Rafał Pacześ „Grube wióry”

Rafał Pacześ „Grube wióry”:

Z życia drobnych przedstawicielei handlowych w mieście Łodzi. Bo nigdy dość studiowania psychiki naszego narodu.
Cytaty:

Wyjął z kieszeni pogniecioną paczkę niebieskich LMów. Dwie fajki, w dodatku krzywe jak siusiak gimnazjalisty, który przegina z masturbacją – dosłownie i w przenośni.

Wypił wczoraj przynajmniej zero siódemkę, spał trzy i pół godziny, więc szybko policzył, że przy wadze dziewięćdziesięciu kilogramów i prawie metrze dziewięćdziesięciu wzrostu mógł mieć wciąż we krwi ponad promil. Mimo to wjechał na parking marketu, mając na liczniku sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Nie znosił sytuacji, kiedy ktoś mógł pomyśleć, że jest bez kasy. Pewnie dlatego, że wiecznie był bez kasy.

Na ten moment jego garderoba wyglądała jak pojemnik na odzież dla PCK rozgrzebany przez osiedlowe koty.

W powietrzu czuć już było święta. Szare miasto migotało natarczywymi lampkami. Na deskach rozdzielczych taksówek stanęły mikrochoinki, a żadna reklama radiowa nie mogła się obyć bez pretensjonalnych rymowanek. – Nienawidzę tego badziewia – Wiktor wyłączył radio i ciężko przełknął ślinę. – Ja tak samo – odparł Oskar.

Moja Dom też jest jak szampan. Zresztą jak każda kobieta. Zajebista w odpowiedniej ilości. Ale jak jest jej za dużo, to ci się odbija. No i wybucha, jak nie umiesz się z nią obchodzić… Pamiętaj, nigdy się nie żeń. Nawet najlepszy na świecie szampan w końcu się rozgazuje i niczym się nie będzie różnił od innych.

… dział zakupów, czyli dwie panie, które z reguły miały miny jak po upadku z drabiny, oraz dział handlowy dumnie reprezentowany przez Łysego w wielosezonowej skórzanej kurtce…

– To co, może walniemy flakon u mnie? – rzucił Wiktor. – Przecież to, co tu się dzieje, jest bez nazwy…

– Po ile sypać? – Syp jak zawsze. – Na pewno? – Wiktor uśmiechnął się tajemniczo. Oskar skinął głową, więc Wiktor nalał do każdej ze szklanek po sto pięćdziesiąt mililitrów czystej wódki. – No to ciach – uniósł szkło i stuknął w szklankę Oskara. Damięcki odchylił głowę i wlał w gardło potężną ilość ciepłej wódki. Potem bez pośpiechu sięgnął po szklankę z colą, uśmiechnął się do Wiktora i pociągnął mały łyczek. Wiktor zrobił niemal to samo. – Uuu, widzę, że kolega też jest niezłym graczem… – skomentował Krul. – Jak to mówią, niedaleko pada jabłko od jabłoni. – Tatko łyka? – Łykał… Tatko, dziadek, pradziadek. – Więc kontynuujesz rodzinną tradycję?

Lot nad kukułczym miastem? – roześmiał się Damięcki. – No nie wiem… Zastanawiam się właśnie, czy gdzieś wyskoczyć, czy odpuścić. – Ja już trochę wypiłem ze znajomym z pracy i mogę lecieć do domu. Ale mogę też jeszcze powalczyć. Tylko hajs mi się nie zgadza kompletnie. – Ja właśnie siedzę w chacie, ale nosi mnie jak skurczybyk. – No to w tę albo we w tę… – Dobra. Za pół godziny. Róg Tuwima i Piotrkowskiej? – Stacja fontanna? – Klasycznie. – Udaję się. Bez odbioru.

– Zobacz… – Wiktor przesunął po stole swoją komórkę. Oskar spojrzał na wyświetlacz. – Ja pierdolę! – Damięcki eksplodował śmiechem. – Co to jest? Na ekranie Oskar zobaczył zdjęcie, na którym Krul stoi oparty tyłkiem o pralkę w jakiejś łazience. Jest kompletnie nagi, tylko na głowie ma czapkę Świętego Mikołaja. Celuje aparatem telefonu w lustro, a przed nim klęczy kobieta w peruce i robi mu loda. Na zdjęcie ktoś nałożył napis: „Tak świętuje dyrektor Krul”. – Moja była żona wczoraj o dwudziestej trzeciej wysłała tę fotkę z jakiegoś lewego numeru do wszystkich naszych wspólnych znajomych. – Do Dom też? – Jasne.

– Człowieku, od rana z osiem osób odesłało mi tę fotkę – opowiadał Krul. – No wiesz, z podpisami w stylu: „Wiktor, a kiedy do mnie przyjedziesz z prezentami?”, „Ładne płytki” albo „Czy ta pralka ma funkcję suszenia?”.

– Proszę pana, dlaczego pan przechodzi na czerwonym świetle? Wie pan, ile wyniesie mandat? Starszy mężczyzna podszedł pokornie do okna granatowego kombi Wiktora. – Ja bardzo pana przepraszam, ze szpitala wyszedłem, ręka złamana, jakiś zamyślony jestem – facet podstawił Wiktorowi pod nos rękę oblepioną świeżym gipsem. – To nic nie zmienia. Proszę przygotować dokumenty, my zaparkujemy i wypiszemy mandat w wysokości pięciuset złotych. – Dobrze… – odpowiedział mężczyzna smutnym głosem. Kiedy handlowcy zaczęli powoli odjeżdżać, staruszek rzucił się do ucieczki. Przebiegając obok osiedlowego warzywniaka, odwrócił się, by sprawdzić, czy policjanci ruszyli za nim w pościg. W tym samym momencie uderzył biodrem w prowizoryczne stoisko z mandarynkami i przewrócił je razem ze sprzedawczynią. Nie zważając na szkody, wciąż biegł, a po chwili zniknął w krzewach rosnących przy skrzyżowaniu Lutomierskiej i Zachodniej. Oskar i Wiktor śmiali się do rozpuku. – Musimy kupić gdzieś w necie koguta, takiego, jak mają tajniacy. Dopiero będzie zabawa!

Wiktor postawił na stole dwie butelki wódki. Twarz gospodarza zdradzająca odcieniem, że jego romans z alkoholem trwa już od kilku dobrych lat, natychmiast pojaśniała.

Anna wessała się w usta Oskara i objęła rękami jego szyję. Serce Oskara znów waliło jak oszalałe, pompując krew tam, gdzie teraz była najbardziej potrzebna.

– Pomogę ci, nawet za darmo – powiedział w końcu ożywionym tonem. – Dwa razy obejrzałem wszystkie sezony „Dextera”, wychowałem się na programie „997”, przeczytałem wszystkie książki Jo Nesbø. Mówię ci, to się da zrobić.

– Ty jednak jesteś stary… Teraz narkotyki możesz pić, wciągać, wcierać, połykać. Wystarczy jej podać jakoś pigułę i będzie miała odlot jak poseł Janowski, a we krwi całą tablicę Mendelejewa.

Usiedli na brudnych krzesłach w jeszcze brudniejszym biurze. – Sypana czy pedalska? – spytał Diablo, trzymając w dłoniach słoiki z kawą. Zwykłą i rozpuszczalną. – Obojętne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *