Tomasz Różycki „Złodzieje żarówek”

Tomasz Różycki „Złodzieje żarówek”:

Lata 80., narrator jest dzieciakiem. Mieszka w „desce” na śląskim blokowisku. Ojciec wysyła go do sąsiada, bo ten ma młynek do kawy, a trzeba zmielić, to ziarniste, co wystało się w kolejce. To fabuła. Reszta – same dygresje. Jak to wspomienia z dzieciństwa – są interesujące dla wszystkich, ale głównie te, które mają znaczenie tylko dla autora…
Cytaty:

Czytałem o tym, napisane było: przybrawszy postać ludzką, przyszedł pomiędzy nich, pytając o wodę.

… większość jej /sąsiadki/ nieprawdopodobnych wpisów w raportach i donosach dotyczy rzekomych spotkań, które odbywały się u nas w domu z udziałem wielkich wrogów socjalistycznej ojczyzny, poszukiwanych przez służbę bezpieczeństwa dysydentów i opozycjonistów. Część z wymienionych wrogów ustroju była niestety dawno już martwa i stanowiła wytwór jej fantazji: donosicielka podawała w swych donosach choćby nazwiska Traugutta, Bora-Komorowskiego, Miłosza i Waryńskiego, mieszając wiadomości ze szkoły z tymi z gazet.

W inne, szare dni wzrok napotykał cienie wystających z lepkiej mazi przestrzeni anten, kominów, stalowoszarych kwadratów bloków mieszkaniowych, jakieś majaczące dachy baraków, koszar, bryły nieszczęścia, fabryczne hałdy mroku, melancholijne nasypy kolejowe, nawisłe ciemne opakowania chmur – gęsta nicość, kłębiąca się dalej, zbudowana z cementowej zawiesiny i koksowej mgły, z rosy siarkowej i delikatnych rtęciowych oparów z kominów za Grudzicami, tam gdzie kończyło się miasto i wydawało się, że nie ma już więcej nic.

Korytarz był wspaniale oszczędny w stylu, w duchu socrealizmu i modernistycznej awangardy klasowej: cementowa spękana posadzka, nigdy niemalowane spękane ściany, wiszące smętnie na drutach zwęglone żarówki, powybijane okna, przez które zazwyczaj hulał wiatr, czyniły go arcydziełem surowego piękna czasów późnej komuny.

Z tamtych czasów pamiętam doskonale, jak któregoś zimowego dnia w sklepie ktoś zmarł po wielu godzinach stania w potężnej kolejce do jednego ze stoisk. Zmarłego przykryto gazetami i położono na parapecie w oczekiwaniu na pogotowie, które pojawiło się po ponad godzinie i stwierdziwszy zgon, zniknęło. Potem przybył patrol milicji, który sprawdziwszy tożsamość zwłok, pilnował ich odtąd z oddali, z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, jak twierdził Stefan – może siedemdziesiąt, no, góra sto metrów dalej.

… w naszym telewizorze rozróżniało się ponad dwanaście rodzajów śnieżenia, na jakie można było natrafić, poszukując sygnału na potencjalnych pasmach za pomocą pokręteł z boku. Było śnieżenie nocne i dzienne, śnieżenie gęste i rzadkie, śnieżenie przepuszczające i zakrywające, śnieżenie ciche, syczące, szumiące i skrzeczące, śnieżenie z paskami i bez pasków, a także cztery śnieżenia pośrednie i mieszane. Na śnieżenie można było czasem poradzić uderzeniem od góry w drewniane pudło telewizora lub bardziej precyzyjnym i nie tak silnym ciosem z boku w obudowę. Można było do tego użyć dłoni zwiniętej w kułak lub uderzyć, jak to się mówiło, „z karata”, naśladując wschodnie sztuki walki.

… nic nie miało wtedy takiego znaczenia jak dostęp do mięsa. Fakt ten czynił ze sklepowych w pobliskim sklepie mięsnym osoby niezwykle poważane i cenione. Zachowywały się więc one zgodnie ze swoją tymczasową rolą, jak królowe. Jątrew malowała paznokcie i wkładała na siebie złote ozdoby, tak aby były widoczne pomimo obowiązkowego w sklepie czepka i białego fartuszka. Nagle też stała się najbogatszą osobą w rodzinie, a przynajmniej jedyną, która chodziła w gości i do kościoła w futrze.

Żarówki zresztą wykręcano wszędzie: na półpiętrach, na schodach, na korytarzach, na piętrach, w piwnicach i na strychach – słowem: gdzie tylko można było je znaleźć. W związku z tym w okresie jesienno-zimowym, charakteryzującym się w tych warunkach klimatycznych szybkim i beznadziejnym zmrokiem często już od godzin porannych, ogromna większość życia w przestrzeni publicznej toczyła się w ciemnościach jak za czasów pierwszych chrześcijan ukrywających się w katakumbach. Jeśli ktoś w tych warunkach próbował przyświecać sobie za pomocą płomienia świecy, zapałki czy zapalniczki, niechybnie kończyło się to kolejnym podpaleniem czy osmoleniem. Do tego należy jeszcze dodać nieustanne przerwy w dostawie prądu, dzięki którym intymność mieszkania w bloku znacznie wzrastała.

Widzieliście kiedyś Polskę tego dnia z okien pociągu? Tysiące migotliwych płomyczków w każdym mieście, miasteczku i wiosce, czarne chmury toksycznej sadzy wiszące ponad ojczyzną. Po osi wschód–zachód, wzdłuż bieguna północ–południe przesuwa się ta trująca substancja. Płonie Warszawa, płoną Kraków, Lublin, Wrocław i Ciechanów, płonie Płońsk. Żarzą się Żary, gorzeje Zgorzelec, jak żagiew jaśnieje Żagań. Krążą pyły zawieszone i smoliste drobinki przyklejają się do płytek krwi.

Niewielkie rozmiary mieszkań wcale jednak nie sprawiają, że prawdopodobieństwo zagubienia w nich czegoś istotnego się zmniejszy. Wręcz przeciwnie: wielekroć właśnie nagromadzenie wielu przedmiotów – tak jak to było w tym przypadku – na stosunkowo niewielkiej przestrzeni i upychanie ich, i układanie w najróżniejszych kątach w możliwie najbardziej ergonomiczny sposób owocuje niezwykłym bałaganem, chaosem, w którym pojedyncze przedmioty przepadają jak zaczarowane. Przestrzeń wypluwa je niekiedy po tygodniach, po miesiącach i latach w miejscach dla nas niespodziewanych, w – zdawałoby się – przypadkowych sytuacjach. Być może wpadają po prostu w czasoprzestrzenną lukę i wynurzają się z niej po chwili równie nieoczekiwanie, jak w nią wstąpiły.

Winda – winda i schody, tych dwoje małżonków, ta wieczna opozycja, dychotomia i wieczna wojna przeciwieństw. Ileż to razy urządzaliśmy sobie wyścigi – wy windą, ja schodami, zobaczymy, kto będzie pierwszy na dole. Oczywiście zbieganie po schodach szło szybko, zwłaszcza że po jakimś czasie dochodziło się już do takiej wprawy, że można było skakać i po sześć–siedem schodków w tempie cykcyk–bums, cykcyk–buums, cykcyk–buumms, często wygrywając w tym wyścigu. Gorzej było przy wbieganiu na górę, zwłaszcza kiedy dystans przekraczał już siódme piętro, ale i to nie było niemożliwe. Na windę zdarzało się bowiem czekać niezwykle długo. Kiedy jechała, zatrzymywała się na wszystkich wywołanych piętrach, zabierając lub wypuszczając pasażerów – a zirytowani lub znudzeni długim oczekiwaniem mieszkańcy niższych pięter wybierali podróż schodami. Gorzej było z mieszkańcami wyższych rejonów – oni przeważnie musieli czekać i byli zdani na to, że winda zatrzyma się po kolei na każdym piętrze, wtarabanią się do niej wszystkie staruszki z zakupami, dzieci z rowerkami, przewożący półki i rowery młodzi ludzie, matki z wózkami dziecięcymi, fachowcy ze składanymi drabinkami. Osoby niezdecydowane i osoby rozgadane, potrafiące piętnaście minut trzymać drzwi przy pożegnaniu z sąsiadką, opowiadając jej ostatnie ekscytujące wydarzenia z megasamu, czy wreszcie Konstantynowski, znów na złość zostawiający niedomknięte drzwi, bez czego winda nie ruszała z miejsca. Byli tacy, którzy bali się windy śmiertelnie: klaustrofobia łączyła się tu z lękiem wysokości i innymi lękami.

Zmarli, pakowani do worków, byli stawiani w windzie na sztorc, tak jak rowery. Pracownicy zakładu pogrzebowego podpierali ich przez całą drogę i podtrzymywali, aby się nie zsunęli po ścianie. Zesztywnienie pośmiertne było w tym wypadku pomocne. Niektórzy jednak – to zależało od pośmiertnego stanu, w jakim znajdowało się transportowane ciało, niektórych bowiem znoszono po wielu dniach od śmierci, po alarmie wszczętym przez zaniepokojonych sąsiadów, kiedy coś zaczynało im skapywać z przeciekającego sufitu, a sąsiad z góry nie pokazywał się już od miesiąca – musieli być znoszeni po schodach także na noszach. Oni jednak przynajmniej już nie krzyczeli z bólu na zakrętach. Całą drogę z góry na dół nie mówili już nic. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć stopni. Teraz mijałem zejście do jednej ze środkowych klatek.

… szybko po studiach pojął, że ekonomia socjalistyczna stosowana przez rządzącą nami partię nie ma nic wspólnego z nauką o ekonomii, a kariera w tejże gałęzi gospodarki ma za to wiele wspólnego z ekonomią przetrwania – czyli nauką oszczędnego gospodarowania własnymi siłami, aby nie zużyć ich do celów nieprzynoszących natychmiastowych pochwał ze strony kierownictwa partii.

Jak dziwnie, że światło, wycofując się ze świata, pozostawia tyle miejsc pustych po sobie, taką zadymkę ciemności! Jak dziwnie, że to, co jest, jest, ponieważ ujawnia się ze światłem, a potem, kiedy światło cofa się, świat rozmywa się zupełnie, staje się nieostry i w ciemności na powrót kotłuje się pozostawiona przez świetliste „stań się” materia!

… był to Szostakowicz, nasz nauczyciel muzyki. Facet dużo od nas przecież starszy, który od wielu miesięcy kręcił się w pobliżu drzwi Bermudy. Ona sama umawiała się z nim, on, podśpiewując barytonem pieśni kościelne, starał się jej przypodobać i zabierał ją na nabożeństwa, gdzie prowadził chór, lub na pielgrzymki, jubileusze i prymicje, gdzie śpiewał sam i czasem grał na elektronicznych organkach marki Yamaha (bóg jakiś wiedział, skąd je miał). Inny chór prowadził w szkole, gdzie śpiewano piosenki rosyjskie i pieśni radzieckich pionierów (sukcesy w występach na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze – wyróżnienie w konkursie „Barwy Przyjaźni”).

Pamiętam, że fascynowało mnie zawsze, kiedy już zostaliśmy posadzeni u kogoś na honorowych miejscach dla gości, z centralnym widokiem na telewizor, obserwowanie i analizowanie stojących na nim ozdóbek. Portret Papieża Polaka, wspinający się do skoku koń z fajansu lub fajansowy jamnik. Wazonik z suszonymi kwiatami, najpewniej jeszcze z bukietu ślubnego panny młodej. Piłsudski lub Lenin, w zależności od zainteresowań i poziomu oportunizmu. Brat Albert lub Matka Teresa w zależności od poziomu samooceny, jakaś figurka nagiej nimfy lub stereoskopowa pocztówka z widokiem czy portretem słynnej piosenkarki. Ta sama piosenkarka w wersji gołej lub ubranej, w zależności od kąta nachylenia pocztówki. Mrugający okiem Jezus, słoniki, kaczuszki, małpki, muszelki, kamyczki, świeczka w świeczniku, cztery talerzyki do sushi, dwa patyczki chińskie do jedzenia. Zdobyczne, przywiezione z wycieczek, delegacji, wymiany międzynarodowej drużyn socjalistycznych. Przywieziona ze Lwowa popielniczka ozdobna. Zegarek, budzik, wycięty z tektury domek. Pusta puszka jakiegoś zagranicznego piwa, fikuśny moździerz do ziół, zakurzony model samochodu. Kościuszko na koniu, plastikowa Matka Boska z odkręcaną główką i cudowną wodą z Lourdes wewnątrz. Kryształ, metaloplastyka lub drewniane imitacje bananów i cytryn. Budda o sześciu brzuchach lub ozdobny i nieużywany nigdy kufel na piwo.

Wiedziałem, jak to jest – z bieżącą wodą zawsze u nas był problem, wodociągi miejskie często nie dawały rady, zbudowane tak wysokie bloki okazywały się pułapką dla mieszkających na najwyższych piętrach. Ciśnienie bywało zbyt małe, żeby woda mogła ciec z kranów. Wystarczyło, że ktoś z sąsiadów w tym samym pionie niżej odkręci kurek, żeby u nas zaczynało brakować. Stefan miał ten sam problem, ponieważ mieszkał na tym samym najwyższym piętrze. Należało więc czekać na odpowiednią chwilę. Woda bywała koło południa, kiedy jeszcze nie wracano ze szkoły czy z pracy, i może także czasami w nocy. W ciągu dnia, rano i wieczorem tylko prawdziwym szczęściarzom udawało się umyć czy napełnić czajnik. Często z kranu poleciało kilka kropel, a potem nagle przestawało lecieć i trzeba było czekać czterdzieści minut na to, żeby ktoś na dole skończył swą kąpiel. Oznaczało to siedzenie namydlonym w wannie lub oczekiwanie w pochyleniu pod kranem na możliwość spłukania piany z głowy. Woda w wannie przez ten czas stawała się już zimna i było to szczególnie dotkliwe w zimie. Inna sprawa, że bardzo często, kiedy woda wreszcie na powrót zaczynała ciec, początkowo długo lała się brudna w kolorze burordzawym z powodu bezustannej korozji rurociągów. Wtedy ktoś siedzący w wannie z wodą czuł się nagle jak w spa podczas kąpieli błotnej z wodą o żelazowym odczynie i kolorze herbaty. Smakowała jak zardzewiały płot, a zapach jej był okropny. Wielokrotnie osoba z zamydlonymi oczyma, czekająca z głową pod kranem na zmiłowanie, nawet nie wiedziała, co jej się leje na włosy. Wielokrotnie taka właśnie woda była nieświadomie dolewana do napojów, do garnków z zupą, do czajników, do herbaty i kawy.

Kolejna przeszkoda to regularne awarie sieci – pękła wielka rura gdzieś na osiedlu, musiały przyjechać koparki. Pękniętej rury często szukano przez cały miesiąc, rozkopując place zabaw, rozpruwając ulice, dewastując klomby kwietne i tym podobne. Wreszcie, po zamienieniu połowy osiedla w ruinę jakby po powstaniu, natrafiano na wyciek i postępowano według sprawdzonego planu w gospodarce socjalistycznej, to znaczy przede wszystkim nie spieszono się – broń Boże – ponieważ pośpiech bywał męczący i źle płatny. Tymczasem w wykopanej przez koparki jamie gromadziło się całe błotne jezioro. Ludzie z okien patrzyli na to, oblizując spieczone wargi. Sami musieli jeździć do znajomych w mieście, żeby się wykąpać lub nabrać wody, chyba że stawiano wreszcie na ulicy obwoźny beczkowóz, do którego ustawiały się zawiłe kolejki sąsiadów z wiaderkami. Naprawiano pęknięcie miesiąc lub dwa, zasypywano wykop spychaczami, wylewano znów asfalt lub sadzono rabatki, częściowo odbudowywano infrastrukturę, pozostawiając jednakże blizny na jej ciele. Ale rura pękała złośliwie kilka metrów dalej, należało więc wszystko zniszczyć i kopać od nowa. Pracy nigdy nie zabrakło. Wtajemniczeni mówili, że robotnicy sami dziurawią te rury, żeby potem mieli co kopać.

Życie w bloku stawało się prawdziwą metaforą istnienia człowieka nowoczesnego: zostaliśmy uniesieni ponad ziemią, odcięci od niej i jej życiodajnej zgnilizny. Zasłonięto przed nami naszą prawdziwą naturę: odebrano produkowane przez nasze ciało co dnia ekskrementy i śmieci i odprowadzono je gdzieś poza zasięg wzroku. Żyliśmy w bloku jak w ogromnym statku kosmicznym dryfującym w przestrzeni poza naturalną rzeczywistością ziemską. Wystarczyła jedna awaria i nagle stawaliśmy się ludźmi dzikimi. Smród bił od naszych siedzib i zjadał nas samych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *