrzegają swoją grupę lepiej, a więc są bardziej skłonni do postaw nacjonalistycznych i ksenofobicznych. Odrzucają też negatywne informacje na temat własnej grupy. Natomiast elity – ludzie lepiej wykształceni, lepiej zarabiający, z wielkich miast – mają negatywny autostereotyp polskości, chętniej się z własnej narodowości „wypisują”, a w efekcie są też bardziej empatyczni wobec „obcych” (czy to Żydów, czy Ukraińców lub uchodźców muzułmańskich) i mniej skłonni do postaw nacjonalistycznych i ksenofobicznych.

Obrona patriotyzmu i polskości dokonuje się raczej z zaciśniętymi ustami, z desperacją, z poczucia ponurego obowiązku. Jest bardziej jak rękawica rzucona w twarz światu. Miłość do ojczyzny jest jawnie wyznawana wbrew rzeczywistości, w której się żyje.

… przypisywane Polakom przez siebie samych wady jak labilność, kłótliwość, bałaganiarstwo, nielojalność, karierowiczostwo, niekompetencja, zawiść i nieustanne „podgryzanie się” – wszystko idealnie współgra z narodowymi klęskami. Przegraliśmy nie tylko dlatego, że wróg był silny: my byliśmy słabsi, gorsi, głupsi, źle zorganizowani.

Pierwszą odpowiedź – nazwijmy ją konserwatywną – można streścić tak: „Polską słabość stanowi naśladowanie Zachodu, którym przecież nie jesteśmy. Jesteśmy czymś odrębnym, wyjątkowym, wspólnotą zanurzoną we własnej tradycji, kulturze, w naszej historii, heroicznej i wielkiej. To w niej trzeba szukać źródeł naszej siły. To powrót do korzeni uczyni Polskę na powrót silną i dumną, taką, jaka była w przeszłości. Musimy się zamknąć na obce wpływy, a przynajmniej starannie je selekcjonować, zjednoczyć się we własnym, polskim gronie, odciąć od obcych, którzy nas demoralizują i z nas żyją”.

Ta retoryka jest obecna dziś wszędzie: w programie PiS, w kampanii przeciwko przyjęciu uchodźców, związkom jednopłciowym, antykoncepcji; w polityce historycznej, podkreślającej zasługi i nieskazitelną czystość narodu polskiego, który walczył heroicznie z bezbożnym komunizmem; w otwartej wrogości wobec instytucji międzynarodowych, takich jak Unia Europejska, które próbują narzucić Polsce zachodnie, demokratyczne standardy („chcą nas osłabić”); w kampanii wymierzonej w „niemieckie” media działające w Polsce.

O ile jednak konserwatyści zalecają cofnięcie się w „naszość” i odnalezienie w tym siły, o tyle ich przeciwnicy zalecają reformę, otwarcie się i przejęcie z zagranicy nowoczesnych wzorów. Religijność i tradycjonalizm, które chętnie sobie przypisujemy, uznają za wadę, a nie zaletę. „Polska będzie silna i pewna siebie – mówią – kiedy stanie się bardziej podobna do Zachodu”. Liberałowie, podobnie jak nacjonaliści, doskonale wiedzą, że Polska nie jest Zachodem. Wyciągają z tego inny wniosek: że powinna się nim stać, a przynajmniej do niego zbliżyć.

Czasem, jak przyjeżdżam do Polski, mam wrażenie, że trafiłem do szpitala psychiatrycznego. Tu nikt się nie uśmiecha, raczej się odburkuje, nigdy nikt do nikogo nie zagaduje. Zaraz mi pewnie pani powie, że mówienie komplementów jest nieautentyczne. Nie chodzi o to, żeby udawać. Ale większość ludzi naprawdę szczerze chciałaby powiedzieć innym coś miłego, ale boi się, że to dziwne, bo przecież związana jest normą społeczną.

Oczywiście łatwiej jest organizować akademie ku czci „żołnierzy wyklętych”: doskonale wiemy w Polsce, jak się robi akademie, polskie szkoły robią je w ten sam sposób przynajmniej od czasów sanacji.

2 komentarze do “Adam Leszczyński „No dno po prostu jest Polska”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *