Piotr Nesterowicz „Cudowna”

Piotr Nesterowicz „Cudowna”:

Coś niebywałego. Trudno się oderwać. Reportaż z objawień z Zabłudowa (Białostockie) z roku 1965. Ile zła przyniosły prawie wszystkim zaangażowanym. I że tam i wtedy po prostu nie mogło być inaczej. Detalicznie i na przykładach. Generalnie znacznie lepiej by było, żeby się Matka Boska na Podlasiu (i w innych miejscach też) nie objawiała, bo tylko wszystko psuje.
Cytaty:

Trochę się bała, zbliżał się zmierzch, a las był blisko. Rozglądała się na boki, strzelała oczami, czy spomiędzy drzew coś nie wyskoczy. Zanim słońce schowało się za laskiem, miała pełen fartuch liści. Nie doniosła ich do domu. Poraziła ją jasność. Zobaczyła świetlisty punkt, który się do niej zbliżał, a w jego blasku postać wysokiej kobiety ubranej w białą suknię i niebieski płaszcz. Kobieta unosiła się w powietrzu, niezbyt wysoko nad ziemią. Przerażona dziewczynka odwróciła się i uciekła. Do domu wpadła zdyszana i zapłakana. W fartuchu miała resztki szczawiu.

Do proboszcza poszła po dwóch dniach. Chociaż do plebanii miała tylko dziesięć minut drogi, wcześniej nie było na to czasu. – Ludzie byli wynajęci do posadzenia kartofli, i uważam, że posadzenie kartofli jest ważniejsze od powiadomienia księdza o objawieniu córki

… swoim wikariuszom wyjaśnił, że jego zdaniem wersje powstania cudu mogły być dwie: pierwsza to halucynacja Jadwigi, której matka wmówiła cud; druga – że ktoś zapłacił Marii Jakubowskiej za rozpowszechnianie tej wiadomości, a ona połasiła się na pieniądze, nie zdając sobie sprawy z możliwych skutków.

Kiedy Jadwiga powiedziała, że Matka Boska idzie, Halina zobaczyła serce na niebie. Olbrzymie, różowe, tuż pod słońcem. Potem w środku tego słońca pokazał się żłóbek Pana Jezusa. – Tu po bokach stały dwie osoby, ku górze biegły trzy promienie – rysuje to, co wtedy widziała. Jadwiga zapowiedziała, że Matka Boska będzie wszystkim błogosławić. I rzeczywiście, Halina zobaczyła bombki, żółtawe, zielonkawe, seledynowe i niebieskie; powoli opadały z góry niczym wielkie bańki mydlane. Zatrzymywały się nad głowami ludzi i pękały.

Zabłudów miał wprawdzie czternaście ulic, ale zaledwie nieliczne pokrywał bruk, liczba świń w gospodarstwach dorównywała liczbie mieszkańców, a na niemal trzysta domów tylko kilka miało dostęp do wodociągu i kanalizacji.

W sęczku brzozowego krzyża widziałam Matkę Boską Bolesną, a mój dziadek widział Pana Jezusa w cierniowej koronie. – To samo dostrzegały dziesiątki innych pielgrzymów. Kobiety przychodziły na łąkę w jasnych chustkach na głowach, chociaż i tak wiatr rozwiewał im kosmyki włosów, które niesfornie wymykały się spod materiału. Jeżeli któraś była bez chustki, znaczy bardziej zamożna,

Z płóciennych toreb, wiklinowych koszy i skórzanych teczek wyciągali chleb, kiełbasę i gotowane jajka, rozkładali je na chustach i obrusach z gazet. Obok ustawiali termosy z herbatą i butelki z oranżadą zamykane na ceramiczne kapsle. Ci lepiej przygotowani mieli ze sobą koce. Niektórych morzył upał, tłum na łące, siła religijnego przeżycia, a może i wódka. Zasypiali na kocach lub na ziemi w cieniu motocykli i fur. Na łące panowała atmosfera skupienia. W końcu to było cudowne miejsce.

Marian Sidz zamiast rozśpiewanych wieczorów pamięta brud i smród. Jako przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Zabłudowie codziennie jeździł rowerem na miejsce cudu. Obserwował. – Tam był taki smród, ojej, bił pod niebiosa. Niedaleko od cudu odchodzili się załatwiać, bardzo niedaleko. W tych polach to przecież było pełno kału. Służby sanitarne zrobiły odkażanie. Przywieźli beczki z wapnem. Wielu się na to krzywiło.

Krzyże na łące stały miesiąc. Zniknęły 10 lipca 1965 roku razem ze wzniesioną noc wcześniej drewnianą kapliczką. To powiatowy Wydział Budownictwa, Urbanistyki i Architektury w Białymstoku zlikwidował nielegalne obiekty sakralne.

Pietraszki, Piatienka, Kożany – tych źródeł wokół Zabłudowa jest tyle, że można by uznać, iż pod gminą rozciąga się wielki podziemny zbiornik z wodą o leczniczych właściwościach. Źródełko na zabłudowskiej łące leczyło wszystkich i ze wszystkiego.

Woda leczyła także ze ślepoty. – Ujrzałem świat, którego nie widziałem od kilkunastu lat! – krzyczał Ziutek „Lodziarz” z Bielska Podlaskiego po przemyciu oczu wodą. A że był biedny, ludzie na łące chętnie ofiarowywali mu datki. Na dworcu autobusowym w Bielsku wysiadł z dużą papierową torbą. Czekała na niego żona. Uzdrowiony sięgnął do torby i podał jej garść pełną bilonu. Ziutek „Lodziarz” naprawdę nazywał się Józef Wójcik i był szewcem, naprawiał obuwie w Bielsku jeszcze przed wojną. Przez jakiś czas sprzedawał też lody, stąd przezwisko. Biedny rzeczywiście był, z trudem starczało mu na alkohol. Żona Anna też była alkoholiczką. Kumple od kieliszka mówili, że kiedy zabrakło wódki, to piła wodę kolońską. Józef podobno przywiózł z Zabłudowa w papierowej torbie kilka tysięcy złotych.

Kiedy w lipcu 1949 roku obraz Matki Boskiej w Lublinie zapłakał czarnymi łzami, płakać zaczęły również obrazy w Jastkowie, Tucznie i Piszczacu, a także w położonych dalej Pruszkowie i Wyszkowie. W 1959 roku rozbłysnęła kopuła kościoła na Nowolipkach w Warszawie, a wkrótce tego samego doświadczyły warszawskie świątynie na placu Zbawiciela, placu Trzech Krzyży i na Krakowskim Przedmieściu. Kiedy w 1984 roku na pniu topoli w Puławach pojawił się wizerunek Maryi, cudowne wizerunki objawiły się na topolach w Kraśniku Fabrycznym i Kraśniku Starym. W Karczewie kora przybrała postać całej Świętej Rodziny, a tynk na murze – kształt Matki Boskiej. Z kolei w Przasnyszu postać Maryi pojawiła się na szybie, a w Mirachowie – w podziemiu zrujnowanej kaplicy. Według jednych taka erupcja cudownych zdarzeń świadczy o prawdziwości tego oryginalnego, pierwszego cudu, według innych tylko potwierdza socjologiczny fenomen eksplozji religijnej histerii.

15 czerwca: Jaziewo, dwadzieścia kilometrów od Augustowa. Wybrańcem Matki Boskiej jest trzydziestotrzyletni Edward Bąkart. Potem przy pomocy kilkunastu osób stawia dwa krzyże. Na miejsce objawienia przychodzi pięćset osób. Ten sam dzień, Mogilnice, dwa kilometry dalej. Matka Boska ukazuje się Honoracie Kapli, żonie sołtysa i członka ZSL, między zabudowaniami gospodarczymi. Jej słów słucha osiemdziesiąt osób, następnie ustawiają krzyż. 16 czerwca: Matkę Boską widziano dziesięć kilometrów na północ od Mogilnic i Jaziewa, we wsi Motulka. Objawienie ma też rolnik z Suska Nowego pod Ostrołęką, Mierzejewski, który w czasie pracy na polu patrzy na słońce. – Widzę Jezusa w promieniach słońca! – krzyczy. 23 i 24 czerwca: kobiety po wyjściu z kościoła mają objawienia – w Muszyńcu dwa razy, w Gaworowie raz. – Prawdziwy cud musi mieć dużo wiernych, którzy pięknie śpiewają pod wysokimi krzyżami i chorągwiami, a u ich stóp leżą laski niewidomych – mówi jedna z mieszkanek Zabłudowa. Zabłudowski cud czynił wszystko, by sprostać tej definicji.

Nawet koło gospodyń ze wsi Ponikiew Mała spod Ostrołęki posłało swoją przedstawicielkę. Przewodnicząca koła najpierw sama wszystko obejrzała, a po powrocie zorganizowała wycieczkę gospodyń. Inni obwoływali się samozwańczymi emisariuszami i wieść o cudzie głosili w okolicznych miejscowościach. Mieczysław Waszkiewicz, dwudziestoczterolatek z Tykocina, 12 lipca na dworcu PKP w Białymstoku zachęcał do obejrzenia cudu w Zabłudowie każdego, kto przystawał, by go posłuchać. Aresztowała go milicja i skierowała na badania psychiatryczne.

Co można było robić w Zabłudowie? Kupić w kiosku „Nową Wieś” albo „Gromadę – Rolnika Polskiego”, tyle że mało kto czytał. W województwie białostockim statystyczny mieszkaniec w roku kupował dwadzieścia sześć gazet i osiem czasopism. Wypożyczyć książkę? Ale ile razy można czytać hit biblioteki, Trylogię Sienkiewicza? Więcej emocji dostarczała zabawa, w czasie której cudownie uzdrowiony kaleka odrzucał kule i zaczynał tańczyć.

O szesnastej poruszenie. Jadwiga wychodzi z ojcem z domu, wsiada na furmankę i jedzie na łąkę. Tam Zygmunt podnosi ją na rękach i pokazuje trzystu osobom zgromadzonym wokół krzyży. Potem sadza ją na furę i wracają do domu. Wieczorem najwierniejszych spotyka nagroda. Maria otwiera okno i Jadwiga na chwilę do nich wygląda.

… w 1949 roku. Tamten cud objawił się w lubelskiej katedrze 3 lipca po południu. Maryja z kopii obrazu jasnogórskiego zapłakała krwawymi łzami. Wieść błyskawicznie obiegła Lublin, księża z trudem zamknęli wieczorem wrota kościoła, a rano, przed piątą, czekała już przed nimi kolejka. To nie był dobry czas dla cudów.

Na organizowane w mieście masówki zapędzano robotników nie tylko z Lublina. Na transparentach nieśli hasła walki z „ciemnogrodem”, „obskurantyzmem” i „fałszywymi cudami”. Na ulice miasta codziennie wychodziło dwustu agitatorów, trzysta osób donosiło o nastrojach, w teren wyjechało tysiąc trzystu aktywistów. Prowokacje i aresztowania duchownych oraz świeckich były na porządku dziennym.

W 1954 roku w Zdziarze Wielkim nieopodal Płocka w trosce o plony rolników milicja blokowała drogi i zabraniała nocować pielgrzymów, którzy próbowali dotrzeć do przydrożnej kapliczki, gdzie figura Matki Boskiej wedle doniesień płakała, krwawiła ze stóp i poruszała się. Podobnie było cztery lata później w Radziejowie. Tam mimo kordonów i aresztowań w ciągu kilku tygodni kilkanaście tysięcy ludzi przybyło zobaczyć Maryję ukazującą się na wierzbie. Czasami wystarczały proste rozwiązania, jak w 1958 roku w Chełmku, gdzie pośpiesznie wymieniono szyby w oknach szkoły podstawowej, na których ukazały się postaci Matki Boskiej i Chrystusa.

Pewnego razu w gospodzie Michał Pilecki wymachiwał rękami i krzyczał: – Ten pieprzony cud należało wcześniej zlikwidować. Dobrze zrobili, że zalali to miejsce chlorem i wapnem! – Pilecki wierzył w Boga, ale nie w cud. – W księży oszustów też nie wierzę. A Jakubowskim te daremne pieniążki już się skończyły i więcej nie będzie – cieszył się. Pilecki był pijany, ale w Zabłudowie coraz więcej osób zgadzało się z opiniami Boguszewicza i Macewicza.

Dorobiłam się za pieniądze z cudu, mówią niektórzy, nawet po czterdziestu dziewięciu latach. Nigdy bym nie pomyślała, że objawienie wyzwoli taką falę złych emocji. Wszystkich wobec wszystkich.

Pieniądze od wiernych miał zbierać Józef Polikarp, pod pretekstem odszkodowania za zniszczone pole, choć nie miał ziemi. Włodzimierza Gołubowskiego o okradanie krzyży z dewocjonaliów oskarżali Edward Powichrowski oraz Klaudia i Lidia Obukowicz.

Administratorowi apostolskiemu diecezji białostockiej objawienie w Zabłudowie nie było na rękę. Trudno mu było zająć jednoznaczne stanowisko wobec samego zjawiska. Z jednej strony wielu księżom bliska była ludowa religijność, kult maryjny oparty na publicznych celebracjach, wierze w nadprzyrodzone zjawiska, a masowość i żarliwość pielgrzymek do Zabłudowa imponowały. Równocześnie nie mógł pozwolić, by dewocyjni parafianie sami kształtowali postawy wiernych i decydowali za hierarchę o tym, co jest cudem. Jednak nie chciał kategorycznie się sprzeciwiać, by nie doprowadzić do niesnasek i buntów.

Proboszcz został wezwany na rozmowę do Wydziału do Spraw Wyznań. Nie miał się czego obawiać, w końcu podobne rozmowy odbywało wielu księży, jednak on się martwił. Nie znał Ludwika Sikorskiego, nowego kierownika wydziału, który objął to stanowisko rok wcześniej. I nie zdawał sobie sprawy, że Sikorski był doskonale zorientowany w tym, co działo się na plebanii w Zabłudowie, ponieważ docierały do niego informacje przekazywane przez dwóch wikariuszy tamtejszej parafii: księdza Bronisława Poźniaka, tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Janek, i księdza Czesława Czerwińskiego pseudonim Czesław.

„Cudowna” dziewczynka stała się fetyszem – podsumował zaniepokojony biskup. – Tak dłużej z tym cudownym miejscem być nie może. Opracowałem list, ale po rozmowie z tobą doszedłem do wniosku, że trzeba napisać ostrzej. Zredagował tekst w obecności Poźniaka. – Nie pozwolę, by takie dziecko udzielało błogosławieństwa – podał kartki swemu wicekanclerzowi.

Ja jestem nerwowo wyczerpana tym objawieniem, bo co dzień koło domu przechodzą ludzie i pytają o cud. Jak mówię, że żadnego cudu nie było, to mnie wyzywają od Judaszów – żaliła się Waleria.

Ja nie chcę pieniędzy, gdyż mojej córki chrzestna – miała na myśli Jadwigę Kuprianowicz – powiedziała, żebym ja za te zebrane pieniądze kupiła sobie sznurek i powiesiła się na nim.

Poznała go w Warszawie przy wybiegu dla niedźwiedzi. Poszła do zoo z koleżanką, z którą mieszkały na stancji. On był z bratem stryjecznym. Weszli do ogrodu, chłopcy kupili im lody. Spotykała się z nim przez dwa lata. Bardzo jej się podobał, miły, nie pił, nie palił, sierota, pracował w Ochotniczym Hufcu Pracy. Była szczęśliwa. Mimo to kilka razy próbowała zerwać znajomość. Nie planowała małżeństwa. Kiedy wychodziła z klasztoru, nastawiała się na życie odosobnione, jako osoba świecka przy zakonie. Ale on był bardzo troskliwy. Chociaż z domu dziecka, bez rodziny, to wydawało się jej, że sobie wspólnie poradzą. Związała się z nim, bez ślubu.

Ale między awanturami było inaczej. – Tadzieńku, Jagusiu – słyszeli pod oknem sąsiedzi. – Oni najpierw siedzieli razem w kuchni i zgodnie grali w karty, a dwa dni później on ścigał ją z kołkiem po podwórku – wspominają.

Dzisiaj nie mam ludziom za złe tego, co mówili. Jak mnie przezywali „cudowną” i „świętą”, na tatę mówili „ojciec święty”, moje dzieci długo od „cudaków” wyzywali. Nie mam żalu.

A może miejscowi żałują, że cud w Zabłudowie się nie udał, że nie obrósł w kaplice, kościoły, klasztory, nie napęczniał dziesiątkami orędzi powielanych w setkach egzemplarzy?

Żeby chociaż kościółek, w którym ksiądz odprawiałby msze, jak w Okoninie koło Grudziądza. Tam na łące Krzysztofa Czarnoty miały miejsce wszystkie chyba rodzaje cudów: figura krwawiła z serca i poruszała oczami, na korze wierzby pojawiły się cudowne obrazy i postaci, mnożyły się różańce, słońce wirowało, roztaczały się wspaniałe zapachy, śpiewały chóry anielskie, woda ze źródełka leczyła, a Krzysztof Czarnota przez siedem lat doznawał objawień i czerpał z uzdrawiającej energii. Pozostał po tym wyraźny ślad, kilkadziesiąt orędzi, apostolat i grupy modlitewne oraz nieduży bielony kościółek, w którym msze odprawia emerytowany ksiądz. Na łące w Zabłudowie jest tylko malutka kapliczka na postumencie, na stalowych prętach powiewają flagi, nie ma kościoła, w którym msze odprawiałby ksiądz, mógłby być nawet emerytowany lub relegowany z Kościoła. Nie ma klasztoru ani domu pielgrzyma. Miejsce jest skromne…

… prawie wszyscy byli przeciw mnie. Wiedziałam, że wielu zwątpiło w objawienie. Podejrzewali, że urodziłam dziecko w klasztorze. Że rozbiłam małżeństwo Tadeusza. Mieli pretensje, że się rozwiodłam, a potem wciąż zajmowałam się mężem. A robiłam to, co każdy katolik powinien uczynić. Nie miał co jeść, nie miał co pić. Nieważne dlaczego, że przepił czy że go okradli. To bliźni, który potrzebował pomocy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *