Paweł Sołtys „Nieradość”:
Prozy poetyckie. Może trochę za dużo opisywactwa w proporcji do wniosków..?
Ze strony artysty: „Pablopavo pojawił się gościnnie na mniej więcej pięćdziesięciu krążkach innych wykonawców. Nominowany był do różnych ważnych nagród i czasem je dostawał. A czasem nie. Pablopavo raczej Cię lubi i zaprasza na wszelkie możliwe koncerty z jego udziałem”.
Cytaty:
A wy, Krzemyki, co tak stoicie w czwartek w południe pod sklepem? Nie ma dla was roboty? Starszy, czyli Andrzej, mrużył oczy, jakby dopiero zauważał pytającego, i zachrypniętym głosem odpowiadał: – My, panie pułkowniku, stoimy w czwartek w południe pod sklepem, bo nam tu dobrze. Zawsze zwracali się do sierżanta Antolowskiego jakimiś kosmicznymi szarżami.
A lektor, jak gdyby nic nie zauważył, kończył miarowo: – … na Bugu we Włodawie przybyło jeden.
… stali przy barze i pili wódkę pod piwo, śmiali się do siebie i wyglądali, jakby wyskoczyli z westernu tylko na chwilę, na pół litra i trzy kufle.
Gdy cichną i tak niegłośne wcześniej małe miasteczka, to słychać, jak przekłada się papiery na komisariacie, jak wykręca się numery telefonów w radzie narodowej i komitecie powiatowym, jak w rzece trą o siebie ryby, a z kościoła słychać nawet te szeptane modlitwy, które mają trafić tylko do uszu świętych.
Jak się czujesz? – Jak własny nekrolog.
… chwile nie czują, że będą wspomnieniami, może wtedy starałyby się bardziej.
Upalny poranek w dzielnicy z dobrą sławą. Tu mieszkają bogaci albo ci, którzy po zamożnych i ustosunkowanych odziedziczyli domy, więc teraz sami takich udają i kupują najtańsze mleko, żeby mieć na eleganckie buty.
Ja ile mam lat? No, już prawie wszystkie.
… ten Falski to był inżynier, nie tylko pedagog, opiekował się jakimś chłopcem i tak mu to inżyniersko wyszło, chwała Bogu. Przed wojną były cztery wersje: dla dzieci miejskich, wiejskich, dla żołnierzy i dla cywili. Jakby były oddzielne języki polskie, no i przecież były, zresztą pewnie ciągle są i dzielą się dalej, coraz to nowe cienie wieży Babel.
I poza wszystkim ludzie chcieli żyć, pić, robić coś, do czego nie potrzeba karabinu i granatów, kochać się w końcu, płodzić dzieci, normalna powojenna reakcja. Czy byli niezłomni? Bywali, ale dziś to też strach mówić, bo u nas tylko wte albo wewte, święci albo przeklęci, jakby ludzie naprawę tacy byli.
Widziałem kiedyś w Kutnie, mieście Szaloma Asza, kompletnie pijanego listonosza. Chodzili jeszcze wtedy z torbami, a nie z wózkami jak teraz. To było rano, może dziewiąta, przy jednej z tych uliczek, gdzie domy nie mają wieku, bo były marne, już kiedy je budowano. Umundurowany, pod czapką z przepisowym daszkiem, wstawał i się przewracał, bo torba była naprawdę ciężka. Podszedłem bliżej, pomyślałem, że może jest chory, cukrzyca, wylew i epilepsja umieją udawać wódkę. Kwiecień, wiosenne słońce świeci/o na niego, jakby był trzeźwy i gotowy do pracy. Ochrypial mnie paskudnym słowem, które pachniało stołową albo pomorską, nic wyżej. Więc odszedłem kilkanaście kroków i mu kibicowałem. Nie podda/ się, nie poddał się nasmarowany do spodu w mieście Szaloma Asza, szedł parę kroków, jakby zeskoczy/ właśnie z karuzeli w objazdowym wesołym miasteczku, i padał w pył Kutna, pyl pamiętający wszystkich tutejszych żydowskich pisarzy, nawet tych, którzy nigdy nie opróżnili szuflad.
Elegancja się ode mnie odkleja jak stara tapeta.
… dostał nożem na Burakowskiej. Wtedy się gadało, że kto tam nie ma głowy na koncie, ten robi za dobrego człowieka, a kto rozboju, ten za anioła i biorą go do rady narodowej.
… nie narzekam, chodzę z tym swoim łysawym już łbem pełnym wszystkiego i to mi wystarcza. Mam tysiące przygód, jadąc tramwajem albo siedząc na ławce w Łazienkach. Albo jadąc przyspieszonym na pogrzeb gdzieś na zapomnianą granicę Mazowsza i Świętokrzyskiego. Tylko nikt o tym nie wie.
… każdy znal jakiegoś Maksa w brązowej skórze, z małym kolczykiem w uchu, palącego czerwone marlboro, znającego listę dialogową z Psów na pamięć.
Idę powoli, wieje mocno, zaczynają bić dzwony w kościele usadowionym na wzgórzu. Czy raczej – kuranty, grają jakąś melodię, którą wiatr porywa, rozdrabnia, kruszy na małe fałszywe dźwięki. Scena z Tam, gdzie rosną poziomki, tylko Bergman musiałby pijać w barze Max i nosić dżinsówkę z naszytym logo BK na plecach, na tak zwanym telewizorze.
To ja. Dwie straszne sylaby.
Wybaczać, wybaczać, wybaczać. Tym właściwie porządni ludzie powinni się zajmować po czterdziestce.