Sobota jak sobota. Przechodziłem i na Starym Mieście pstryknąłem popiersie Romana Wilhelmiego. Była rzadka okazja – tym razem nie był zamalowany sprayem. Nie, żeby mieszkańcy poznańskiej Starówki mieli coś przeciwko Wilhelmiemu. Skąd! Nothing personal. Tylko jak tak stoi i nie jest pociągnięty na pomarańczowo, to głupio wygląda:
W Galerii Miejskiej Arsenał kolejna wstrząsająca ekspozycja. Poznańscy „lokalsi” mieli się pochwalić swoim dorobkiem artystycznym. Byłem, ale nie zauważyłem. Poza niepowtarzalnym, poznańskim trzepakiem:
Pewna pani fotograf zamieściła swoją pracę, o czym obszernie opowiedziała w zamieszczonym na ścianie expose. Zaczynało się: „Terytorium to przestrzeń, która dzięki relacji z otoczeniem staje się wyodrębnionym polem pomiędzy obserwatorem a rzeczywistością. Jest przestrzennym zaznaczeniem mojej obecności w Galerii Miejskiej arsenał jako fotografki.” Takie ujęcie sprawy jest mi bardzo bliskie. Ja też nie mówię do Doroty, że „wychodzę do sklepu”. Bo to brzmiałoby trywialnie, wręcz ordynarnie. A my oboje jesteśmy wykształceni, zaliczamy się do inteligencji i bardzo jesteśmy do swego statusu przywiązani. Mówię więc: „Dorota, pójdę, jeśli pozwolisz, zaznaczyć swoją obecność w przestrzeni miejsca marketingowego, jakim jest supermarket Lidla, jako klient.”
Jeszcze dzisiaj dane mi było zetknąć się z wozem Drzymały. Zwędrowałem bowiem przypadkiem na ulicę Drzymały:
A to, co tam stało, to najwidoczniej jego wóz:
Wreszcie koncert młodzieży jazzowej w willi Feliksa Nowowiejskiego. Flet, altówka i fortepian. Temat: piosenki o lecie w jazzowej aranżacji. Publiczność dopisała, więc dla mnie został już tylko zydel przy wiekowym pianinie Mistrza. Poczytywałem sobie za honor siedzieć przy instrumencie, na którym skomponowana została – kto wie? – może nawet „Rota”? Co było tym bardziej miłe, gdy z sąsiedniego salonu dobiegało: „Dmuchawce, latawce, wiatr”:
Mieszkanie-muzem kompozytora oferuje młodzieży – jak dowiedziałem się z ulotki – „lekcje patriotyczne”. Najwyższy czas, bym i ja wziął w takiej udział. A jak nie lekcje, to choć patriotyczne korepetycje. Z koncertu wyszedłem po godzinie, bo coś mi zaczynało nie grać. Muzycy wykonali – w ramach zestawu utworów o lecie – wersję „Jesteśmy na wczasach”. Z tego, co pamiętam, utwór zaczyna się „… w górach śniegu moc…”. Na zewnątrz z tablicy pamiątkowej Nowowiejski i Konopnicka spojrzeli na mnie szyderczo: taki stary, a tak się daje robić w konia:
Niesyty wrażeń muzycznych zabrałem Dorotę na „Dożynki miejskie” do parku Wilsona (dawniej Kasprzaka, dawniej Wilsona). Miał występować zespół Belfast, który imituje na estradzie Boney M. Ale nie wystąpił. Może organizatorzy zaczęli się obawiać, że Boney M. nie ma wiele wspólnego z wsią? A to przecież nieprawda.
Wystąpił za to zespół Broadway Ladies, który wykonał repertuar musicalowy z lat 20. Do Dożynek (miejskich!) pasuje jak ulał. Konferansjer westchnął tylko, że kiedy oni tam, w Ameryce fikali sobie w rytm swingu, my musieliśmy walczyć z bolszewikami. Cóż, czas płynie, a pewne rzeczy się nie zmieniają:
Ale najgorsze było to, że spóźniliśmy się na główną atrakcję Dożynek: pokaz dojenia krowy. Została ostatnia, plastikowa: