Sandor Marai „Dziennik”

Sandor Marai „Dziennik”:

Tyleż opasły, co interesujący. Czytamy uparcie i z zaciekawieniem.
Bieżące cytaty:

Potomkiem Biblii pauperum jest kino, tak jak je urzeczywistnia Hollywood. Z okien muzeum Huntingtona widać w dole miasto, do którego pielgrzymują ludzie najrozmaitszego autoramentu, kupcy i geniusze, błędni rycerze i awanturnicy ze świata fantazji, by robić filmy, nową biblię dla ubogich duchem.

Wzdłuż drogi, która z lotniska prowadzi przez płaski teren do centrum, ogłoszenia sformułowane w przeraźliwie przesadny sposób. Ci, którzy ustawiają wzdłuż drogi te tablice z ogłoszeniami – nowi ikonoklaści – niszczą nie „obrazy”, lecz kraj-obraz, zarażają jak dżumą amerykański pejzaż tymi superlatywami i dziecinnie przesadnymi określeniami.

W Houston „historia” to nie przeszłość – bo jej tu nie ma – lecz teraźniejszość, która chciwie skrzeczy. Historię robią tu nie żołnierze, awanturnicy, mężowie stanu, lecz prenumeratorzy książki telefonicznej: sklepikarz, właściciel stacji benzynowej, przewoźnik, inżynier. Artysta jeszcze tu nie dotarł.

Colette o jesieni. O tym, że jesień „to nie koniec, lecz początek czegoś”. Wszystko mierzy na czułej wadze chwili – pisze zmysłowe zdania o tym, że jesienią pojawia się w życiu Ogień, Wino, wkraczają w życie Zapachy. Wśród pisarek nie ma drugiej, która z tak namiętną siłą – wręcz bezwstydnie – potrafi się zbliżyć do tego, o czym mówi, jak Colette.

Jedyną pociechą pisarza, artysty, kompozytora, człowieka twórczego jest to, że może kontynuować swoją pracę także w okresie starości. Strach, który odczuwa emeryt, obawa, co się z nim stanie, gdy zaniecha działania według codziennej rutyny, gdy nie będzie już mógł przełożyć swojego czasu na rozkład godzin, gdy poczuje się zbędny i to poczucie sprowadzi nań chorobę, a potem śmierć – to dla pisarza, dla człowieka tworzącego stan nieznany.

Słoń jest najokrutniejszym zwierzęciem, ponieważ nie zapomina.

Więcej umiejętności niż talentu.

Columbus Day. Jednym z ekscytujących szczegółów wielkiej przygody było, że Kolumb ukrył przed załogą statku log book, dziennik pokładowy; nie chciał, żeby załoga poznała prawdziwą stawkę tej awanturniczej wyprawy. Prowadził dwa dzienniki: jeden fałszywy, z optymistycznymi danymi, dla załogi, i drugi sekretny, w którym zapisywał codzienną rzeczywistość. Podobnie czyni wielu dzisiejszych mężów stanu.

Każdy wiek rodzi swoją Ideę i zadaniem pisarzy jest sformułować ją – pisał Diderot. Ideą XVIII wieku była wolność. Ideą XX wieku jest emerytura.

… pasażerowie „Mayflower” w Nowym Świecie przez pierwsze trzy lata żyli w regularnym komunizmie. Garstka niedobitków, która przeżyła pierwszą, bezlitosną zimę, zrealizowała w Plymouth idealny, praktyczny komunizm: wszystko było wspólne, ziemia, plony, praca, przedmioty codziennego użytku, żywność. Przyczyną podróży było „pragnienie wolności sumienia, które zmusiło nas do emigracji” – zapewne był też i taki motyw; ale początkowo „Mayflower” była finansowana przez angielską spółkę akcyjną, pielgrzymi byli handlarzami futer, łowcami skór, a ich londyńscy mocodawcy liczyli sobie lichwiarskie procenty od włożonego kapitału, przeto pielgrzymi starali się co prędzej spłacić dług. Bradford opisuje, że gospodarowanie na sposób komunistyczny zakończyło się całkowitą klęską: nikt naprawdę nie pracował, wszyscy sabotowali, kradli i po upływie roku osadnicy byli bliscy całkowitej nędzy. Wtedy – nagle – porzucili system komunistyczny, wynaleźli własność prywatną i profit i w niewiarygodnym tempie zaczęli obrastać w piórka. Gubernator Bradford powiada, że po pierwszym roku obchodzili Thanksgiving, Święto Dziękczynienia – dziękowali Stwórcy, że przeżyli zimę i ataki Indian. Pod koniec drugiego roku podziękowali za to, że udało się im umocnić osadę i że plony były dobre. A pod koniec trzeciego roku podziękowali za to, że udało się im przeżyć komunizm. Gubernator pisze, że potem wszystko szło już jak po maśle.

W jednym z pism sprawozdanie, kto i pod jakim pozorem otrzymuje „stypendium badawcze” od państwowych instytucji amerykańskich i od rozmaitych fundacji. Szczegółowa prezentacja jest zdumiewająca. Badanie korzeni czasowników w wolapiku, częstotliwość drgań strun głosowych śpiewających ptaków z wysp Morza Karaibskiego, szczegółowy rejestr zagranicznych miejsc zamieszkania Jamesa Joy-ce’a… i tak bez końca.

Literatura światowa – podobnie jak Kościół – nie spieszy się z beatyfikacją. Fama sanctitatis jarzy się przez jakiś czas wokół głowy kandydata, po czym blednie. Dzieło Joyce’a przechodzi teraz odbarwienie w czyśćcu, po upływie czterdziestu lat jest już raczej ciekawostką na seminariach z literatury niż przekonywającą lekturą; Proces, arcydzieło Kafki, utknął w sferze intelektualnej, otrzy-mawszy polityczną i światopoglądową otoczkę.

Stalin nazwał pisarzy „inżynierami dusz”. Myślał może, że pisarze za pomocą „ołówka i cyrkla” zbudują społeczeństwo, w którym wszystko i wszyscy będą w zagwarantowany sposób na swoich miejscach, w każdej chwili do użycia przez dyktaturę? Była w tym – przynajmniej dla Stalina – pewna logika. Ale pisarze nie są dziś inżynierami dusz; są raczej śmieciarzami dusz. Przewożą wszelkie śmiecie i odpady, jakie tylko zdołają znaleźć w ludzkich wnętrzach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *