Właśnie dnie i noce trawię na pisanie książki przekrojowej o krajowym repertuarze filmowym. I nie mam poczucia, że są to dnie i noce zmarnotrawione. Co mnie w tym upewnia? Ano, echa z moich rodzinnych stron. Przykład. Otóż obywatel, mieszkaniec wsi Chłopice (rzut pałą od mojego dawnego domu rodzinnego) wpadł z nagła na pomysł. Co w Chłopicach relatywnie rzadkie. Tu dygresja: w Chłopicach, w stareńkim kościółku (fundacja Jana III Sobieskiego), na wzgórku pod lasem, jest sanktuarium z cudownym obrazem. Znaczy – byłym obrazem, bo ktoś stuknął w szybkę, wyjął skobel, obraz podpieprzył i sprzedał w antykwariacie w Hamburgu (ślad: „Psy”). Ale, nie szkodzi, pielgrzymki piesze przybywają, adoracja – na wyjątkowych prawach – odbywa się.
Teraz: co to ma z Chłopicami i z sanktuarium, a zwłaszcza z filmem – razem? Otóż ma. Bo świeże annały policji jarosławskiej notują, iż pewien mieszkaniec Chłopic nie docenia kinematografii. Nie docenia potęgi kamery. On, mianowicie, czyni taki numer, że wpada na stację, tankuje po korek. Po czym błyskawicznie wrzuca jedynkę i pali gumy. I on, ten mieszkaniec Chłopic, co przepędził wczesne lata w cieniu drewnianego sanktuarium, a potem nabył 15-letniego VW, jest święcie przekonany, że jak dostatecznie szybko zmyje się ze stacji, to kamery nie zdążą zarejestrować jego tablicy. A on będzie zatankowany i wolny. Nikt go nie uprzedził. Ojciec, matka nie pouczyli. Przyszli funkcjonariusze po śladach tablicy, zapuszkowali.
Więc ja właśnie po to nie dosypiam, by wykrzyczeć, jaka jest potęga kamery. Że jak już na coś spojrzy, to zapamięta. Chłopcu z Chłopic (zagrożenie: pięć lat), in memoriam.
Na froncie gender dało się słyszeć Jerzego Stuhra. Zaopiniował, że rozwód jego syna to wybujały efekt rozpanoszenia się genderyzmu. I to jest dowód najlepszy jak ta ideologia z łatwością atakuje nawet umysły światłe. W dodatku atakuje a rebours. A nie wystarczało powtarzać: „Żeście sfiksowały, boście chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba!” I gender niegroźny całkiem.
Prasa z prawej strony pastwi się nad najnowszą (nie taką znowu nową) książką Umberto Eco m. in. o jezuitach i masonach. Burza w szklance. Pamiętam, jakie jaja się odbywały, gdy Eco w pełnej chwale przyjechał do Polski po raz pierwszy. Wszyscy chcieli wywiad, ale autor „Imienia róży” zarzekł się, iż wywiady całkiem wyjątkowo. Ale ja („Wprost”), jak wielu, taki wywiad chciałem mieć. Tylko – jak? Przed dziennikarzami broni go cały szpaler gospodarzy. No, ale jest Klub bodaj PIW-u i z opóźnieniem zjawia się mistrz. Dziennikarze się sadowią, on zdejmuje okrycie. Ja podchodzę z dyktafonem, zadaję pytanie po angielsku. On, zdejmując pąaszcz, odpowiada. Następne, on zdejmuje szal, odpowiada. Kolejne, poprawia marynarkę, odpowiada. Jeszcze jedno – prostuje krawat, odpowiada. W końcu, podciąga spodnie, odpowiada. Kiedy usiadł za stołem prezydialnym, miałem gotowy wywiad. Potem już nie chciał gadać bodaj z nikim. A kiedy ukazał się mój wywiad, wybuchła afera, że to fałszywka. Bo oni go pilnowali cały czas i Eco wywiadu nie udzielał. Odpowiedziałem: „Chcecie posłuchać? Mam taśmę.” Ucichło.