Radek Teklak „Piórkiem i mięsem”

Radek Teklak „Piórkiem i mięsem”:

Zapiski z bloga o codziennym bytowaniu w stolicy. Bardzo blisko gruntu, same detale. Ostro.
Cytaty:

Możliwe, że ustępujesz miejsca w pojazdach komunikacji miejskiej. 3 — jesteś Prawdziwym Polakiem i chuj innym do tego, którymi drzwiami wchodzisz do autobusu. Na forum napiszesz o złodziejach rządzących tym miastem, przez których w komunikacji jest zimno. A nie grzeją, bo oszczędza się kosztem obywatela. 4 — wolność rządzi. Ewentualnie w wejściu, które wybrałeś, leżał obdarty dziadek-smród i musiałeś szybko zaadaptować się do sytuacji. Ty też napiszesz na forum, że w komunikacji jest zimno. Albo oznajmisz, że zimą kręcisz bekę na mieście. Sześć lat tresury, a to bezmózgie bydło dalej nie widzi związków przyczynowo-skutkowych między temperaturą wewnątrz komunikacji a procentem drzwi bezsensownie otwieranych na przystankach. Jak ja czasami pogardzam ludzkością, to wy nawet nie wiecie. A teraz idę wymyślać jakiś pseudonim dla mojego informatora w najwyższych kręgach władzy. Może Long Dong Silver?

Jak się okazało, nie da się dzisiaj uciec od Szymborskiej, dzięki czemu dowiedziałem się, że jestem trochę za bardzo znudzony. Wychodzi bowiem, że znam więcej jej wierszy. Nie wiedziałem po prostu, że to jej utwory. Na szybko dopiszę te, które skojarzyłem w wyniku trzyminutowej kwerendy: • Gawęda o miłości ziemi ojczystej. Robiliśmy to na lekcji polskiego i chyba nawet musiałem nauczyć się kawałka, bo początek wiersza znam. • Minuta ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej. Nawet najcięższy moronita kojarzy „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”, co oznacza, że mam dzisiaj ciężki dzień. • Konkurs piękności męskiej. Też to robiliśmy w szkole, bo kawałek o brzuchu w dwudziestu pięciu minach zaskoczył natychmiast. Oraz że wszedł napięty od szczęk po pięty. • Nic dwa razy. Dawno temu myślałem, że to tekst Kory. Nie śmiejcie się, nie było wtedy internetu. To tak na szybko.

Od tego gorsze są tylko schody wewnątrz tramwaju (też niskopodłogowe, ale nie pesy). Kojarzycie? Schody. Owszem, podłoga niska, wjazd luks. A w środku jebane schody. Jak w rewii albo kabarecie. To już nie jest żart, bo podczas gwałtownego hamowania albo dzwonu nie dość, że lecisz do przodu, to możesz również polecieć w dół. Co jest tak słabe, że tutaj przestanę, bo zacząłbym przeklinać jeszcze bardziej. Hamowanie, czyli warunki jezdne Nie wiem, o co chodzi — czy to wina starych torów, kiepskich zwrotnic czy mrozu, ale pesy jeżdżą zimą, jakby miały padaczkę. Znaczy konkretniej — sama jazda odbywa się płynnie, ale hamowanie i start z przystanku to jakaś parodia. Tramwaje żabkują i szarpią jak ja, gdy startowałem maluchem na mojej pierwszej jeździe przy kursie na prawko. Ale, jak mówię, nie znam się i tutaj przyczyna może leżeć poza wózkami jezdnymi (na ślepo używam tego nowego zwrotu, którego nauczyłem się kwadrans temu. Dlatego mogę się mylić). Rekapitulując — pesy cieszą oko, temu nie zaprzeczę. Co z tego, skoro kilka kardynalnych wpadek spowodowało, że jeżeli mogę pesę przepuścić i poczekać na następny kurs, to to robię. Jazda nimi sprawia mi przyjemność, którą można nazwać

Od tego gorsze są tylko schody wewnątrz tramwaju (też niskopodłogowe, ale nie pesy). Kojarzycie? Schody. Owszem, podłoga niska, wjazd luks. A w środku jebane schody. Jak w rewii albo kabarecie. To już nie jest żart, bo podczas gwałtownego hamowania albo dzwonu nie dość, że lecisz do przodu, to możesz również polecieć w dół. Co jest tak słabe, że tutaj przestanę, bo zacząłbym przeklinać jeszcze bardziej.

Ze smrodu nikt nie umarł, a świeże powietrze wykończyło Wielką Armię

Mam w sobie sporo odporności na wydzieliny ludzkie, ale któregoś dnia, zagapiony, nacisnąłem panel i już po dotknięciu go zdałem sobie sprawę, że to, czego właśnie dotykam, to zamarznięta plwocina. Ale nie takie delikatne tfu. Nie, to był chark wyciągnięty prawdopodobnie z okolic nerek. Coś we mnie umarło. Od tamtej pory napierdalam w przyciski pięścią. Gdy mają na sobie ślady wydzielin — butem. W końcu zarobię mandat, ale pierdolę, wystarczy że dotykam obleśnych, nigdy niemytych rurek w środkach komunikacji.

Każdy, kto chciałby zobaczyć, jak w tym dziwnym mieście wyglądają ułatwienia dla pieszych, powinien tu podjechać, stanąć pod knajpą Sowa i Przyjaciele (dawniej: Karczma Słupska) i poobserwować to skrzyżowanie przez pół godziny. Urwanie boków ze śmiechu gwarantowane, niewykluczony wypadek. Zapraszam.

Aż wreszcie nastąpił ten moment, w którym prowadzący zadał mi gnadensztos — od przejść dla pieszych płynnie przeszedł do przejazdów rowerowych. To była ta chwila, że mało się nie wyjebałem na krawężnik. Otóż jeden z prowadzących rzucił frazą: „w zasadzie to i na przejazdach rowerowych moglibyście zsiadać i przeprowadzać rower, gdzie wam się spieszy, co wam zależy?”. Powiedział to facet, którego syn zapierdalał po Puławskiej ferrari, jakoś tak trzykrotnie przekroczył prędkość, po czym wbił się w filar i zabił swojego pasażera. Kurtyna.

Pierwszy, ten z autobusu, wsiada na moim albo na następnym przystanku, przez dwie minuty się rozgrzewa, a potem zaczyna krzyczeć na cały autobus o tym, że wszyscy mu mogą chuja zrobić i na chuja skoczyć, bo on ma pieniądze, stać go na życie i niczym się nie przejmuje. Ponadto ma w domu całą dyskografię Hendriksa, Ramonsów, Pink Floydów, Zeppelinów i kilku innych znakomitych kapel i wykonawców (jego gust muzyczny jest nienaganny). Ponadto ma tego na czym słuchać i chyba raz słyszałem, że ta dyskografia to niekoniecznie cedeki, ale też kilka winyli. I się zapętla, i tak krzyczy przez całą drogę.

08.48.30 Ja pierdolę, jeden przygłup wylazł na przejście, bo wydaje mu się, że on na przejściu jest świętą krową. Ma za mały mózg, żeby skojarzyć, że żaden pojazd nie jest w stanie zahamować w miejscu. Pewnie kutas na fizyce wagarował. Chyba mi panewka z biodra wyskoczyła. W kolanie też coś chrupie. Kierowca puszcza wiązkę przez okienko (jedyne, które się w tym wraku otwiera, znajduje się w szoferce), ludzie zbierają się z podłogi. Ci, którzy siedzieli, z podłogi zbierają dobytek. Po podłodze turlają się pomarańcze.

17.46 Dziki tłum wypycha mnie z metra. Biegną do schodów ruchomych, a mnie się nie chce bydłu tłumaczyć, że schody ruchome, pomimo tego, że się ruszają cały czas, to nigdzie nie odjadą. Taka ich natura i uroda. Kilka toreb w jaja. Dwie rzepki zaskrobane na pięcie. Chyba krwawię. Oprę się na chwilę o zimny mur, poczekam, aż trzoda wjedzie na górę. Muszę odpocząć. Choć przez chwilę. 17.46.30 Bilety do kontroli — zagaił łysiejący pan w skórzanej kamizelce. Zaczynam grzebać w kieszeni. Pan oddala się w stronę kolejnej ofiary. Z kartą miejską w ręku podchodzę do jego kolegi i mówię: To jak, sprawdzacie te bilety, panowie, czy nie chce wam się? Kolega pana prosił, to kolega pana sprawdzi. Eee… a pan nie może? Nie. Dżizas kurwa ja pierdolę. Jak z taką komunistyczną mentalnością mamy wygrzebać się z tego gnoju, w którym tkwimy po szyję? No jak? Biegnę za skórzanym typem, podkładam mu kartę pod czytnik, piszczy, oddalam się. Szybko się oddalam, bo jeszcze chwila i mnie chuj zastrzeli w tym metrze. 17.47 No to się kurwa naoddalałem. Moje schody stanęły nagle. Schody obok jadą. Pomysł przesadzenia barierki odrzucam jako niezorganizowany, bo nie należy wsiadać do pojazdów będących w ruchu. Zaczynam powoli człapać w górę. Pieprzyć udar, zaraz dostanę zawału. Jestem cały mokry. Nienawidzę świata.

Jeśli na górze podejdzie do mnie koleś z ankietą, perfumami, nożami kuchennymi albo Bahawiditatą (czy jak się ta święcona książka nazywa), to będzie dym. 17.48 Podchodzi do mnie koleś z Bahawadittą i zaczyna coś ględzić o mocy płynącej z tej święconej książki, równocześnie próbując wetknąć mi ją do ręki. W ramach prezentu. I w ramach poczucia mocy. Rzucam stłumione „spierdalaj” i prę do przejścia podziemnego pod Rotundą. Typ patrzy na mnie oburzony. Zastanawiam się, czy nie powiększyć jego oburzenia, ale nienawidzę profanowania książek, więc pomysł zarzucam. Zręcznym balansem ciała omijam sześć osób z ulotkami w wyciągniętych rękach, bo nie mam ochoty zapisywać się do sześciu zajebistych szkół językowych. Na dodatek na kursy promocyjne. Zanurzam się w jądro ciemności.

Aha, jeszcze jedno. Pomimo tego, że bez problemu potrafię wysławiać się w sposób elegancki i literacki, to drzemie we mnie potrzeba przeklinania. Głośne, warczące kurwa mać albo ja pierdolę spuszcza ze mnie więcej ciśnienia niż godzina na siłowni. Gdybym nie wykształcił w sobie tego odruchu obronnego (bo to już działa jak odruch obronny), to kilkukrotnie nieprzyjemne zajścia na ulicy albo w knajpie skończyłyby się mordobiciem, a nie skuteczną mediacją. W kontaktach nieformalnych z ludźmi, których znam dłużej niż tydzień, również używam wyrazów. Wiem, że to „niekulturne”, ale nic na to nie mogę poradzić. Jak zapewne się przekonaliście, też sam czasami potrafię coś wrzucić. Ten tekst stanowi pod tym względem swoisty rekord. Dlaczego? Oczywiście, mogłem to wszystko wygładzić. Tyle tylko, że wtedy byłoby tak samo prawdziwe, jak dmuchana lalka jako partnerka życiowa. A ja chciałem, żeby to było z krwi, flaków, mięsa, spermy i kości. Wszelkich uwag krytycznych chętnie wysłucham. To tyle.

Potem następuje gnadensztos. Jako początkujący obserwator nie spodziewałem się części artystycznej, a tu niespodzianka. Na słuch kilkuletnia dziewczynka zaczyna do mikrofonu śpiewać Warszawskie dzieci. Zaczynam łzawić ze śmiechu. Chwilę potem odpala wiązankę zakazanych piosenek (w tym nieodzowna w takich przypadkach Siekiera, motyka). Łzawienie przybiera na sile. • Już pomyślałem, że tego nie da się przebić, ale teraz dziecko śpiewa cały Mazurek Dąbrowskiego (nawet z tymi zwrotkami, które zna dwa procent społeczeństwa), a potem dobija niewiernych wierszem Kto ty jesteś? Polak mały. Wszakże z jedną znaczącą zmianą, bo idzie: „A w co wierzysz? W boga wierzę”. Śmieję się już w głos. Za mną ktoś zadaje najważniejsze w tej sytuacji pytanie: „czy to dziecko nie powinno o tej porze spać?”. • O 22.00 jakiś mało imprezowy skwaszeniec dzwoni na policję i zgłasza zakłócanie ciszy nocnej. Wodzirej zbolałym głosem stwierdza, że przyjmuje to z pokorą i zaprasza wszystkich do wspólnej, cichej modlitwy. • Młodzież zaczyna skandować: „krzyż do kościoła”. • Około 22.15 oddalam się w stronę domu, bo impreza zdechła. Dzisiaj przeczytałem, że tuż przed 22.00 ktoś przytargał krzyż z puszek po Lechu. Oczywiście nie widziałem go i to taka moja rzadka umiejętność. Kiedy na imprezie dzieje się coś epickiego, ja w dziewięciu przypadkach na dziesięć patrzę akurat w drugą stronę. Krzyż pewnie wprowadzili od strony Bristolu, podczas gdy ja stałem bliżej rynku. Mam wrażenie, że zgęstka i poruszenie były wywołane właśnie jego wniesieniem. Chyba dobrze, że go przegapiłem, bo pewnie dostałbym ze śmiechu drgawek i mogliby zacząć mnie egzorcyzmować. W skrócie — jeżeli jesteście odporni na wykrzywione nienawiścią twarze, zaciśnięte usta cedzące „Bóg, Ojczyzna, Honorarium, Żydy, Skurwysyny, Szmaty, Agora, Ubecy, Zdrajcy, Nie Jesteś Polakiem i Mordercy”, potraficie bez zdenerwowania słuchać dyskutanta niemającego żadnych racjonalnych argumentów i zaimpregnowaliście się na idiotów, wbijajcie o 20–21 pod krzyż. Chyba że lubicie stać w słońcu. Wtedy śmiało wbijajcie wcześniej. To jest jak Mumio plus „Nie tylko dla orłów” plus „Za chwilę dalszy ciąg programu” plus Monty Python do potęgi. Intensywna krzyżówka absurdalnego humoru i surrealizmu z ogromnym potencjałem rozwojowym. Już wiem, gdzie spędzę kilka kolejnych wieczorów. Mam nadzieję, że krzyż postoi przynajmniej do Triconu, bo darmowej rozrywki nigdy mi dosyć. Jehowa, tak powiedział Domofon. — Tak? — Dzień dobry.

Jak komuś fajnie dogadać — Wujek Cięta Riposta twym przyjacielem. Nie żartuję, w siedmiu przypadkach na dziesięć „spierdalaj” spełnia swoje zadanie. Jeżeli banalne „spierdalaj” cię nie zadowala, to musisz przeczytać jakieś sześćset książek, obejrzeć ze trzysta inteligentnych filmów, słuchać, jak rozmawiają mądrzejsi od ciebie, a po pięciu–dziesięciu latach samo przyjdzie.

Jak piję wódkę to nie sikam — spoko, jak piję wódkę, to też nie sikam. Sporo osób nie sika, jak pije wódkę.

Jak powiedzieć po angielsku kurwa — jak do kogoś, to bitch albo whore. Jeżeli kurwa ma być przecinkiem, to dobre będzie fuck. Jednego tylko nie rozumiem — po chuj chcesz mówić kurwa po angielsku? Przecież po polsku brzmi to nieporównanie piękniej.

Jak rozpracować faceta — a co tu jest do rozpracowywania?

Więc targaliśmy te skrzynie dość powoli, a było ich coś około dwudziestu pięciu–trzydziestu, jak nie więcej. W przerwach między targaniem albo leżeliśmy i paliliśmy, albo zwiedzaliśmy obiekt. Bo widzicie, te skrzynie na bieżąco rozpakowywali jacyś studenci, ale lepsi widno od nas, bo dostali lekką robotę i nie musieli pizgać towaru, tylko rozstawiali wystawę. Oni byli jacyś powolni na ciele i uduchowieni na umyśle, gdyż często robiły się zatory, gdy im za dużo i za szybko nanieśliśmy tej cegły. Wtedy pałętaliśmy się po CSW, o czym nie opowiem, bo do tej pory wstydzę się swojego niewyrobienia kulturalnego i towarzyskiego — śmiałem się w głos z kustosza jednej z wystaw, który doznawał ekstazy przed obrazkami namazanymi długopisem na kartkach papieru w kratkę i przy płycie odtworzonej z adapteru. Przepraszam, ale taka sztuka to było dla mnie za dużo.

Ochotnik, gdy zasiada przed telewizorem, loguje się, skrzynka rejestruje, co w danym momencie ogląda, wyniki wysyła do centrali, centrala nas ocali. Efektem są słupki, dzięki którym pół Polski ogląda debilizmy typu M jak M, Na dobrej, Na złej, Na wspólnej i Kiepskich, a lepszy film to właściwie długi blok reklamowy przetykany kawałkami tegoż filmu. Nienawidzę was, pieprzeni ochotnicy.

Ci rozsądniejsi odmładzają się w inny sposób i wyrywają siedemnastkę, która co prawda ma w głowie przeciąg, ale za to działa jak skrzyżowanie viagry i doppelherza, co wcale nie znaczy, że wychodzi taniej niż te specyfiki. Nawet łykane w ilościach hurtowych.

Co do mnie, to powiedzmy sobie szczerze — czego nie tknę, to spierdolę.

Jak przyciągnąć, uwieść i utrzymać najbardziej atrakcyjną kobietę — to łatwe. Przyciągnąć — kasa. Uwieść — trochę więcej kasy. Utrzymać — wagony kasy. No, chyba że jesteś tak zajebistym kolesiem jak ja, wtedy przychodzi to naturalnie i prawie beznakładowo (kilka browarów się nie liczy). Natomiast jeżeli chodziło ci o stuprocentowo pewną, sprawdzoną metodę szybkiego uwodzenia, musisz pójść do (uwaga, trudne słowo) księgarni, wysupłać kilkadziesiąt złotych i kupić (kolejne trudne słowo) książkę o uwodzeniu. Ostatnio robi karierę Alchemia uwodzenia panów Batko, Dębskiego i Sowy (stan na rok 2007). Na temat skuteczności opisanych w niej metod nie będę się wypowiadał, bo dyskrecja mnie cechuje i obiecałem nie przeklinać.

Jak się bezboleśnie masturbować — postaraj się przestać używać noża i widelca.

Jak się hartować śniegiem — natrzyj się nim, ty idioto. Możesz się też wytarzać, ale tutaj jest ryzyko wymazania się psim gównem.

Jak szybko stracić przytomność — rozpędź się i przypierdol swoim pustym łbem w ścianę. Blackout gwarantowany. Oprócz tego daje radę podduszenie (wymagana asysta) i hiperwentylacja. Mówił ci już ktoś, że jesteś pojebany/-a?

…po południu musiałem udać się do stolycy i znowu mi się poszczęściło. Tym razem byli to dwaj Jesteśmy Twardzi, Źli i Brzydcy. Przerośnięci panowie w dresach, którzy porozumiewali się przy pomocy czegoś, co mógłbym nazwać komunikacją prewerbalną. No i oczywiście za mało kurwa panowie. Dialogi ich były przecudnej urody: „grrr wrrr, kurwa, chrrr brrr, kurwa, arrrr errr kurwa. Kurwa”. Świetnie się dogadywali.

… nie wiem i nie wnikam specjalnie, jakie podejście mają do wierności w związku inne osoby. Wiem i wnikam natomiast w to, jakie podejście prezentuję ja. Podejście moje jest takie: albo się komuś ufa, albo się komuś nie ufa. Nie widzę możliwości ufania komuś trochę albo w połowie. Bo to zupełnie tak, jakby być w ciąży trochę. Albo w połowie. No, nie widzę tego. Ufasz bezwarunkowo. Gdy zaczynasz mieć wątpliwości, to nie robisz gnoju, tylko odbywasz szczerą rozmowę. Jeżeli po wyjaśnieniu nieporozumień nie ufasz dalej, to może warto przemyśleć opcję „tu masz walizki i wypierdalaj” albo „to ja się spakuję i wypierdalam”. Ja prosty analityk jestem i nie mam za bardzo czasu ani umiejętności na komplikowanie sobie spraw prostych.

Polacy się nie myją, więc kiedy się pocą, to śmierdzą niczym skarpety żołnierza po dwóch tygodniach letniego poligonu. Jazda w takim zapoconym autobusie jest dla mnie makabrą. Potrafię znieść wiele. Oprócz borowania zęba, żołądkowej gorzkiej, ciepłej wódki czystej, dresiarzy i śmierdzących bliźnich. A bliźni w niskopodłogowcach śmierdzą wręcz infernalnie. I robi mi się wtedy przykro. Chce mi się również wymiotować.

Jednak nie to było najweselsze. Najweselsze były ich, nazwijmy to, rozmowy. Ona: weź no się kurwa czegoś trzymaj, bo ja już kurwa nie mam siły ciebie trzymać. No kurwa, weź się trzymaj. On: Aaaurrrghaaa, eeeerrrrr buebueeee wuuuu. Ona: Nie, no kurwa, nie mogę z tobą. Pierdolę, wysiadam. On: brrregheeebuuueaaa, wrrraaang, łorrraysss. Ona: Spierdalaj. Cały autobus śpiewa: brrregheeebuuueaaa, wrraaang, srraaang, pitang. Jako jedyny nie śpiewałem, bo prawie się udusiłem ze śmiechu.

Zdarza mi się bluzgać, co łatwo stwierdzić, czytając moją stronę. Na żywo grubsze wyrazy wyrywają mi się częściej, ale staram się, żeby przekleństwa nie były przecinkami, lecz niosły jakąś treść. Czasami jest to emfaza, czasami lepiej opisują rzeczywistość (na wyjątkowego złamasa mógłbym powiedzieć „fiut”, ale „zwykły chuj z niego” lepiej pasuje do takiego typa). Czasami idealnie oddają mój stan ducha (znajdźcie mi dobry zamiennik dla „dżizas, kurwa, ja pierdolę” — gdy tak mówię, to każdy wie, co czuję, i wie, że przez najbliższe pięć minut nie zaczepiamy pana Radka, nespa?). Poza tym czasami, rezygnując z przekleństwa, popadamy w niezamierzoną śmieszność — jak przygrzmocę kolanem w kant biurka, to nie powiem „cholerka”, bo moi koworkerzy padliby ze śmiechu. Mówię wtedy „o żesz kurwa twoja” i każdy wie, o co chodzi. Kilka osób uważa, że przesadzam z przekleństwami, ale taka już moja uroda. Zresztą wiem, w jakich sytuacjach mowa ma być dworna i trącać Wersalem, więc nie jest ze mną tak najgorzej.

Są to mianowicie te modne kobiety, które nie wnikają w żadne ograniczenia własne i nałożą na siebie wszystko, co podpowie im kobieca prasa kolorowa. To właśnie ta grupa wciąga na nogi buty na koturnach i porusza się na nich z gracją komody gdańskiej na gąsienicach. To właśnie ta grupa wdziewa bojówki, chociaż wygląda w nich jak karykatura sanitariuszki. To wreszcie ta grupa nałożyłaby na głowę nawet zdechłego szczura, gdyby tak powiedziały im gazety. Dla mnie bomba, bo mam nieustający ubaw. Pora roku — dowolna. Miejsce — dowolne. Zawsze znajdą się modne, wylansowane i wylaszczone dziewoje, dzięki którym mam albo czkawkę, albo hiperwentyluję. Ze śmiechu.

Orion — piaseczyński pies wielkości dużego kundla. Z właścicielami. Szedłem do pracy na nockę, spokojnie, powoli (bo ślisko), nie wadząc nikomu. Zza bloku wyszła starsza para niosąca drzwi. Powiało absurdem. Chwilę potem w moją stronę wystartował pies owych państwa i zanim się zorientowałem, szarpnął mnie przez spodnie w buta. Ja dostałem furii, pies dostał kopa, państwo dostali taki opierdol, że jeszcze miesiąc później wstydziłem się za siebie. Bo oni byli starzy, mali i przestraszeni całą sytuacją. A ja byłem duży, płonąłem gniewem i byłem dwa tygodnie po rzuceniu palenia. Dopowiedzcie sobie resztę.

Podbiłem do jakiegoś kolesiowca i zapytałem, co to za adres. „Indiry Gandhi”, powiedział, a ja chyba właśnie w tym momencie przyjąłem ten swój niepokojący innych wyraz twarzy, bo gość od razu zapytał, jakiej ulicy szukam. „A, Alternatywy. To pewnie Alternatywy 4?”. Nie, człowieku, siódemka mi jest potrzebna. Siódemka, jak siedem cudów świata. Jak siedem grzechów głównych i cnót kardynalnych. Jak pierdolone siedem wzgórz Rzymu, siedem sakramentów i siedem dni tygodnia. Jak w dupę jebane siedem sfer piekła i nieba oraz siedem sztuk wyzwolonych.

Dlatego świniobicie przebiegało zgodnie z zasadami bhp, chociaż powiem wam — trwało tak długo, że byłem przekonany, że Trzech Oprawców robi z tą świnią zgoła inne rzeczy niż rzeź. Po półgodzinie gęsto szpikowanej kurwątwojąmacią i okrzykami trzymaj tę kurwę świnia kwiknęła po raz ostatni i zapadła krępująca cisza. A potem chlust i odgłosy ssania…

Wtedy padły ponadczasowe słowa Dziadka Bolesława, który na moje filozoficzne pytanie „co dalej z tą świnią”, odpowiedział tak: — Powiesimy ją za tylne nogi na jabłonce, sparzymy wrzątkiem, obskrobiemy tarką i świnia będzie jak panna młoda w białej sukience. Wtedy zrozumiałem, że Dziadek Bolesław się nie pierdoli w tańcu i czas dorosnąć. Zostałem małym mężczyzną.

Kurwa — jako przerywnik, przecinek, pauza, chwila na oddech oraz przerwa na zebranie myśli do dalszej dyskusji — jest słowem przepięknym i kocham je całym swoim małym, nikczemnym serduszkiem. Zbitka „rw” nadaje jej takiej mocy, że ja pierdolę i nie dziwię się, że według badań amerykańskich naukowców przeklinanie może łagodzić ból. Oczywiście nie przeklinanie po amerykańsku, no bo w ich fuck, dick, sod, up yours czy co tam sobie wymyślimy, brakuje pierdolnięcia. Według mnie, jeżeli przeklinanie ma łagodzić ból, należy to robić po polsku, a jeśli ma ładnie brzmieć — po francusku. Przeklinanie po angielsku jest bez sensu.

Tajemnicę rosyjskich markowych alkoholi poznałem jakiś czas później. Otóż potrzebny jest spirytus, woda i politura. Finlandię robi się z wiadra spirtu i wiadra wody. Tequilę z wiadra spirtu, wiadra wody i łyżki politury. A już na ten przykład rum czy whisky — z wiadra spirtu, wiadra wody i trzech łyżek politury. Smaku tych alkoholi Polak nie znał wtedy jeszcze tak dobrze jak dzisiaj, styknęło, jeśli kolor się zgadzał. Ludzie zatem brali, co mieli nie brać — butelki czerwonego Walkera w cenie wódki byście nie wzięli? No więc brali, a ja każdą transakcję obserwowałem z zadumą pomieszaną z lekkim rozbawieniem. Lekkim, żeby w ryj nie dostać albo ciężką cyrylicą nie obskoczyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *