Piotr Stankiewicz „My fajnopolacy”

Piotr Stankiewicz „My fajnopolacy”

Uwagi pod adresem (czytającej) klasy średniej. Zgadzam się w ok. 60%.
Cytaty:

Mamy bowiem swój własny small talk, naszą alternatywną wersję, którą znamy na wylot. Jest nim bierna agresja i drobna, a nieustanna złośliwość, ciągłe podgryzactwo, którego nawet nie zauważamy, jest tak powszechne. Słowem – podpierdolka, czyli rozmowa i załatwianie wszelkich spraw w taki sposób, żebym na pewno to ja poczuł się lepiej, a druga osoba – gorzej.

… wśród obcych przechodniów, towarzyszy podróży pendolinem albo windą będziemy się jeszcze jakoś hamować. Z najbliższymi jest odwrotnie: uważamy, że w dobrym stylu jest sobie nawzajem przypierdolić.

… kluczową polską umiejętnością psychospołeczną, instynktem jakby, jest stała gotowość na bycie podpierdolonym. Bez tej gotowości w Polsce się ginie. A w miarę bezpieczną pozycję, chroniącą nas przed podpierdoleniem przez innych, możemy stworzyć, sami ich podpierdalając.

Chciałoby się powiedzieć, że my, Polki i Polacy, nie bardzo umiemy ustawić społeczeństwo inaczej niż pionowo, nie umiemy myśleć w kategoriach innych niż „ci na górze, tamci na dole”. A jeśli uda nam się znaleźć na górze którejś z dostępnych drabin społecznych, wtedy gros czasu i energii zajmuje nam ciągłe zaznaczanie tej pozycji i jej obrona, nawet wtedy, gdy nie trzeba i nie ma przed kim jej bronić. W każdej sytuacji musimy mieć wyraźnie określone, kto jest wyżej, a kto niżej.

Samo „bycie wyżej” mało komu wystarcza, trzeba jeszcze ciągle o tym mówić, nakręcać innych i siebie czy wręcz wyszukiwać urojone zagrożenia tylko po to, żeby móc się przed nimi bronić. W tym miejscu kończy się często nasza polska aktywność. Jesteśmy tak zajęci ciągłym udowadnianiem, że to właśnie my jesteśmy na górze, że nie starcza nam sił i werwy, a przede wszystkim chęci, żeby zrobić coś konstruktywnego, twórczego, nowego.

Polska jest krajem kulturowo autorytarnym, a szacunek dla demokracji, wspólne podejmowanie decyzji i słuchanie głosu słabszych, cóż… nie są w Polsce zbyt popularne.

Stosunek pracodawcy do pracownika w Polsce nie jest stosunkiem stron, które umawiają się, że pewna praca zostanie kupiona za pewną kwotę pieniędzy. Jest to raczej stosunek właściciela folwarku do pańszczyźnianego chłopa, któremu nie wiadomo dlaczego trzeba zapłacić.

Ale jeśli ktoś, kto jest od nas wyżej w hierarchii, zacznie być dla nas przesadnie miły… wtedy poczujemy się dziwnie. Niekomfortowo. To jest ten arcypolski motyw: od tego, kto nade mną, podświadomie oczekuję pogardy, a w najlepszym razie chłodnawej obojętności. Jeżeli ktoś z góry szczerze wyciąga do nas dłoń, wtedy czujemy, że coś jest nie tak. Zaczniemy szukać niecnego motywu. Dostrzeżemy w tym – jak trafnie zauważa Leder – albo kpinę, albo podstęp, a od siebie dodam, że najchętniej i jedno, i drugie.

Kopać tych, co na dole, podlizywać się tym, którzy na górze, kiss up, kick down – to nie jest w Polsce aberracja, to niestety raczej standard, logika systemu.

… sukces w Polsce o wiele za rzadko opiera się na profesjonalizmie i pracy, a o wiele za często na łutach przypadku i szczęścia, na znalezieniu się w odpowiednim miejscu i czasie, o różnych klasowo-kastowych układzikach nie wspominając.

Polski intelektualista zachowuje się z reguły tak, jakby jego najwyższym celem było pokazać, że jest mądrzejszy od innych.

Chwal się żniwami, nie orką.

Pokazać się jako człowiek sukcesu – to dopiero połowa sukcesu. Druga połowa, większa i ważniejsza, to zrobić wrażenie, że przyszedł on bez wysiłku, ot tak po prostu, bo zwycięstwa mamy we krwi. Tacy po prostu jesteśmy, że nam się wszystko udaje. Zamazuj drugi plan, bojkotuj konkret, nie ujawniaj szczegółów.

Na koniec jedno tabu, którego nie wolno ci nigdy naruszać. Otóż nigdy, przenigdy nie podważaj i nie analizuj zasad rządzących Facebookiem. On potrzebuje przekazów jasnych, prostych i dosłownych. My, Polki i Polacy, i tak już ten amerykański wynalazek trochę przekabaciliśmy na swoją powikłaną modłę, ale wciąż tylko trochę. On nigdy nie polubi stopniowania półcieni, gradacji podtekstu i zakamarków ironii.

Tragedia jest zawsze tragedią, choć czasem ma morał, a czasem nie.

Polska rozpaczliwie potrzebuje procedur, sprawnych systemów, pamięci instytucjonalnej i wszystkich tych nudnych, a zarazem absolutnie magicznych rzeczy, które sprawiają, że samoloty dolatują do celu, a statki nie toną. Niczego nie potrzeba nam bardziej niż wszystkich tych banałów, które pozwalają ludzkiemu światu działać i nie zacinać się. I które sprawiają, że nasze przedsięwzięcia mogą oprzeć się na czymś więcej niż na barkach i desperackiej woli jednostek.

Polskie katastrofy były i są dlatego, że nie wierzymy własnym podręcznikom. Ciągle nie umiemy się nauczyć, że większość sytuacji to standardy, na które najlepszy jest system i checklista. Bo to nie prawda nas wyzwoli, ale procedura.

Wyszło, jak wyszło, czyli jak zawsze przy modernizacji przez kserokopiarkę. Skopiowano nie dość, że nieumiejętnie, to jeszcze powierzchownie.

Kiedyś mówiło się przecież, że „duży ekran” to ekran kinowy, ale to się już zdezaktualizowało, bo w porównaniu z laptopowym, tabletowym, czy, nie daj Bóg, telefonowym, nawet ekran telewizora jest duży.

Pierwsze ujęcie… i już wiemy, co będzie dalej. Znów szare, zapadnięte polskie twarze. Rzecz dzieje się na jakimś koszmarnym targowisku skrzyżowanym z bieda-rajdem samochodowym. Bohaterowie się snują, od pierwszej minuty widać, że relacja między nimi jest katastrofalnie zła. Kobieta kupuje nieświeżego hot-doga, wymiotuje, po czym wpada pod samochód i umiera. Koniec filmu. W tym momencie szept z fotela obok: „Jeżeli drugi będzie taki sam, to wychodzimy”. Niestety, był. Drugi krótki metraż, pierwsze ujęcie – polski smutek. Mężczyzna o zaciętej twarzy wali młotkiem w zdezelowaną pralkę. Pralka się rozpada. Tryska woda. Kilkuletnia dziewczynka komentuje to słowami: „No i się zesrało”. Minutę później dowiadujemy się, że siostra dziewczynki jest ciężko chora, a mama musi wyjechać na czas nieokreślony do pracy za granicę. Na pogrzebach bywa weselej niż w polskim filmie.

… jesteśmy krajem biednym, przemocowym i mentalnie autorytarnym, jesteśmy sproszkowanym społeczeństwem, które solidarność zna tylko z plakatu, a słabszymi programowo pomiata. Jest w Polsce mnóstwo zła, to jest wszystko prawda.

Najogólniejszą definicję Rojek podaje, cytując Józefa Ujejskiego: cztery części składowe, elementy (czytaj: żywioły) idealnego mesjanizmu to „(1) przewidywanie i oczekiwanie wielkiej zmiany, mającej rychło nastąpić; (2) wiara, że ta zmiana doprowadzi ludzkość lub zbliży ją przynajmniej do socjalnej i moralnej doskonałości […]; (3) że dokona się [ta zmiana] za sprawą narodu czy klasy, którym się takie posłannictwo mesjanistyczne, na mocy ich zasług czy cierpienia czy woli Bożej, zapowiada; nadto jeszcze najczęściej (4) przewidywanie i przepowiadanie, że okres mesjanistyczny przyjdzie poprzedzony przez okres katastrofalny”[6]. Tyle definicja.

Jeżeli droga do królestwa Bożego prowadzi przez kolejne Smoleński, Szczekociny i nożowników na scenie WOŚP, to z takiego królestwa może i bezpieczniej być wykluczonym.

Mesjanizm opiera się bowiem na założeniu, że cierpienie jest żywiołem konstruktywnym, siłą pozytywną i twórczą, jak również nieuchronną w procesie postępu i budowania lepszego świata dla lepszego człowieka. Droga wzwyż prowadzi przez ból, cierpienie i nieszczęście, nie da się bez nich obejść, ba, obchodzić ich nie należy. Ale na szczęście tutaj mylą się solidarnie i Rojek, i Jan Paweł II.

… w większości wypadków cierpienie nie jest karą za cokolwiek, ani za grzechy, ani za błędy, moralne czy taktyczne, ani za nic innego. Najczęściej jest po prostu ślepym trafem, wyrokiem maszyny losującej ciemnego, irracjonalnego świata.

Jan Paweł II niestety nie żyje, więc może ktoś inny wyjaśni za niego, co nowego i co dobrego (sprawa jest poważna, więc przykład też niech będzie poważny) urodziło się z bólu żydowskich matek zabitych razem z dziećmi w komorach gazowych Oświęcimia? Przecież jeśli każdy ból miałby być bólem rodzenia, to ten też. A więc co, co konkretnie się wtedy urodziło, jakie dobro, jakie w ogóle cokolwiek? Czekam na odpowiedzi na lądzie, wodzie i w powietrzu, drogą tradycyjną lub mailową.

Tak przed Chrystusem, w Chrystusie i po Chrystusie, cierpienie jest netto destruktywne. Jeżeli są w nim jakieś plusy dodatnie, to zawsze toną w ciemnej otchłani bólu, który nic poza sobą nie widzi, odciąga od wszelkiego życia, nie zostawia miejsca na nikogo i nic innego, na żadną sprawczość, żadne działanie. Wypadkowa cierpienia jest zawsze negatywna i niczego się nie zbuduje, promując je. A już na pewno nie zbuduje się lepszego świata.

Jak w ogóle wygląda to królestwo, jeżeli każą nam się do niego przygotowywać jak na wojnę? Jeżeli przygrywką do królestwa Bożego na ziemi są Szczekociny, Smoleński i inne apokalipsy, to jak będzie wyglądać rzecz główna? Do szczęścia i miłości nie musimy się na ogół przygotowywać, cierpiąc i zaciskając zęby.

Na pierwszy rzut oka królestwo Boże na ziemi może wyglądać jak całkiem miły dla oka świat, w którym wszystkim jest dobrze, szpitale i przedszkola są wspaniałe i bezpłatne, wszędzie dojedziemy wygodnym pociągiem, a Puszcza Białowieska stoi, jak stała.

Mesjaniści ubolewają, że po 1989 roku Polki i Polacy radośnie i bez namysłu wskoczyli na ścieżkę liberalną, machnąwszy ręką na ścieżkę chrześcijańską. Rojek argumentuje, że pokazywał ją wtedy Jan Paweł II, tyle że właśnie w okolicach 1989 roku Polacy przestali go słuchać. W tym tkwi głębszy sens „skremówkowania” papieża za życia. Po to właśnie rozniecono szaleństwo jego kultu w latach 90. i w latach powyżej zera, żeby się ogłuszyć i móc przestać go słuchać.

… albo Polska poniesie w świat płomień katolicyzmu i będzie awangardą królestwa Bożego na ziemi, albo… będzie niczym.

Sytuacja jest przyjemnie skomplikowana i warto się jej przyjrzeć dokładniej.

Jest jednak różnica między tymi zachodnimi tradycjami a peerelowskim Kaczmarskim, radzieckim Wysockim czy czechosłowackim Krylem. U tych ostatnich obecny jest ów nieusuwalny ton wschodnioeuropejskiej ponurej powagi, bo „bardyzm” jest z definicji poważny czy lepiej, nie tyle poważny (są przecież mało poważne, a zarazem mało ponure piosenki Kaczmarskiego, takie jak „Jak pierdolę blues”), co niezbywalnie serio. Jest w tych piosenkach pewna zasadnicza i niezmazywalna sieriozność, która odróżnia je od piosenek śpiewanych na Zachodzie. „To moja droga z piekła do piekła” i „Imagine there’s no heaven” to dwa różne światy, mimo że oba są piosenkami i oba są serio.

Cały Herbert jest przecież o tym, jaka kultura zachodnia była, a nie o tym, jaka jest. Jego postawa jest programowo anachroniczna.

Stąd też wszelka „zachodniość” z miejsca stała się fajna i godna naśladowania (przypominam, że mówimy tu o latach 90.). Z drugiej strony, „wschodniość”, wszystko, co kojarzyło się ze światem poradzieckim czy ogólnie z minioną epoką, zostało uznane za niefajne, przaśne, nierozwojowe. Taki właśnie topór zawisł nad całą piosenką bardowską, a Jacek Kaczmarski oberwał przynajmniej jego obuchem. I nie jest przypadkiem, że późniejszymi kontynuatorami opcji bardowskiej są autorzy tacy jak Jacek Kowalski, zanurzony w sarmatyzmie, czy Leszek Czajkowski, zanurzony w antysemityzmie. Problem

Stąd też wszelka „zachodniość” z miejsca stała się fajna i godna naśladowania (przypominam, że mówimy tu o latach 90.). Z drugiej strony, „wschodniość”, wszystko, co kojarzyło się ze światem poradzieckim czy ogólnie z minioną epoką, zostało uznane za niefajne, przaśne, nierozwojowe. Taki właśnie topór zawisł nad całą piosenką bardowską, a Jacek Kaczmarski oberwał przynajmniej jego obuchem. I nie jest przypadkiem, że późniejszymi kontynuatorami opcji bardowskiej są autorzy tacy jak Jacek Kowalski, zanurzony w sarmatyzmie, czy Leszek Czajkowski, zanurzony w antysemityzmie. Problem nie w tym, że sam Kaczmarski w III RP co najwyżej bywał i że nie zdążył dostroić swojej twórczości do nowych czasów.

W latach 80. śpiewano piosenkę Gintrowskiego do tekstu Leszka Szarugi: Gdy tak siedzimy nad bimbrem, Ojczyzna nam umiera. Gniją w celach koledzy, Wolno się kręci powielacz. Lata powyżej zera przyniosły naturalną parodię epoki heroicznego kapitalizmu: Gdy tak siedzimy nad wódką, Ojczyzna nam rozkwita. Gniją w biurach koledzy, Powoli się kręci kapitał.

To jest dla Kaczmarskiego niezwykle charakterystyczne. Jego piosenki, owszem, są naładowane po brzegi nawiązaniami i aluzjami, ale nigdy do kultury bieżącej, a już przenigdy do popularnej. Zawsze jest to kultura choć trochę „dawna” i „wyższa”, wzięta z czasów, kiedy podział na wyższą i niższą miał jeszcze jakiś sens. Kompletnie nieobecny jest u Kaczmarskiego pierwiastek postmodernizmu, który tyle znaczy dzisiaj. Kaczmarski uwielbiał tradycyjnie rozumiane pastisze i parafrazy, ale nie ma u niego tej ultranowoczesnej skłonności do miksowania wszystkiego ze wszystkim. Ironia, śmieszkowanie, trolling, od których aż kipi kultura współczesna, są mu najzupełniej obce. Kaczmarski jest antypodą Jasia Kapeli i nawet gdy stara się udawać rzeczony rap lub śpiewać o postmodernizmie, to nie ma to z rapem czy postmodernizmem wiele wspólnego.

W końcu artysta, a zwłaszcza artysta opozycyjny, umiera dwa razy: najpierw gdy umiera naprawdę, a potem, kiedy jego imieniem nazywają ulicę.

Stonoga jest esencją rozrywki naszego narodu, który wciąż to miksuje, tworzy nowe wersje, ogląda miliony razy. A zarazem trochę się wstydzi przyznać, że ogląda.

Czego w „Wielkiej…” nie ma? Jest wszystko. Jest obwinianie „polskiego, głupiego społeczeństwa”, że nie doceniło dobrej nowiny politycznej, jaką zaproponował Komitet Wyborczy Wyborców Stonogi. Jest – ledwie godziny po zamknięciu urn! – przepowiednia zjawiska nazwanego później symetryzmem: „Platforma was tak nie wyruchała, jak wyrucha was PiS”. Jest też niepokojąco trafna analiza zjawiska fajnopolskości: „wasze pierdolone karty kredytowe to jest wasz majestat, wasza godność. Robota, kurwa, w korporacji i karta z debetem. To wy, kurwa, Polacy”. Pada tam też zdanie następujące: „To właśnie jest ta kurwa Polska, przez taką kurwę Polskę, przez was, kurwa, chuje, nic się w tym kraju nie zmieni, bo jesteście chuj warci”.

… my, Polki i Polacy, niespecjalnie umiemy odpoczywać. W polskim folwarku stanem domyślnym i normalnym jest rabunkowa gospodarka wszystkim, czym się da. Wszystkim, a więc własnymi siłami też.

Przebimbanie nawet najdłuższego czasu nam nie pomoże, jeśli to będzie bimbanie niskiej jakości. Żaden urlop nie zadziała, jeśli to będzie ni to wypoczynek, ni to praca, ni nie wiadomo co. Dlatego nie wolno brać pracy na urlop ani żadnej rzeczy, która pracowa jest.

W angloświecie mówi się na to decision fatigue: podejmowanie decyzji kosztuje energię, tak jak wszystko inne.

Świat nie jest traktatem logiczno-filozoficznym, ale raczej jednym wielkim Twitterem czy gorzej, Snapczatem, w którym wszystko fruwa wszędzie i w każdą stronę. Mnóstwo naszych frustracji bierze się stąd, że błędnie zakładamy, że z samego faktu, że ktoś coś powiedział albo że coś się stało, musi coś wynikać. Widzimy logikę i strukturę tam, gdzie ich wcale nie ma. Wyciągamy wnioski, których nikt poza nami nie widzi, i niepotrzebnie się nimi dręczymy. Świat jest dużo mniej uporządkowany, niż nam się wydaje. Dużo bardziej „pływa” w słowach i pojęciach.

Czy nie na tym właśnie polega starzenie się? Odwapniają się kości w ciele, wapnieją neurony w umyśle, a duch odmawia upgrade’u i podążania za postępem. To żadna kwestia smaku, żadne wielkie „nie”, nic z tych rzeczy. To jest ciąg małych i niby nieznaczących wyborów, które skutecznie odwodzą nas od współczesnego życia. Każdy taki mikrowybór to mała porażka w starciu z nowoczesnością, porażka, która jest autozaraźliwa, bo pociąga ze sobą następne. Raz i drugi stanę po stronie tego, co stare, przeciwko temu, co nowe, za trzecim pójdzie mi to jeszcze łatwiej, za siódmym będzie to naturalny wybór, a za siedemnastym – jedyny możliwy. To jest śliska i groźna pułapka. I droga – na dłuższą metę – donikąd.

Wybór wintydżu nie jest tylko estetyczny, a na pewno nie jest niewinny. Nie ogranicza się do chwili teraźniejszej, przeciwnie, okopuje nas na przyszłość. Wyrabia odruch warunkowy, odruch lęku przed zmianą, który z czasem stanie się bezwarunkowy i niemożliwy do odwrócenia. Sami siebie prowadzimy po ścieżce, na której końcu czeka bolesne zaskoczenie, że „jakoś tak się samo stało”, że świat wystrzelił do przodu, a my się zgubiliśmy gdzieś po drodze.

W naszej cyfrowej współczesności zadomowiliśmy się dużo bardziej, niż to chcemy przyznać, i słowo „zadomowiliśmy” nie jest tu przypadkowe. Cyfrowość to jest dom, wszystkie te programy i hasła, przypominajki, ustawienia poczty i wszelkiego programu, to wszystko jest dziś dużo ważniejsze niż to, w jakich butach chodzimy. To jest nasze życie, nasz komfort, forma wszelkich działań.

A przecież nawet nie awaria, a tylko lekka zmiana potrafi być cholernie nieprzyjemna. Jesteśmy do czegoś przyzwyczajeni, intuicyjnie, w końcówkach palców, czujemy, że coś działa tak, a nie inaczej, i nagle bum, wchodzi aktualizacja czy „nowa, ekscytująca możliwość”, która nam burzy ten delikatny ład, który sobie stworzyliśmy. Mamy prawo nie chcieć wciąż nowości, migających opcji, okienek, które nie wiadomo, dokąd prowadzą, a za które prędzej czy później trzeba będzie zapłacić. Mamy prawo do tego, by to, co mamy, działało i umożliwiało pracę, działanie, życie. Bez brania udziału w tym bezsensownym wyścigu, który nie jest w naszym interesie. Oto więc rewers zdradliwego wintydżu.

Pokolenia wychowane w podległości nie myślą w kategoriach demokratycznego ścierania się poglądów, ale w kategoriach walki dobra ze złem, w której jedna strona ma oczywistą słuszność, a druga jest hańbą i targowicą. W polskiej polityce powszechna jest skłonność do dramatyzowania, a polityk, który przegrywa w wolnych, powszechnych wyborach, nie ma skrupułów, by nazwać to końcem demokracji albo stanem wojennym.

Izraelici błąkali się po pustyni przez czterdzieści lat… i to jest za mało. Autorzy Biblii wyraźnie się tutaj pomylili, nie wzięli pod uwagę, że pamięć niewoli przenosi się i infekuje kolejne pokolenia. Proces wychodzenia na pełną niepodległość już się w Polsce zaczął, owszem, ale potrwa.

To jest pełna pętla: pokolenia podległości walczyły o normalność, wywalczyły ją, ale się z nią nie umieją pogodzić. Wywalczyły ją niejako nie dla siebie. W pełni zrozumieć i docenić normalność jako normalność będą umiały dopiero następne pokolenia.

Wspaniale… ale przyznajmy, że to nie ma nic a nic wspólnego z rozumem i wrażliwością człowieka współczesnego. Bohun – kto on był? skąd się wziął? nikt nie wiedział – Kmicic i wszyscy bohaterowie „Trylogii” to postacie faktycznie nie wiadomo skąd, kompletnie z innej planety czy wręcz z innego kosmosu. Czego od nich miałaby się nauczyć moja córka, która będzie dorastać w pierwszej połowie XXI wieku? Taktyki napadania na szlacheckie dworki? Potajemnych dealów z pogranicza aranżowania małżeństw i handlu ludźmi? Porywania kobiet, jeżeli jakieś trzeciej stronie się tenże deal nie spodoba? Z perspektywy epoki #metoo te fabuły wyglądają naprawdę egzotycznie. A przecież to nie tylko o Sienkiewicza chodzi, ale o większość polskiej kultury ostatnich dwustu lat, pławiącej się militarystycznych majakach i snach o przemocy, które mają się nijak do dzisiejszego świata. Nie mówiąc już nawet o tym, jak bardzo wspomniane „Ogniem i mieczem” „zatruwa krew pobratymczą” między nami a Ukrainkami i Ukraińcami.

Paszport w kieszeni jest bowiem wolnością tylko teoretyczną dla ludzi, których nie stać na bilet.

Zima jest długa, ale lody ruszają.

Nie ma po co jechać do Indii czy marzyć o Marsie: wystarczy wyprawa do innej klasy społecznej niż nasza, a od razu znajdziemy się na innej planecie.

Różnica nawet o jedno zero na koncie czy w zeznaniu PIT to ogromna różnica w sposobie życia i myślenia, zupełnie inne światy, które się wzajemnie nie znają i nie zrozumieją. Ba, często nawet nie wiedzą o swoim istnieniu.

A więc są trzy klasy: pracująca, średnia i wyższa. Granice między nimi nie są ostre. W największym uproszczeniu trzeba by powiedzieć, że klasa pracująca walczy o utrzymanie się na powierzchni i ma do sprzedania tylko własną pracę – choć nie jest to dzisiaj tylko praca rąk, ale całkiem często też głowy. Klasa średnia coś tam już ma. Również walczy, ale też i aspiruje, no i nie grozi jej śmierć głodowa. Natomiast klasa wyższa to ta, która może kupić sobie (względną) obojętność na to, co dzieje się z państwem i w państwie.

Klasa pracująca to ci, dla których utrata przychodu oznacza natychmiastowe, dramatyczne tarapaty życiowe. To są ci, którzy żyją „na styk”, od pensji do pensji, czy też, coraz częściej, od zlecenia do zlecenia.

… zaryzykuję przybliżone stwierdzenie, że klasę średnią stać na to, by przynajmniej przez chwilę nie zarabiać. Klasa średnia ma już pewien kapitał, nie tyle, by z niego żyć, ale dość, by był on zabezpieczeniem, które pozwala na skromne poczucie bezpieczeństwa, małą stabilizację i szersze spojrzenie.

Bardzo często jest przecież tak, że klasa średnia żyje z nożem na gardle jeszcze bardziej (o paradoksie!) niż pracująca. Drży przed utratą pracy czy płynności finansowej, szczególnie w przypadku tych z nas, którzy spłacają kredyty,

„Zmień pracę, weź kredyt” – legendarna wpadka prezydenta Komorowskiego to jest streszczenie najświętszej mitologii klasy średniej. A zarazem wytłumaczenie, dlaczego pogrążyło to jego kampanię: sporej części społeczeństwa ani nie stać na kredyt, ani nie ma ona przestrzeni, by zmienić pracę. Tę przestrzeń ma klasa średnia – ona może o tym pomyśleć, jeśli zechce. To jest dokładnie ten przywilej, którego nie ma klasa pracująca. Ona musi brać, co jest. I to, czego nie ma.

Dla klasy wyższej praca jest raczej elementem lifestyle’u niż faktycznym, koniecznym źródłem dochodu.

… jest kolejny problem klasy średniej, z którym musi ona sobie poradzić. Ciągłe podążanie za modelami, wzorcami, za tym, co wyświetli Instagram i zawyrokuje moda. Dla klasy średniej życie jawi się jako seria wyzwań, którym trzeba sprostać, i oczekiwań, które trzeba spełnić. Scenariusze do wyboru są liczne, ale określone, a jak się już coś wybierze, to nie należy się wyłamywać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *