Wojciech Młynarski „Młynarski. Rozmowy”

Wojciech Młynarski „Młynarski. Rozmowy”:


Czysta przyjemność. Dwa czy trzy razy też robilem wywiad, zdaje się, że w tekście są kawałki z tych rozmów.
Cytaty:

Dla taty rozmowa to nie było zwykłe „szabadaba”. To nigdy nie była paplanina bez sensu. Tata tego nie cierpiał. Mówił: „Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to w ogóle nie mów. Jeśli nie umiesz czegoś spuentować, jeśli nie umiesz zachwycić opowieścią, to w ogóle nie zabieraj się do mówienia. Skup się, by powiedzieć >tak< lub >nie< i to będzie lepsze”.

Oczekiwał partnerstwa i tempa, puenty, błysku. Szybko się połapałam, że aby z ojcem gadać, muszę mieć coś do powiedzenia. Nie byle co.

Pamiętam, że opowiadał mi jakiś niemiecki, dedeerowski film, który go zachwycił. Że była tam scena, w której samolot leci nad takim małym, ponurym niemieckim miasteczkiem. Ale nie widzimy samolotu, tylko fragment cienia skrzydła i słyszymy warkot. Pamiętam, że na tym przykładzie wytłumaczył mi, na czym polega budowanie opowieści. Że jeśli ktoś nie ma talentu i inteligencji, to musi pokazać cały samolot i najlepiej, żeby jeszcze ludzie się gapili w górę.

Nie bardzo wierzę w natchnienie. Uważam, że skoro ma się pomysł i umie się coś od strony formalnej, to wystarczy usiąść i zacząć myśleć, a zaraz potem pisać. A formy, jaką jest piosenka, można się w znacznej mierze nauczyć. Śledząc wspaniałe wzory.

I tak od wielu lat siadam codziennie rano do pracy, choć często się zdarza, że nic nie napiszę – ale przynajmniej ten cały materiał uczciwie myślowo przepracuję.

Pracuję na zasadzie prób i błędów. To znaczy: trzeba dużo pisać i wtedy, co jakiś czas, powstanie coś dobrego.

Teraz piosenka artystyczna prawie nie istnieje, a wykonawcy sami sobie piszą teksty. I są to z reguły takie teksty, takie piosenki, o których po dwóch, trzech miesiącach się zapomina. Natomiast Osiecka, Kofta czy ja napisaliśmy kilka takich utworów, które nawet po kilkudziesięciu latach od premiery funkcjonują w świadomości Polaków.

Jurek słusznie mawiał, że jeśli zejdą się właściwi ludzie, robota sama się robi. A jak się robiła? Najczęściej mnie strofował: „Powiedz to samo, tylko połowę krócej”. Zaraz na wstępie wypalał, że coś jest do bani (mówiąc szczerze, w ostrzejszych słowach). Potem należało się bronić. I gdy potrafiłem mu udowodnić, że w tekście tkwi coś głębszego, umiał proponować kolejne celne korekty. Był prawdziwym mistrzem twórczej destrukcji.

Na jakim odbiorcy najbardziej ci zależało? Na polskim inteligencie. Istnieje taki twór. Czy dzisiaj jego wrażliwość się stępiła? Może znów przebywa na emigracji wewnętrznej? Nie. Jest cały czas tak samo wyczulony na rzeczywistość. Często nie ma pieniędzy, żeby przyjść na koncert, ale istnieje. Jest.

Natomiast na zagraniczne wyjazdy, załatwiane zawsze przez Pagart, jeździł ze mną tzw. opiekun, który potem meldował, co i jak. To była najczęściej ta sama osoba. Pamiętam nazwisko, bo kojarzyło mi się ze słowem pobieda, mianowicie Pobiedziński. Kiedyś mnie wezwano, powiedziano, że tym razem pan Pobiedziński nie jedzie i żebym ja notował, co ludzie mówią i co mi się nie podoba.

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stwierdzono u mnie chorobę afektywną dwubiegunową, potocznie nazywaną cyklofrenią. Wpisała się w mój i w wasz cykl życia. Cały czas się leczę i pilnuję przed nawrotami… A może, tatku, to jest tak, że ludzie nieprzeciętni i genialni, tacy jak ty… No bez przesady. No nie, może jest tak, że ludzie nieprzeciętni, artyści po prostu, płacą taką cenę za swoją twórczość. Pewnie tak. Na pewno była to reakcja organizmu na niesłychanie intensywną pracę…

…piosenka W Polskę idziemy zrodziła się z tego, że Gołas umiał na wiele sposobów pokazywać pijaka. Albo był to pijak szybki, albo wolny, agresywny lub potulny. Chciałem zsumować te jego umiejętności. Utwór w czasie powstawania z wolna przeistaczał się ze zbioru obrazków w piosenkę o wielkim problemie społecznym. Następnie Gołas wykonał ją w sposób wstrząsający i stąd ciągłe powodzenie kawałka, któremu za kilka lat stuknie czterdziestka.

Ostatecznie stwierdzam, że nie mam wielkiej ochoty, żeby portretować jakichś typków, którzy się wyrażają „doro”, „zara”, „szacun”.

Mam takie ulubione powiedzonko, że lepiej być bogatym i zdrowym niż biednym i chorym. Bardzo mi odpowiada ta ideologia. To nie jest żaden koniunkturalizm, tylko się staram przyzwoicie i rzetelnie wykonywać zawód tekściarza. A rzeczywistość jest taka, że teksty rozrywkowe przynoszą największy dochód.

Teraz czasem w tekście jest jakiś pomysł, zalążek czegoś, nad czym można by popracować. Nikt się jednak nie zastanawia, o czym już wcześniej mówiłem, co by tu poprawić, ulepszyć. I taki ćwierćalbo półprodukt zostaje natychmiast lansowany, a potem słyszymy, że artysta, który to zaśpiewał, jest legendarny, kultowy… Jeszcze nic nie zrobił, a już kultowy.

Bo wiesz, z tymi nowymi piosenkami, nowymi zespołami to jest tak, jak mówił pan Bardini, że to jest „syndrom Guślarza w Dziadach – buchnęło, zawrzało i zgasło”.

Tłumaczyłem go podczas stanu wojennego. Uznałem, że się nie nadaję do roznoszenia ulotek, bo moja twarz jest za bardzo znana. Miałem sporo wolnego czasu, trzeba było coś zrobić i choć na chwilę uciec od świata, jaki nas wówczas otaczał. Chciałem zarazem zrobić coś pożytecznego. Obłożyłem się więc słownikami francusko-polskimi, a w razie czego konsultowałem wątpliwości u językowych znawców tematu. Niemal trzy godziny dziennie poświęcałem takiej pracy. Nie udało mi się ze wszystkimi utworami. Do paru „podchodziłem” nawet kilkakrotnie, ale bez rezultatu. Po prostu nie wychodziło mi tłumaczenie

Wysocki jest nie mniej finezyjny i wysublimowany, ale ma po prostu inny temperament i inaczej ułożoną rękę. Okudżawa jest lapidarny – Wysocki rozgadany, Okudżawa wyciszony – Wysocki nasilający krzyk do granic pozornie niemożliwych, jak na przykład w tej wspaniałej pieśni o koniach, ale przecież i jeden, i drugi są członkami tej samej nielicznej i arystokratycznej rodziny prawdziwych, wielkich poetów śpiewających.

Bo jeśli Wasowski miał się za rzemieślnika, to był rzemieślnikiem mającym stały kontakt z Panem Bogiem. Natchnienie spływało na niego nieprzerwanym potokiem, a on je w swoje miniatury cierpliwie wlewał.

Jeszcze nie pisałem piosenek, kiedy już jeździłem na takie wczasy. To były czasy Funduszu Wczasów Pracowniczych, który stał się jednym z symboli tamtej rzeczywistości. I widziałem, jak na kawiarnianym dancingu akurat nie basista, tylko perkusista miał przed sobą specjalny statywik z zainstalowanym mikrofonem, podsuwał go sobie i w odpowiednim momencie zapowiadał: Teraz dla sympatycznego pana, powiedzmy, Waldka od towarzystwa takiego to a takiego – utwór taki a taki. Czyli wiedziałem, że istnieje koncert życzeń, gdzie za ekstraopłatą orkiestra gra wybrane przez publiczność utwory. To mi się wydawało zabawne, zapamiętałem tę scenkę i przeniosłem do piosenki. I trafiła w zainteresowanie publiczności, bo jest to satyryczny reportaż o naszych obyczajach, ale ciepły, serdeczny wobec tego basisty odrzuconego przez pannę Krysię. (…) podchwycenie takich istotnych cech obyczajowych

Z tych dla siebie to wydaje mi się, że taką piosenką dojrzałą i przedstawiającą mój stosunek do życia w sposób taki trochę liryczny, ale prawdziwy, jest piosenka Moje ulubione drzewo. To moja wizytówka. Bo z leszczyną jest tak, że jeśli ją mocno przygiąć w jedną stronę, to się odchyla w drugą. Leszczyna jest taka… niezależna. Jest taka jak ja.

Przytoczę takie powiedzenie, które bardzo lubię: „Jest jeszcze straszliwie dużo dobrej muzyki do skomponowania w tonacji C-dur”. Wierzę, że ten gatunek, to znaczy niedługi tekst, przejrzysty, mądry, przynoszący jakąś puentę, jakieś przemyślenie, obdarzony wdzięczną, wpadającą do ucha muzyką, jest jak wzorzec metra. To będzie zawsze na czasie, bo apeluje do ludzkiej inteligencji. W przeciwieństwie do tej nowej muzyki, której nie przekreślam, ale i nie cenię, w której chodzi głównie o jakieś odmóżdżenie, zaatakowanie decybelami ośrodków podkorowych. A mnie chodzi o rozwój ludzkiej myśli.

Napisałem kiedyś taki tekst, że siedzi dwóch facetów i jeden do drugiego mówi, że ten polski socjalizm to jednak miał ludzką twarz. A ten drugi mówi: „Nie on miał ludzką twarz, tylko ty żeś miał trzy dychy mniej”. Inne jest zupełnie spojrzenie, kiedy jest się młodym, i na ogół się wtedy myśli, że jest się niesłychanie mądrym, że się wszystkie rozumy pojadło, że żadna przeszkoda przede mną się nie ostanie, dlatego że mi się uda wszystko. I to jest w porządku. Natomiast ja bym dodał do tego tylko jedną, małą uwagę. Trzeba w życiu mieć jakieś autorytety.

Generalnie: ryzykiem jest polubienie siebie. Spodobanie się sobie. Do pójścia na łatwiznę – jeden krok… Przeżyłem już taką fazę: brałem udział w sopockim festiwalu – klęskę tam poniosłem straszliwą, ale na złość zaśpiewałem przynajmniej pozbawioną sensu piosenkę Koza u rena. Odwiedziłem też festiwal Złotego Kluczyka w Bratysławie… Do małpy w białym smokingu był już tylko krok…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *