Drodzy Państwo,
Dziś słowa dwa o tekściarzach minionych dekad, ale nie o klasykach rangi Osieckiej, Młynarskiego, Przybory czy Kofty. Pomówmy o drobniejszych dostawcach. Co im się o tyle należy, że ich refreny pamiętamy, a nazwisk nie.
Ot, Janusz Kondratowicz. Tekściarzem został, bo z wysoką poezją jakoś mu nie szło. Od 1957 roku stawiał wiersz za wierszem, głownie o niedoli tak zwanego „szarego człowieka”, tyle ze nie u nas, a w krajach kapitalistycznych. Recenzenci pisali poruszeni do głębi: „Trudno o głębsze spojrzenie na bezsilność moralności świata kapitalistycznego wobec drapieżnej walki o kawałek chleba”. Ale szary człowiek w Polsce miał w poważaniu troskę Kondratowicza o szarego człowieka w Nowym Jorku. Wolał, kiedy Kondratowicz rymował o szarym człowieku na naszym terenie. Na przykład na wakacjach w Bieszczadach:
Zielone wzgórza nad Soliną,
okrywa szarym płaszczem mrok.
Nie żegnaj się, choć lato minie,
spotkamy się tu znów za rok.
Z czasem okazywało się, że Kondratowicz ma raczej oko do pejzażu niż do trosk szarego człowieka. Zauważył, że jest tyle słońca w całym mieście, że w górach już jesień, że w szczerym polu stoi biały krzyż, a przede wszystkim, że płoną góry, płoną lasy w przedwieczornej mgle. No, jak ktoś tyle widział i tyle zrymował, to za PRL-u nie mógł już być zwykłym tekściarzem. Musiał objąć stanowisko kierownicze, mieć pieczątkę itd. I Tak Janusz Kondratowicz został kierownikiem – kierownikiem literackim zespołu Czerwone Gitary. Ciekawe, czy w gabinecie miał palmę?
Zdolnym rymarzem tamtych czasów był Krzysztof Dzikowski. To spod jego pióra wyszło najtrudniejsze zdanie polskiej piosenki: Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby – z kawałka „Ciągle pada” Czerwonych Gitar. Pisał ją zresztą w czas potwornego letniego upału i z najwyższym trudem układał rymy o ulewie . Ale przekonująco. Pamiętają państwo reklamówkę środka przeciwpotowego opartą na tej piosence?
Ciągle mokry
Siedzę w pracy i spocony jestem cały
Przez to zawsze skrępowany i nieśmiały
Ludzie śmieją się, gdy widzą na mnie krople
I co? Ciągle moknę.
Dzikowski – odwrotnie niż Kondratowicz – do tekściarstwa wszedł już jako kierownik. Mianowicie kierownik literacki kabaretu Stodoła, po czym do Opola wysłał z głupia frant piosenkę „Ballada o Lili-Put, ostatniej kochance wodza”. Ale z tematyki indiańskiej się wycofał, dzięki czemu do kultury polskiej na trwałe weszło pewno okno. I nie mam tu na myśli okna przy Franciszkańskiej 3 w Krakowie ani nawet Windows 2000. Chodzi o okno, w którym Anna Maria o smutnych i pięknych oczach stoi aż do zmierzchu i daremnie czeka na ukochanego. Dzikowski wspominał, że zgłaszały się do niego dziesiątki dziewcząt o imieniu Anna Maria zapewniając go, że pisał z myślą o nich, choć może nie całkiem zdawał sobie z tego sprawę.
Andrzej Kudelski z kolei utrzymywał, że pisze dla forsy. Bo z zawodu był reporterem radiowym, a z tego rzadko starczało do pierwszego. No więc za przyzwoite pieniądze postawił dramatyczną kwestię „Cóż wiemy o miłości mając 16 lat?”
Jerzy Kleyny mógł się dorobić jako tłumacz tekstów Brela czy Brassansa. Ale tylko teoretycznie.
Ale na szczęście nie poszedł w tę rynnę i zaczął stawiać naprawdę ważne pytania. Ustami Krzysztofa Krawczyka pytał : „Jak minął dzień?” a Maryli Rodowicz „A gdzie jest siódme morze?” Odpowiedzi nie znamy do dziś, ale nikomu to nie przeszkadza.
Andrzej Bianusz z wykształcenia był inżynierem elektrykiem i – jak inni elektrycy w dziejach naszego narodu – nie rozdrabniał się i zaatakował najszerszą publiczność. Oczywiście najszersza publiczność też nie rozmieniała się na drobne i całą uwagę poświęcała temu, co naprawdę ważne: miłości i Jerzemu Połomskiemu. No więc Połomski tłumaczył nam jak dzieciom, że z dziewczynami nie wie, oj nie wie się, czy dobrze jest, czy może jest już źle. A co do chłopców to Andrzej Dąbrowski uzupełniał naszą wiedzę analizą tego jednego jedynego momentu, kiedy do zakochania jeden krok. To zostało. Ot, aktor Wiesław Michnikowski, w tej chwili lat 94 w wydanej niedawno autobiografii wyznaje, że ostatnio lubi sobie podśpiewywać: Do zakopania jeden krok…
Autorów, których czas nieco przykurzył jest legion. Ot, Edward Fiszer, współtwórca radiowej Trójki i Festiwalu w Opolu pochodził ze Słupcy, a uczył się w Kaliszu i Poznaniu. Rymował zresztą:
Gdybym zginął w podróży
Cyganka w Słupcy ducha wieczorem wywróży
Jeśli po nocach majaczę za głośno
Zwilżcie mi skronie rzeką Prosną.
Przecież to Fiszer wystosował najsłynniejsze zaproszenie lat 60-tych „Przyjedź mamo na przysięgę. Jak trubadurzy zaśpiewali to w jednym czy drugim garnizonie, musieli bisować po kilkanaście razy.
Andrzej Tylczyński też urodził się w Poznaniu i tu pisywał do Głosu Wielkopolskiego i do Gazety Poznańskiej. Nie sądzę, by którykolwiek z jego tekstów przetrwał. Co innego, gdy dziennikarz trafił na takiego Piotra Szczepanika. Ten mu od razu wyśpiewał: Nigdy więcej nie patrz na mnie takim wzrokiem, Kochać, jak to łatwo powiedzieć, czy piosenkę o gonitwie za kormoranami. Z tymi latającymi stworzeniami było u Tylczyńskiego coś na rzeczy, bo w kilka lat później sprezentował Irenie Jarockiej podniosłe oświadczenie „Motylem jestem”.
Jan Zalewski – podobnie jak inni koledzy – wykonywał taki numer. Brali pierwszy lepszy tytuł z gazety, przesyłali go zaprzyjaźnionemu kompozytorowi i uzgadniali, że na jedną linijkę tekstu piosenki, której jeszcze nie było, ma przypadać z grubsza tyle, a tyle taktów melodii. I najważniejsze! – wszystko ma być gotowe na jutro rano, bo rankiem napisana i skomponowana w nocy piosenka będzie wykonana na żywo w radiu, w programie „Piosenki od ręki”. Raz się udawało, raz wychodził potworek, ale zabawa była. No, w każdym razie, jak pani Sośnicka jeszcze dziś zaintonuje
„Wymyśliłam cię…”,
To my już wiemy, że stało się to nocą i przy blasku świec.
A jak Danuta Rinn oświadczy, że „Nie z każdej maki będzie chleb”, to chętnie przyświadczmy, bo dokładnie na to wskazują teksty wielu polskich piosenek.