Ross Macdonald „Sprawa Galtona”

Ross Macdonald „Sprawa Galtona”:

Kolejny Macdonald w tym sezonie. Jeszcze raz ta dekadencka Kalifornia sprzed 70. lat. Jak się raz weszło w ten klimat, trudno się wypisać…
Cytaty:

Muszę cię przeprosić za jego maniery, a raczej ich brak. Trudno dziś o dobrą służbę. – Ja mam ten sam kłopot; Ci ze starej szkoły chcą ubezpieczenia, a ci nowocześni okazji do pomiatania innymi za 50 dolarów dziennie.

Trawnik miał barwę farby, jakiej używa się do drukowania numerów serii na banknotach,

W niektórych szczepach południowoamerykańskich raz w miesiącu odseparowuje się na cały tydzień kobiety od mężczyzn. Zamyka się je same w chatach i nie troszczy o nie. Wiele za tym systemem przemawia. – To zrozumiałe. – Jesteś żonaty, Archer?

Myślicie, że Antoni nie żyje. Gdyby tak było, wiedziałabym o tym tutaj. – Jej dłoń powędrowała do płaskiej, okrytej jedwabiem piersi. – To mój jedyny syn. Na pewno żyje, na pewno gdzieś jest. Nic we wszechświecie nie ginie. Prócz ludzi – pomyślałem.

Uważał, że dzięki różnym ważnym przeżyciom stanie się dobrym poetą, jak Rimbaud. – Spostrzegła moje nie rozumiejące spojrzenie i dodała: – Arthur Rimbaud był francuskim poetą. On i Charles Baudelaire byli wielkimi ideałami Antoniego. – Rozumiem. – Zbaczaliśmy na obszary, w których czułem się zagubiony.

Kupiłem butelkę whisky, żeby odegnać ziąb, i wynająłem pokój w „Salisbury”, małym hoteliku przy bocznej uliczce, gdzie zwykłe się zatrzymywałem w San Francisco. Recepcjonista był nowy. Recepcjoniści zawsze albo się pną w górę, albo spadają coraz niżej. Ten był w starszym wieku i najwyraźniej staczał się w dół.

Mała orkiestra jazzowa składająca się z pianina, kontrabasu, trąbki i bębenków grała coś awangardowego. Nie miałem przy sobie suwaka logarytmicznego, aby móc się w tej muzyce połapać, ale czterej muzycy jakby się wzajemnie rozumieli. Od czasu do czasu uśmiechali się i kiwali głowami, jak kosmonauci, przemierzający przestrzeń międzygwiezdną.

Bolling dopił drinka i rozejrzał się po barze jakby w oczekiwaniu na jakieś zdarzenie. Domyślałem się, że większość rzeczy, jakie się mogą mężczyźnie zdarzyć, już mu się zdarzyła.

Miejscowy komisariat był jak otynkowane pudełko od butów i mieścił się naprzeciwko smętnego hoteliku.

Recepcjonista miał duże, smutne oczy i układne maniery, jakby już przeszedł przez wszystkie życiowe wyżymaczki. Powiedział mi, że pan Lemberg jest prawdopodobnie w pracy. – A gdzie pracuje? – Jest jakoby sprzedawcą samochodów. – Jakoby? – Bo mu się za dobrze nie powodzi. Jest po prostu na procencie u handlarza używanych wozów. A wiem stąd, że chciał sprzedać jeden mnie. – Zachichotał, jakby posiadał tajemnicę lepszego sposobu przenoszenia się z miejsca na miejsce.

W żywych, ciemnych oczach widniała niepewność. Miał trzydzieści parę lat, ale już było w nim to coś nieuchwytnego, lecz zdecydowanego, niby jakaś woń: wyraz człowieka, który stracił punkt zaczepienia i stacza się w dół. Jego ubranie było wyprasowane, ale zbyt dawno nie widziało pralni. Pulchność twarzy nadawała jej bezwładność połcia tłuszczu, jakby przestała reagować na cokolwiek poza klęskami.

Niechaj pan tylko ma oczy i uszy otwarte. Jeśli się powiedzie, może dostanie pan premię. – Co ma się powieść? – Sprawy. Wspomnę też o panu w moich pamiętnikach. – To wspaniale.

Jechałem z powrotem przez pasmo wzgórz ku gasnącym blaskom na zachodzie. Na drodze, która się wiła w dół do Luna Bay, minąłem staruszka z jutowym workiem na plecach. Był to jeden z dawnych włóczęgów, którzy wciąż podążają za słońcem jak wędrowne ptaki. Ale ptaki lecą, a ci ludzie idą. Ptaki łączą się w pary i wiją gniazda, a ci starzy ludzie nie mają żadnych gniazd. Odmierzają życie krokami wzdłuż szos. Zatrzymałem samochód, cofnąłem i dałem staremu tort. – Dziękuję uprzejmie. – Jego usta wyglądały jak szczelina w zmierzwionym futrze. Włożył tort do worka. Był to lichy dar, więc dałem mu jeszcze dolara.

Poziom whisky w butelce opadał jak barometr.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *