Raymond Chandler „Kłopoty to moja specjalność”

Raymond Chandler „Kłopoty to moja specjalność”:

Po raz kolejny. Ach, ten jedyny w swoim rodzaju styl…
Cytaty:
Kłopoty to moja specjalność – powiedziałem. – Dwadzieścia pięć dziennie i dwieście pięćdziesiąt, jeżeli załatwię sprawę.

Samochód był już na miejscu. Dostrzegłem go na bocznej ulicy, mniej więcej w połowie bloku. Wyglądał jak nowy dom towarowy w dniu otwa rcia.

– A stary Jeeter? – To taki, co może dałby ci dziesięć centów, gdyby akurat nie miał przy sobie pięciocentówki.

Nigdy nie miałem czterdziestki piątki – powiedziałem. Facet, który potrzebuje aż takiego kalibru, powinien raczej posługiwać się dzidą. Finlayson spojrzał na mnie

Jego uśmiech był tak szeroki, jak drzwi do podwójnego garażu.

Miał oczy, w których było mniej więcej tyle wyrazu, co w zakrętce od kanistra z benzyną. –
Kłopoty to moja specjalność – Raymond Chandler

Nie dotknąłem młodego Jeetera. Był równie martwy, jak John D. Arbogast, ale wydawał się o wiele bardziej martwy.

Jego przesadny ak cent angielski drażnił mnie jak rozrzedzona whisky.

Miała na sobie wytworną, czarną wieczorową suknię, odsłaniającą gładkie, białe ramiona. Była trochę mniej niż piękna; trochę więcej niż ładna.

Radzę ci, idź się połóż, bracie – powiedział Ohls. – O ile znam się na kolorach, zaraz się wyrzygasz.

Wielki handlarz drzewem z północy, niejaki Sol Leander, kupił je dla żony – to znaczy te perły, dwie sztuki. Kosztowały dwieście kawałków. – Musieli chyba przewozić je na taczkach – powiedziałem. – Widzę, że nie bardzo znasz się na perłach – ciągnęła Kathy Horne.

– Jeżeli to długa historia, napijmy się. – Nigdy nie piję przed zachodem słońca. W ten sposób człowiek nie schodzi na psy. – To system trudny do zniesienia dla Eskimosów powiedziałem. – Zwłaszcza w lecie. Przyglądała się, jak wyciągam małą, płaską butelkę.

Uśmiechnął się bardzo powoli, jakby sprawiało mu to ból.

Okey, cwaniaku – powiedziała oschle. – Ręce do góry. Zobaczymy, czy dostaniesz do sufitu.

Usiadłem na szerokim, staromodnym parapecie, nadając swej twarzy wyraz takiego zakłopotania, jak gdybym z ust pastora usłyszał ordynarny wyraz.

Przez cały wieczór wiał wiatr z pustyni. Jeden z tych suchych, ciepłych wiatrów, które przeciskają się przez przełęcze górskie, schodzą w dół, mierzwią przechodniom włosy, wywołują rozstrój nerwowy i swędzenie skóry. W taki wieczór każda pijatyka kończy się burdą. Łagodne, drobne żony sprawdzają palcem ostrość kuchennych noży, przyglądając się szyjom mężów. Wszystko może się zdarzyć.

Twarz barmana miała tyle ekspresji co befsztyk – i mniej więcej ten sam kolor.

Huknąłem go tak, jakbym wbijał ostatni gwóźdź przy budowie pierwszej transkontynentalnej linii kolejowej.

Stał całkiem bez ruchu. Wydawał się równie zdenerwowany, jak wygrzewająca się w słońcu ropucha.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *