Olga Tokarczuk „Czuły narrator”:

Olga Tokarczuk „Czuly narrator”:

Przez kilka miesięcy odkładałem. Nie chciałem czytać w pośpiechu. A tu tyle rzeczy o literaturze, które człowiek przeczuwa, a nie potrafiłby ich tak zwwerbalizować. No i wspomnienie zielonej Małej Encyklopedii PWN, która była i moją Księga. Śpiewniki partyzanckie z „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” też od zwsze były w domu. Nie wiem skąd. I nawiązanie do szopki w Bardzie, od której Dorota oszalała…
Cytaty:

W tym nowym doświadczeniu niewielkości świata z pewnością gra swoją rolę triste post iterum, smutek po podróży, będący naszym udziałem, kiedy wracamy do domu po intensywnych doznaniach związanych z daleką wyprawą. Wydawało się, że dotarliśmy do jakichś granic albo doświadczyliśmy czegoś, co nie byłoby nam dane, gdybyśmy się nie urodzili w epoce, w której podróż stała się czymś więcej niż przywilejem lub przekleństwem – przygodą. Wtedy, położywszy walizki w sieni, pytamy: Czy to już wszystko? Czy to właśnie to? A więc o to chodziło?

Podróżnik widzi, że w gruncie rzeczy wszędzie jest dość podobnie – że istnieją hotele, je się z naczyń, myje w wodzie, kupuje pamiątki z podróży i prezenty dla znajomych, które – mimo że są imitacjami sztuki miejscowej – łączy to, że większość została wyprodukowana w Chinach.

Dziś syndromem żony Lota nazwijmy ten rodzaj zastygnięcia przed ekranem, który można już porównać do katatonii. Syndrom ten dotyka miliony nastolatków i inceli, którzy zwłaszcza w czasie pandemii, mimo ostrzeżeń, spojrzeli na płonące miasta i nie mogą już od nich oderwać wzroku.

Nieskończoność wdarła się do świata homo consumens, kiedy ów świat zaczął przypominać sezam. Powiedzieliśmy: „Sezamie, otwórz się”, i – stało się! Otworzył się, przywalając nas bogactwem oferowanych usług, towarów, typów, wzorów, odmian, fasonów, mód, trendów. Chyba każdy doświadczył choć raz tej baśniowej wielości oferty i niepokojącego podejrzenia, że musielibyśmy mieć kilka żyć, żeby z niej skorzystać.

Wnuków od dziadków dzieli dziś więcej niż kiedyś mieszkańców Nowego Jorku i Sandomierza.

Wierzę, że nasze życie jest nie tylko sumą zdarzeń, lecz skomplikowanym splotem sensów, które tym zdarzeniom przypisujemy. Owe sensy tworzą cudowną tkaninę opowieści, pojęć, idei i można ją uznać za jeden z żywiołów – jak powietrze, ziemia, ogień i woda – które fizycznie determinują nasze istnienie i nas kształtują.

Wydaje mi się, że literatura jako nieustanny proces snucia opowieści o świecie ma większą niż cokolwiek innego możliwość ukazania świata z całością perspektywy wzajemnych wpływów i powiązań. Rozumiana szeroko, jak najszerzej, jest ze swojej natury siecią, która łączy i ukazuje ogrom korespondencji między wszystkimi uczestnikami bytu. To bardzo wyrafinowany i szczególny sposób komunikacji międzyludzkiej, precyzyjny i zarazem totalny.

… w swoim najszerszym rozumieniu literatura to przede wszystkim sezam punktów widzenia innych ludzi, wizji świata przefiltrowanych przez niepowtarzalny umysł każdej jednostki. Nie da się tego z niczym porównać. Literatura, także ta najdawniejsza, oralna, tworzy idee i wyznacza perspektywy, które zapadają nam głęboko w umysł i formatują go, czy tego chcemy, czy nie.

Podsłuchałam kiedyś rozmowę moich rodaków w średnim wieku, którzy namawiali się na wspólny wyjazd na Kubę. Przekonywali się wzajemnie, że trzeba tam pojechać jak najszybciej, póki jeszcze żyje Fidel, i póki jest bieda, bo „potem będzie tak samo jak wszędzie”.

Ubożsi turyści mają bezpieczny standard, podróżny fast food, który wszędzie smakuje tak samo, a jego wartość poznawcza jest marna, pozostają właściwie tylko puste kalorie. Dlatego coraz częściej powrotowi z kolejnej egzotycznej wycieczki towarzyszy głęboko skrywane rozczarowanie – nakupiliśmy pamiątek i świecidełek (z którymi potem, w domu, zupełnie nie wiadomo, co zrobić), obejrzeliśmy wszystkie obowiązkowe według przewodnika zabytki, spróbowaliśmy miejscowego alkoholu i najedliśmy się tamtejszych potraw (wiele z nich występuje w specjalnej formie dla turystów), obejrzeliśmy tańce folklorystyczne. A jednak, gdy stajemy w sieni naszego domu z walizkami, mamy poczucie, jakbyśmy uczestniczyli w nierealnym show. Jakbyśmy polizali lody przez szybę.

Dlaczego moi rodacy, którzy kiedyś dorabiali się w Libii i Syrii, budując tam mosty i fabryki, nie chcą dziś dać w Polsce szansy Libijczykom czy Syryjczykom, nawet wtedy gdy stawką jest życie? Czy mam więc prawo podróżować? W sytuacji, gdy innych zatrzymuje się na granicy i umieszcza w obozach dla uchodźców, podróżowanie coraz bardziej staje się problemem etycznym.

Czy można cieszyć się wakacjami na plaży, do której nie mają dostępu miejscowi? Czy można wygodnie rozsiadać się w samolocie, wiedząc, że w drugą stronę podróżują ludzie stłoczeni w kontenerach? Co by na to powiedzieli Fileas Fogg i Indiana Jones?

Kto raz ujrzał całą grozę tego, co ludzie robią zwierzętom, nie pozostanie już nigdy spokojny. „Jesteśmy otoczeni przemysłem degradacji, okrucieństwa i zabijania, tkwimy w epicentrum zjawiska, które można porównać z najbardziej koszmarnymi «dokonaniami» III Rzeszy” – mówi Costello. To porównanie natychmiast wywołuje protest i oburzenie, lecz właściwie Costello się nie broni. Porównanie do Holokaustu, przyjęte z oburzeniem, dotyczy zarówno przyrównania rzezi zwierząt do eksterminacji Żydów, jak i przywołania problemu niemych świadków zbrodni, tych wszystkich, którzy nie zabijając własnymi rękami, byli milcząco przy niej obecni – Niemców, Polaków, Amerykanów, Brytyjczyków, wszystkich niechcących uwierzyć w to, co widzieli na fotografiach.

… od wieków bogiem, patronem i opiekunem tłumaczy jest Hermes. Niewielkiego wzrostu, gibki, szybki, sprytny, bystry bóg mknący po gościńcach świata; mówiąc słowami Plutarcha: „najmniejszy i najprzebieglejszy z bogów”. Długowłosy, w kapeluszu ze skrzydełkami i z kaduceuszem w ręku, do tego o nie do końca zdefiniowanej płci, jest wszędzie. To bóg syntezy, kojarzenia odległych od siebie spraw, inteligencji i wyciągania korzyści, bóg z poczuciem humoru, bóg inklinacji do kłamstwa i oszustwa. Bóg handlarzy, kupców, rzemieślników, hazardzistów. To on towarzyszy nam w podróżach i to jego głos dobiega nas z przewodników, bedekerów, rozmówek. Prowadzi nas przez bezdroża, uczy czytać mapy, przeprawia przez granice. Ale nade wszystko pojawia się tam, gdzie zachodzi jakikolwiek akt komunikacji. Kiedy otwieramy usta, żeby przekazać coś drugiej osobie, jest przy nas Hermes. Kiedy czytamy gazetę, surfujemy po internecie, wysyłamy esemesa, on tam też jest. W jego współczesnej świątyni, jeśli taka by powstała, powinny znaleźć się drukarki, telefony i kserokopiarki.

Język prywatny kształtuje się w ciągu całego naszego życia jako wypadkowa języka odziedziczonego po rodzicach, języków otoczenia, lektury, szkoły i swoistej, niepowtarzalnej indywidualności człowieka. Bywa, że jest to język intymny, w którym rozmawiamy sami ze sobą i który nie zawsze podlega zapisaniu, ponieważ nie każdy z nas ma nawyk notowania własnych myśli, prowadzenia dziennika czy tworzenia tekstów samych w sobie. Mamy jednak do czynienia z czymś równie unikatowym jak linie papilarne, po których można zidentyfikować człowieka.

Nie ma straszniejszej choroby niż ta, kiedy człowiek zgubi swój indywidualny język i przejmie całkowicie jako prywatny ten zbiorowy. Chorują na to urzędnicy, politycy, akademicy, chorują też księża. I jedynym rodzajem terapii staje się wtedy literatura – obcowanie z językami twórców działa jak szczepionka przeciwko wizji świata tworzonej doraźnie i traktowanej instrumentalnie.

„Widzieć ogrody Tantala w Homerze”, „oglądać wojny napoleońskie w Tołstoju”, „leczyć się z gruźlicy w Mannie”, „polować na wieloryby w Melville’u”, „być nieszczęśliwym kochankiem w Prusie” – to chyba najbardziej lakoniczne, a jednocześnie jakże trafne ujęcie tego, co wyprawia z nami literatura. Literatura, tworząc światy o zdumiewającym ontologicznym statusie, wyprowadza nas poza siebie samych i pozwala uczestniczyć w doświadczeniu, które inaczej nie byłoby nam dane. Jeżeli dobrze się zastanowić, to większość naszej wiedzy, doświadczeń, gustów, pasji i emocji ma bezpośredni związek z książkami, które czytaliśmy.

Wśród wszystkich gatunków tylko człowiek posiadł tę tajemniczą umiejętność czytania, a tym samym opuszczania danej mu rzeczywistości – mentalnie i na jakiś czas. Za każdym razem, kiedy otwieramy książkę, między okiem a powierzchnią papieru dzieje się jakiś cud, coś niezwykłego. Widzimy rzędy liter, a kiedy przesuwamy po nich wzrokiem, nasz mózg zamienia je w obrazy, myśli, zapachy, głosy. Nie chodzi o to tylko, że z prostych znaków odczytywane są konkretne informacje, bo to potrafiłby i komputer. To raczej kwestia widoków, woni i dźwięków, które z tych znaków wypływają.

W literaturze chodzi przecież o przekazanie całości doświadczenia, a nie o fakty. Jest ona zabawą w światy i możliwości, wspaniałym, zapierającym dech w piersiach kuglarstwem, które zmiata i unieważnia nasze skrzętne i pragmatyczne porządki, nasze podziały „odtąd dotąd”, starannie posortowaną zawartość naszych szuflad umysłu.

… literatura, a w szczególności najbliższa mi powieść, wbrew temu, co sądzą niektórzy akademicy, powinna być sztuką nie elitarną, lecz codzienną i powszechną, ocierać się o dworce i hotele, o kramy. Powinna być mądra mądrością życia z ulicy, unikać popisów stylistycznych i przemądrzalstwa. Powieść powinna tworzyć świat, w który możemy wejść, coś w rodzaju holograficznego kina, z widzem będącym częścią samej projekcji. Powinna budować postaci i miejsca, które staną się źródłem nieustannej iluzji, że istnieją naprawdę i że – co więcej – my sami moglibyśmy nimi i w nich być.

Znam i od lat praktykuję pewne ćwiczenie, które dobrze ten problem ilustruje. Weźcie książkę, którą szczególnie lubicie albo – na wyczucie – macie szanse polubić (jeśli zaczniecie eksperyment jako ludzie młodzi), i czytajcie ją co osiem–dziesięć lat, a ujrzycie wielką tajemnicę tekstu: on się zmienia, wygląda inaczej niż podczas poprzedniej lektury, migocze. Zdziwi was własne zaskoczenie – bardzo możliwe, że za każdym razem przeczytacie coś zupełnie innego niż poprzednio, a postaci, które zapamiętaliście, nie uda się już odnaleźć, bo tak bardzo zmieniły się w czasie, jaki upłynął od ostatniej lektury. Dyskusje toczą się na inne tematy i coś zupełnie innego was w nich pociąga. Będziecie zdumieni, że w książce pojawiają się figury, których tam przedtem w ogóle nie było, te zaś, które zapamiętaliście z poprzedniego czytania, przepadają gdzieś na drugim czy jeszcze dalszym planie.

Jedną z moich pierwszych ulubionych książek był śpiewnik partyzancki, który dostarczył mi patetycznych wzruszeń, a jeden wers: „Kości moje mchem porosną” ze znanej piosenki Dziś do ciebie przyjść nie mogę wstrząsnął mną szczególnie i wzbudził głęboką zadumę. Bardzo możliwe, że była to moja pierwsza refleksja nad śmiercią. Następna lektura, zupełnie inna, kiedy długo chorowałam, to Mała encyklopedia powszechna PWN w zielonych ceratowych okładkach, z której niewiele zrozumiałam. Ale przecież zarówno w jednym, jak i drugim przypadku nie chodziło wcale o to, żeby zrozumieć. Liczyła się prawdziwa przyjemność z czytania, którą daje składanie w głowie znaków i przekuwanie ich na obrazy i domysły.

Oczy, gdy nie były zaczepione o drukowany tekst, rozłaziły mi się we wszystkie strony. Dostawałam poznawczego zeza, kontury świata zamazywały się bez czytania. W domu rozkładałam kilka książek w różnych miejscach i czytałam je tam, gdzie się znalazłam. Byłam uzależniona.

Dziś z perspektywy czasu myślę, że to ci pisarze otworzyli mnie na to, czym w istocie jest ów cud czytania – na cierpliwe zagłębianie się w wielopiętrową, skomplikowaną, pełną znaczeń strukturę świata wokół mnie za pomocą świadomego użycia języka, za pomocą gry znaków, kontekstów, odniesień, na nieustanne schodzenie w dół albo może podążanie w górę po krętych schodach niejednoznacznych obrazów.

Po lekturze Freuda nic już nie było oczywiste. Tajemnica – jedna z domen Hermesa – skutecznie kompromitowana przez Verne’a, odzyskana na powrót w mrocznej literaturze środkowoeuropejskiej i iberoamerykańskiej, wróciła ze zdwojoną siłą, przemożną i wszechogarniającą, na dodatek umiejscowioną bardzo blisko: we mnie, w tobie, w kuchni, w pokoju, na ulicach. Tu. Teraz. Akty interpretacji odkrywają kolejne warstwy świata – rację mają buddyści, ucząc, że świat tworzą powiewające w pustce zasłony Mai, Iluzji. Interpretacje mogą się wzajemnie wykluczać – nic to, wykluczanie jest przecież dopełnianiem! Związki między faktami rysują się intuicyjnie, zaczynają działać synchroniczności, skojarzenia, z których buduje się nagłe i oczywiste zrozumienie. Interpretacja jest nie inną percepcją, ale nadawaniem sensu. Wielu sensów. Tekst jest nieskończony, zupełnie jak Tora, którą czytają studenci jesziwy, maczając palce w miseczkach z solą – tyle jest jej wersji, ile możliwych układów liter. Każda wersja jest imieniem Boga, kto je wszystkie zliczy i wszystkie wypowie, ten zamknie dzieje świata, zakończy czas. Tak, jesteśmy tu po to, żeby czytać.

Praca, która nie zaspokaja ambicji ani nie odpowiada zainteresowaniom, która jest czymś narzuconym i budzącym wstręt, którą postrzega się jak harówkę, która napycha portfele raczej pracodawców, a nie własne, którą musi się wykonywać, żeby przeżyć – to jest współczesne niewolnictwo.

Dziś towar to samo pisarskie „ja”, taki sam jak wszystko inne. Sama osoba pisarza staje się marką. Masłowska, Twardoch, Pilch, Bator, Stasiuk to coś w rodzaju logo. Tokarczuk także. Utowarowienie działa również wstecz: Schulz, Witkacy czy Lem na T-shirtach już nie bulwersują – sama mam takie ciuchy; równocześnie pamiętam dobrze szok, jaki poczułam, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku zobaczyłam w Pradze twarz Kafki na kubkach.

To pokolenie no limits często postrzega siebie jako omnipotentne. Poezja? Proszę bardzo. Rach-ciach i jest tomik. Scenariusz filmowy? Ależ voilà, no problem. Powieść? Niechże będzie i powieść. Chętnie poprowadzą także program telewizyjny i zatańczą w popularnym show. Mogą co rano komentować wydarzenia polityczne, wieczorami grać i śpiewać w zespole rockowym, a raz w roku zdobywać jeden z wielotysięczników. No limits.

Kiedy zapotrzebowanie na nowy towar zostanie zaspokojone, liczy się pieniądze i dzieli je pomiędzy wszystkich zainteresowanych, produkt książkowy zaś wycofuje się z półek księgarni, a jego niesprzedane resztki często kieruje na przemiał, żeby zrobić miejsce dla innych podobnych produktów. Jest w tym jakiś rodzaj przemocy. Albo inaczej: to tak, jakby wsadzić kogoś do rollercoastera – dla jednych będzie to świetna zabawa, a drugim zbierze się na wymioty.

Już dawno temu mądre społeczeństwa zrozumiały, że najbardziej trwałe i długowieczne są nie drobne czy większe interesy, mody, gwiazdy jednego sezonu, a nawet dynastie, lecz dzieła sztuki. Czym dziś byłaby Florencja, gdyby nie Michał Anioł i jego słynna niedoskonała bryła marmuru, którą ukryty za zasłoną obrócił w arcydzieło? Kto w ciągu kilku lat pracy – bo tyle trwało powstawanie rzeźby – karmił go i utrzymywał? Gdyby nie wsparcie ówczesnego gonfaloniera Piera Soderiniego i zwykły kontrakt umożliwiający artyście w miarę spokojną pracę, nigdy nie powstałby Dawid. A to tylko jeden z wielu podobnych gestów. Bez nich Florencja pozostałaby pewnie prężnym ośrodkiem handlu złotem, jednak nie przyciągałaby rzesz turystów, którzy stanowią dziś niewyczerpane źródło jej dochodów. Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia w wielu innych miastach Italii. Przezorność mecenasów i rajców sprzed kilkuset lat pozwala dziś dobrze żyć hotelarzom, restauratorom, przewodnikom czy sprzedawcom pamiątek z Włoch (made in China).

Wzruszyła mnie pewna studentka, która wyznała ze smutną szczerością: Bo nic innego nie umiem robić – ten jej desperacki coming out wzięłam za dobrą monetę. Niektórzy mieli bardzo określone wizje swojego pisarstwa: Zamierzam stworzyć cykl bestsellerów o wampirach. Chcę pisać kryminały, jeden na rok. Mam zamiar być jak Jerzy Pilch („Dlaczego jak Jerzy Pilch?” – zapytałam zaciekawiona. „Bo mi ten człowiek imponuje. I nikogo innego poza nim nie czytam”). Chcę udowodnić mojej mamie, że nie jestem nieudacznikiem. Żadna z tych motywacji nie jest zła i każdą należy traktować całkiem poważnie.

Świat jest dla człowieka zbyt duży i literatura powstała zapewne po to, żeby krok po kroku „łyżeczkami do herbaty” odmierzać jego ogrom w słowach.

W końcu po czwarte – mówi Orwell – w pisaniu chodzi o c z y s t y e g o i z m. Motywacją staje się głębokie pragnienie, aby wydać się inteligentnym i bystrym, aby być kimś, o kim się mówi, kimś pamiętanym po śmierci, aby odegrać się na wszelkich prześladowcach z dzieciństwa i rzucić im w twarz: „Patrzcie, kim teraz jestem”. Byłoby nieuczciwie przemilczeć te wszystkie „niskie” motywy, zwłaszcza że dzielą je z pisarzami inni artyści, a także naukowcy, politycy, wojskowi, działacze społeczni, prawnicy i mnóstwo innych ludzi ambitnych.

Również rozrośnięte ego pisarskie zmienia literaturę zupełnie, być może na zawsze. Nie da się wykluczyć, że wkrótce zostaną w niej tylko dwa wielkie nurty, które już dziś zajmują coraz więcej miejsca na targach i festiwalach: „opowiem-wam-gdzie-byłem” i „opowiem-wam-o-mojej-rodzinie”, non-fiction zaś połknie fikcję niemal całkowicie dlatego, że ludzie powoli tracą zdolność rozumienia powieściowego trybu „jak gdyby” i ciągle pytają autorów, czy to, co opisali, jest prawdą. (Po stronie fikcji ostaną się pewnie kryminały – „opowiem-wam-kto-zabił-ale-to-trochę-potrwa”).

… świat coraz mocniej przypomina sklep typu wszystko za pięć złotych.

Drodzy koledzy i koleżanki po piórze, młodzi adepci tego dziwnego zawodu, pisanie jest piekłem, ciągłą torturą, gotowaniem się w smole. Męczy, niszczy kręgosłupy, neurotyzuje, każe stawać w jakieś szranki, być nominowanym, aplikować, komentować, życzyć źle wrednemu recenzentowi, a w zdenerwowaniu po nieprzyjaznej recenzji gryźć palce. Ale pisanie jest też jednocześnie niebem – daje poczucie mocy, zmienia życie w ciągłe uprawianie hobby, pozwala obcować z mądrymi, interesującymi sprawami i ludźmi, zmusza do myślenia i podchodzenia do różnych spraw z nietypowej strony, każe stawiać sobie ciągłe pytania o to, kim się jest, rozwija empatię i sprawia, że lepiej rozumiemy innych. No i uwalnia od konieczności porannego wstawania do pracy i wypruwania sobie żył na cudzą korzyść.

W urzędach skarbowych ja i mnie podobni określani jesteśmy mianem artysty i zawsze powstaje problem, jak skutecznie nas opodatkować. Tworzymy bowiem coś z niczego, wyciągamy jakieś niewidzialne nitki, z których tkamy latające dywany, sięgamy po króliki z kapelusza.

Często miewam poczucie, że do pisania nie wystarczą dobra historia, najświetniejszy nawet temat, starannie zrobiony research i wszystkie inne konieczne warunki (własny pokój, trochę spokoju, wolny czas i tym podobne). Że autor/autorka musi włączyć się w specjalny bieg czy nurt, bez którego opowieść nie zaistnieje, to znaczy pozostanie na zawsze migotliwą niesprecyzowaną wizją. Nazwałam go głosem.

Kto to mówi? Kto snuje we mnie tę opowieść, kto ostrożnie rozmontowuje motek? Czy ta opowieść jest moja, czy już gdzieś istnieje, już się zdarzyła lub została pomyślana, lecz z jakiegoś względu tkwi jakby w magazynie istnienia i moje uważne ruchy, moje poruszenia, są na szczęście w stanie przenieść ją z niedoistnienia w istnienie, na ekran? A potem kliknąć „Zapisz”.

Radość zarządzania istniejącymi i nieistniejącymi światami oraz opowiadania ich jakby z góry, z podniebnego punktu, gdy jest się niczym Duch Święty (Bardo. Szopka), czy wcielenia się w kogoś zupełnie innego i lawirowanie w poszukiwaniu jego specyficznego głosu, jak w Wyspie.

Istnieją filozofowie i psychologowie, dla których nie istnieje realne głębokie „ja”. Jest ono tylko iluzją. Jest tyle „ja”, ile wokół nas obrazów, archetypów, wydarzeń. „Ja” to strumień doznań, które gromadzą się na chaotycznym rusztowaniu naszego temperamentu i podstawowych cech psychicznych niczym śmieci na gałęzi zanurzonej w nurcie rzeki. Zamiast tej iluzji pojedynczości i integralności istnieje w nas migotliwa wielość, nieskończona potencjalność, której nie jesteśmy w stanie wyczerpać ani zrealizować do końca życia. Ta naturalna wielorakość i wielopostaciowość psychiki oraz jej skłonność do fantazjowania czy śnienia o rozmaitych wyobrażeniowych postaciach nie powinny nas niepokoić. Nie ma w nich nic z opętania przez demony. Jest to raczej dowód na nasze nierozerwalne i praktycznie nieskończone związki z resztą świata.

Psychologicznie rzecz biorąc, powołanie do życia narratora jest procesem wycofywania się, kurczenia – chodzi o to, żeby zwolnić miejsce i pozostawić przestrzeń dla świata, który musi się stworzyć, żeby dał się opowiedzieć. Autorka czy autor powinni zebrać się w sobie i cofnąć, trochę jak gospodarz, który wita gościa na progu i prowadzi go na pokoje, wycofując się coraz bardziej w głąb domu.

Narrator jest tym czynnikiem, który próbuje przenieść doświadczenie jednego człowieka wprost do doświadczenia drugiego człowieka za pomocą opowieści, procesu skomplikowanego, wielopoziomowego. Narrator używa języka tylko jako narzędzia – z jego pomocą porządkuje w czasie i przestrzeni bezczasową i aprzestrzenną, con-tuicyjną imaginację w linearny, rytmiczny i konkretny tok opowieści.

„Jenta widzi leśne poszycie, małe grudki czarnych jagód, jasne liście młodych dębów przy wejściu do jaskini, a potem całą górę i wieś, i drogi, po których szybko mkną pojazdy. Widzi błysk Dniestru, jak błysk ostrza noża i inne rzeki, które niosą wody do mórz, i morza obciążone wielkimi statkami, przewożącymi towary. I widzi latarnie morskie porozumiewające się okruchami światła”. Ta droniczna perspektywa ma ogromną moc i w jakiś sposób odnosi się do rewolucji, w której uczestniczymy wszyscy teraz, w czasach, w których za pomocą jednego kliknięcia można ujrzeć znane miejsca z najmniej oczekiwanych panoptykalnych perspektyw. Żyjemy już w świecie panoptykonu i panoptykalny narrator stał się tworem naszych czasów. Kiedy pojawiła się Jenta, prace od razu ruszyły do przodu. Mając w świadomości szersze ramy opowieści, które Jenta wniosła, mogąc poruszać się w czasie, budować obrazy panoptykalne, szczegółowe i ogólne zarazem, wycofując się z pochopnych ocen i emocjonalnych przywiązań, mogłam przyjrzeć się losom swoich bohaterów na nowo, zobaczyć ich przyszłość i odnaleźć jej sens w przeszłości.

… czy zastanawialiście się kiedykolwiek, kim jest ten cudowny opowiadacz, który w Biblii mówi wielkim głosem: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”? Który zna myśli Boga?

Być może w wielogłosowym, rozbitym na fragmenty świecie, gdzie przekrzykują się rozmaici narratorzy pierwszoosobowi, w tweetach, na blogach, w mediach, potrzeba nam narratorów – totalitarnych, totalnych, czwartoosobowych, wieloosobowych, pozaosobowych. Narratorów z trzecim okiem, szóstym zmysłem, panoptykalnych i zdolnych być kolejnym pasażerem Nostromo.

Odkrycie żydowskiej podszewki własnego świata, odgięcie rogu dywanu i ujrzenie, że pod spodem istnieją bliźniacze sploty przędzy, ale nieco inne, nieco zmienione, czasem nieczytelne lub przeciwnie – wyostrzające wzór na powierzchni, było dla mnie wielkim kształtującym przeżyciem. Dla wielu obecność Żydów sprowadzała się do tragedii Holokaustu, Żydzi kojarzyli się z Zagładą, a uświadomienie sobie tego, co stało się w czasie wojny, spychało na bok inne pytanie – o kilkusetletnią wspólną historię tych dwóch kultur i dwóch etni.

Najpierw próbowałam ogarnąć ogrom materiału. Jako że mam wyobraźnię przestrzenną i wizualną, spędzałam wieczory na rysowaniu map i drabinek, drzew genealogicznych i przebiegów tras podróży. Na setkach samoprzylepnych karteluszków zapisywałam imiona i próbowałam odtworzyć czy stworzyć relacje i więzi między moimi przyszłymi bohaterami. Przypominało to budowanie rusztowań wokół fantomu czegoś, co jeszcze nie istnieje, i zabierało nieproporcjonalnie dużo czasu. Przywodziło na myśl bezsenność, kiedy rzucamy się w łóżku, próbując desperacko znaleźć tę jedyną pozycję, w której będziemy w stanie usnąć.

Jestem pewna, że świat zbudowany jest ze szczegółów. Jednocześnie najczęściej opisywany jest za pomocą uogólnień, tak że musimy się domyślać, jak jest skonstruowany. Brakuje mi bardzo w niektórych powieściach smaków i zapachów, faktury materiałów, mebli, narzędzi, kolorów i dotyków. Chcę wiedzieć, co ludzie jedzą (czasem na kartach opasłych powieści ludzie ani razu nie siadają do śniadania, widocznie żyją powietrzem), w co są ubrani, w czym śpią, jak wyglądają ich buty i co widzą z okna. Czy myją się wieczorem, czy w ogóle się myją, czy biorą dzieci na kolana i jak leczą zaziębienie. Interesuje mnie też pejzaż, roślinność, fauna. Nie można opisać świata bez wiedzy o lokalnej florze. Nie można opisać świata bez wiedzy o wielkości nieba czy kolorze wody w rzece.

Dlatego jeżeli zapytacie mnie, jak organizuję sobie pisanie, czy wiem, co się zdarzy, czy piszę od początku do końca i tym podobne, i tak dalej, odpowiem, że nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ często mam wrażenie, iż to, co ma zostać napisane, istnieje już w całości przede mną, moje zadanie zaś sprowadza się do odkrywania tego, co zostało przykryte/ukryte/zakryte. Pisanie jest w istocie zdrapką, którą cierpliwie, kawałek po kawałku odkrywam. Pod spodem jest cały wzór, jest całość, która domaga się okazania w swojej pełni.

Nikt, kto nie jest wystarczająco eks-centryczny, nie będzie dobrym pisarzem. Ekscentryczność trzeba też w sobie pielęgnować i hołubić, bo tylko ta odśrodkowa tendencja pozwoli nam zobaczyć, co znajduje się i dzieje poza uzgodnionym horyzontem społecznym. Postulowałabym nawet permanentne kontrolowane samowytrącanie się przyszłych i obecnych pisarek i pisarzy z tego komfortowego, acz zabójczego z punktu widzenia wszelkiej twórczości pozostawania w centrum. Nic nie jest tak niebezpieczne dla twórcy jak intelektualny mainstream.

Ale oczywiście nie jest możliwe całkowite porzucenie siebie i własnego czasu. W tym sensie powieść historyczna nie istnieje, ponieważ jej korzenie zawsze tkwią w teraźniejszości piszącego. Historia jest niekończącą się interpretacją ex post rzeczywistych i wyobrażonych wydarzeń z przeszłości, co pozwala nam dostrzec w niej sensy w tamtym czasie niewidoczne.

Literatura zna wiele takich przykładów barwnych i długowiecznych bohaterów stworzonych przez niezbyt ciekawych autorów. Dużo lepiej znamy choćby Stanisława Wokulskiego niż jego twórcę – Bolesława Prusa. Pisarze umierają, a ich egzystencje rozpadają się w pył, podczas gdy ich postaci wciąż żyją i pozostają aktywne. Wszystko to opiera się na pewnej podstawowej idei mówiącej, że istnieje pewien „tryb myślenia”, który zakłada możliwość umieszczenia jakiegoś wydarzenia wewnętrznego na zewnątrz i sprawienia jednocześnie, by jego treść ożyła, nabrała charakteru osobowego. To jest właśnie personifikacja. W starej greckiej tradycji uważano personifikowanie za konieczny tryb rozumienia świata. Grecy i Rzymianie używali jej do obdarzania psychicznymi mocami pojęć tak abstrakcyjnych jak na przykład nadzieja, sprawiedliwość, właściwa pora. Stąd wzięli się w dużej mierze starożytni bogowie.

… może lepiej byłoby – przynajmniej do kwestii artystycznych – przyjąć tezę przeciwną: jest w nas mnogość (moje imię to legion), morze potencjałów, naszkicowanych, zarysowanych ledwie cech budujących inne tożsamości, możliwe, ale niepewne, czekające na lepsze czasy, w których uda im się dojść do głosu i zaskoczyć swojego właściciela/nosiciela, tak że ten zdumiony zakrzyknie: „Nie sądziłam, że mogę się tak zachować” albo: „To przecież nie jestem ja”.

Zdaje się, że nasz wewnętrzny chaos i zamęt stanowią nasze największe bogactwo.

… od tego jest właśnie literatura – i sztuka w ogólności – by zmierzyć się z tym, na co nie pozwolilibyśmy sobie w realnym życiu, podjąć próbę przepracowania w świecie fikcji i imaginacji ciemnych stron naszej natury.

Nic dziwnego, że tak wielu ludzi lgnie do kryminału. Jest w tym coś na podobieństwo pieczenia ciasta – istnieją bowiem dokładne receptury, czego i jak w jakich proporcjach i w jakiej kolejności użyć; na dodatek wyciąga się z szafki gotową foremkę, do której wlewa się przygotowane przez siebie ciasto. Wychodzi całość zgrabna, charakterystyczna, rozpoznawalna.

Przypomniała mi się anegdota o dwóch żabach – pesymistce i optymistce. Obie wpadły do garnca ze śmietaną. Zbadawszy uważnie szanse przeżycia, uznały zgodnie, że są one niewielkie albo żadne. Pesymistka stwierdziła więc, że nie ma sensu się męczyć, i utonęła z godnością. Optymistka zaś, wbrew zdrowemu rozsądkowi, walczyła o życie – miotała się, rzucała, pływała w śmietanie w tę i z powrotem, ile tylko starczyło jej sił. W którymś momencie okazało się, że tymi desperackimi ruchami ubiła śmietanę na masło – więc jak po maśle wylazła z garnka i się uratowała.

Postać literacka ma tę przewagę nad realnym człowiekiem, że jej śmierć nie jest ostateczna. W tym sensie postaci literackie są doskonalsze i trwalsze niż nasze ludzkie efemeryczne istnienie. Postaci literackie zyskały to, co nam się nie udaje – nieśmiertelność (choć nierzadko ta nieśmiertelność oznacza, że umierają po wielokroć, w nieskończoność).

I na koniec chcę z całym przekonaniem powiedzieć, że n i e m a s z t u k i b e z s z c z y p t y i r r a c j o n a l n o ś c i, bo sztuka wyraża zawsze całość doświadczenia człowieka, w którym zawierają się przecież intuicja i obsesje, szaleństwo i fantazja w równym stopniu jak idee. Język zaś jest nożem i widelcem, przy których użyciu z gracją konsumujemy tę rzeczywistość.

W tej samej sferze mieszkają również postaci historyczne, sławne osobistości, które już dawno zmarły, ale które w jakiś sposób towarzyszą nam w życiu jako wzory do naśladowania, autorytety, obiekty fascynacji i tym podobne. Co to za miejsce? Nieświadomość? Pamięć? Specjalna bruzda w mózgu?

Vaihinger zaczął od tego, że ponieważ nie możemy naprawdę i do końca poznać rzeczywistości, w której żyjemy, musimy stawiać na jej temat pewne hipotezy i posługiwać się domysłami co do tego, czym ona jest. Zakładamy więc, że pasują one do rzeczywistości, i zachowujemy się tak, „jak gdyby” świat pasował do naszych modeli. Co ciekawe, Vaihinger użył już wtedy przykładu wziętego z fizyki. Wiemy, że cząstki elementarne, te wszystkie protony i elektrony oraz fale, istnieją, jednak żadnego z tych zjawisk nie zaobserwowano bezpośrednio. Niemniej nauka zakłada, że one istnieją, i wykorzystuje wiedzę o nich do konstruowania następnych teorii i rozwiązań praktycznych. Na tej samej zasadzie jeśli ktoś wierzy w piekło dla złych ludzi i niebo dla dobrych, można przypuszczać, że wiara ta wywrze znaczny wpływ na jego zachowanie.

Jest to tryb istnienia potwierdzony przez współczesną fizykę, gdy dopuszcza ona coś tak zdumiewającego jak wpływ obserwatora na wyniki pomiaru. To jego obecność i rodzaj pomiaru sprawiają, że natura cząstki „staje się” falowa bądź korpuskularna (bo są takie pary wielkości, których nie da się zmierzyć jednocześnie).

Literalizm funkcjonuje na kilku poziomach. Najbardziej prymitywny to przypadek, kiedy człowiek odmawia widzenia świata jako czegoś skomplikowanego i wieloznacznego z racji braku uważności i wykształcenia, a może nawet z powodu jakiegoś percepcyjnego upośledzenia. Nawiązuje jednocześnie do jakiegoś instynktownego pragmatyzmu – takiego, z jakim w obiegowych wyobrażeniach kojarzy się figura niewiernego Tomasza.

Opowiadał mi mój ojciec, że jako młody człowiek w latach pięćdziesiątych odwiedził rodzinę na wsi i siedząc wieczorem na ławeczce przed domem, rozmawiał z dziadkiem swojej narzeczonej. Wszyscy fascynowali się wtedy Sputnikiem, tym pierwszym sztucznym satelitą wystrzelonym na orbitę okołoziemską, który rozpalał umysły i rozgrzewał wyobraźnię. Ojciec z przejęciem opowiadał dziadkowi o tym fenomenie, roznamiętnił się wielkością kosmosu i pierwszym uczynionym w jego kierunku krokiem ludzkości, kiedy został zgaszony przez dziadka dwoma słowami: „Byłeś? Widziałeś?”. Odtąd w naszej rodzinie te do bólu racjonalne pytania dziadka stały się powiedzeniem, którego często używaliśmy nie tylko na określenie zwykłego niedowiarstwa, ale także do gaszenia wszelkich nadmiernie romantycznych wzlotów, pięknoduchostwa i marzycielstwa.

Literalizm nie rozumie ani literatury, ani sztuki i jest gotowy ciągle pozywać twórców do sądu, a to o obrazę uczuć, a to o naruszenie godności i czci. Literalista bowiem w swoim upośledzeniu popada w zamęt emocjonalny, nie umiejąc umieścić tego, czego doświadcza, w szerszym i głębszym kontekście. Literalizm kompromituje religię, ponieważ jednowymiarowo traktuje prawdy objawione, nie zdając sobie sprawy z ich kontekstowości i tego, że sam jest zależny i od czasu, i od kultury. Literalizm niszczy zmysł piękna i sensu, przez co nie pozwala tworzyć uważnej i pogłębionej wizji świata. Jego największymi grzechami są nietolerancyjność i traktowanie wszystkiego, co odstępuje od przyjętej gdzieś kiedyś n o r m y, jako moralnie złego, grzesznego, zasługującego na potępienie, a nawet karę. Literalizm zamyka więc horyzonty. Zamyka ludzkie umysły. Świeżym przykładem literalizmu są między innymi walki o tęczę, które odbywają się w Polsce. Walki może i zabawne, gdyby nie to, że zaczyna się w związku z nimi wsadzać do więzienia.

Uczestnictwo w opowieści to nie tylko religia czy mit, ale i założycielskie story kultury, opowieści generacyjne, wspólnotowe. Tymczasem opowieść, którą dzisiaj syci się wspólnota, jest prosta i siermiężna, skrojona do konkretnego politycznego lub religijnego celu. Może warto by było przyjrzeć się także demonicznemu wpływowi Hollywoodu z jego oczywistymi, schematycznymi i w nieskończoność powielanymi narracjami, które udowadniają, co było do udowodnienia.

Sto lat temu Jung zwrócił uwagę na to, że wszyscy funkcjonujemy w niejako dwóch światach jednocześnie – z jednej strony żyjemy w świecie zewnętrznej percepcji, gdzie przewodnikami są nasze zmysły, z drugiej nieustannie nawiązujemy do tego, co nieświadome, wewnętrzne, niejasne, nieracjonalne, chaotyczne. Obie te przestrzenie mają obszar wspólny dla wszystkich: po pierwsze, jest to zewnętrzny świat codziennie uzgadniany i stwarzany przez media, biznes, podróże, oraz przez całą zewnętrzną aktywność człowieka, po drugie – świat wewnętrzny, który tworzą rezerwuary wspólnej pamięci, doświadczeń, mitów, opowieści sięgających do początków naszego gatunkowego istnienia.

Krainę Metaksy można widzieć jako przeciwwagę dla tego, co dosłowne, na rzecz metaforycznego. Jako zamianę literalnego pytania: „Co?”, na postulujące złożoną odpowiedź pytanie: „Jakie to ma znaczenie?”.

… mama odpowiadała, że jest smutna, bo jeszcze się nie urodziłam, a ona już do mnie tęskni. – Jak możesz do mnie tęsknić, skoro mnie jeszcze nie ma? – pytałam. Wiedziałam już, że tęskni się za kimś, kogo się utraciło, że tęsknota jest efektem straty. – Ale może też być odwrotnie – odpowiadała. – Jeżeli się do kogoś tęskni, to on już jest. Ta krótka wymiana zdań gdzieś na zachodniej polskiej prowincji pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku, wymiana zdań między moją mamą a mną, jej małym dzieckiem, utkwiła mi na zawsze w pamięci i dała zapas mocy na całe życie. Wyniosła bowiem moje istnienie poza zwyczajną materialność świata i przypadkowość, poza przyczynę i skutek oraz prawa prawdopodobieństwa. Umieściła je niejako poza czasem, w słodkim pobliżu wieczności. Zrozumiałam swoim dziecięcym umysłem, że jest mnie więcej, niż sobie do tej pory wyobrażałam. I nawet jeżeli powiem: „Jestem nieobecna”, to i tak na pierwszym miejscu znajduje się: „Jestem” – najważniejsze i najdziwniejsze słowo świata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *