Piwo-książka, piwo-książka

Ktoś prosił mnie, żebym mu zapodał fragment z jakiejś mojej starej książki. Bo wydawało mu się oczywiste, że mam ją w domu. A ja tego nie trzymam, nie kolekcjonuję. Jak, nie przymierzając, sportowcy medale. Ale też przypomniał mi pewne zdarzenie. Warszawa, upalny lipiec. Wyskoczyłem na chwilę z redakcji do „bukinistów” w korytarzach pod dworcem kolejowym Warszawa Zachodnia. I tam widzę na stercie papieru swoją książkę sprzed 20 lat. W domu nie mam ani jednego egzemplarza.  Więc przetrząsam kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy, żeby kupić ten rarytas. Pech chce, że zapomniałem portfela z gotówką. Mam tylko parę groszy. Dokładnie tyle, ile kosztuje ta książeczka (po cenie makulatury). Ale też dokładnie tyle, ile kosztuje piwo. Z tą książką się już pewnie nigdy nie spotkam. Ale z drugiej strony: lipiec, strasznie suszy… Piwo-książka, piwo-książka. Ci, którzy znają mnie bodaj jeden dzień, wiedzą, co wybrałem…

Kontynuacja. Kiedy budowałem willę pod Poznaniem, na poziomie piwnicy zarezerwowałem jedno całkiem obszerne pomieszczenie na „bibliotekę”. Zamówiłem na wymiar półki od podłogi po sufit, sprowadziłem głęboki fotel, kupiłem odpowiednio regulowaną lampę stojącą. Do tego stolik na kawę. I łaziłem po antykwariatach kompletując księgozbiór, który całymi bagażnikami zwoziłem. Wreszcie biblioteka była pełna.

Tylko jakoś tak się porobiło, że jednocześnie ściągałem książki z sieci. I w miesiąc ściągnąłem ich tyle, ile książek (mniej więcej) było w mojej papierowej bibliotece. Tylko, że ta wirtualna biblioteka mieściła mi się na 3-4 pendrive’ach, które z łatwością mogłem zmieścić w garści.

Naturalnie nieustannie czytałem, bo recenzje, teksty, terminy… Szybko i z komputera. I w tym fotelu, pod tą lampą nie siedziałem ani minuty…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *