– Ja byłem w muzea i ja widziałem takie rzeczy, że tu jednemu z drugim to by gały na wierzch wyszły – mówił Janusz Gajos w kabarecie. I słusznie. Bo dzisiaj muzeum to już nie starzyzna w gablotce pod szybką. Bywają u nas miasta-muzea. Taka Nowa Huta z jej Placem Lenina, obecnie, żeby było dowcipniej placem Ronalda Reagana. Przy placu bar mleczny z epoki. Lenina, nie Reagana. Zrobiłem tam za jednym razem dwa idiotyzmy. Poprosiłem o kawę. Miałem na myśli czarną, dostałem zbożową, innej nie serwują. I próbowałem zapłacić kartą… Nieopodal w dawnym kinie Światowid – jest Muzeum PRL-u, ale „od trzech lat w organizacji”, koniec cytatu. Gdyby kto chciał wycieczce szkolnej wytłumaczyć, na czym polegał PRL, to nie ma lepszego przykładu jak Muzeum PRL-u, które od trzech lat nie może ruszyć w centrum Nowej Huty. W tamtych czasach mawiano, że w gdyby PRL wybudował kopalnię piasku na Saharze, to po tygodniu zabrakłoby piasku…
A skoro o muzeach socrealizmu… Mnóstwo ciekawych rzeczy upchnięto w oficynie przy pałacu Zamoyskich w Kozłówce (tuż przed Lublinem, od strony Warszawy). To tu stoi Lenin usunięty z cokołu w Poroninie. „A w Poroninie żyje jeszcze taki baca, co Leninowi kwaśnym mlekiem leczył kaca. A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz: Niech żyje nam Wołodia Illlicz!” – śpiewaliśmy przy ognisku. Na mnie największe wrażenie zrobiły jednak rysunki Stefana Żechowskiego. Przed wojną ilustrował półpornograficzne powieści Emila Zegadłowicza. Jego panienki – oczywiście nagie, talia osy, sterczący biust – były jak sen nastoletniego onanisty. Po wojnie Żechowski przeszedł przemianę i nic tylko: Stalin, Dzierżyński, Bierut i przodownicy pracy. Ale jak malował żonę kułaka, to ta – po staremu – okazywała „dużą piątkę”. Jak za najlepszych przedwojennych czasów.
Zmorą szkolnych wycieczek stały się spotkania z „twórcą ludowym”. Najczęściej był to miły staruszek, tknięty niegroźną manią, odstawiający „Jezusa frasobliwego” do Cepelii w ilościach hurtowych. To się zupełnie nie sprawdza w wypadku artysty, który miał pecha nazywać się Józef Chełmowski, ponieważ wszyscy mylą go z malarzem Józefem Chełmońskim, tym od „Babiego lata”. Chełmowski to był Kaszuba ze wsi Brusy Jagle (w połowie drogi między Chojnicami i Kościerzyną) i swoją sztuką demonstrował odlot nieziemski. W jego zagrodzie setki świątków, muzykantów, aniołów, diabląt które obsiadły każdy kąt łącznie z dachami, sufitami i rynnami. Dziesiątki uli, które udają kmieci, rycerzy, Kościuszków i co tylko. Chełmowski wyrzeźbił też pomnik katastrofy smoleńskiej. Sportertował Gagarina, Obamę, Alfreda Nobla i tysiące innych. Ilustrował przepowiednie Nostradamusa i Apokalipsę. Komponował na fisharmonii. Stworzył także „Boży Internet”, czyli telewizor na korbkę, gdzie na ekranie przesuwają się obrazki jego autorstwa. Ktoś, kto zbłądzi do jego zagrody, ucieka po godzinie, bo nie jest w stanie przetrawić tego szaleństwa. Ten Chełmowski z Brus był jak Michał Anioł i Nikifor w jednym. Z tym, że obaj po solidnych dopalaczach.
Tu i tam władze lokalne próbują ciągnąć zysk muzealny z filmu i rozrywki. W miasteczku Lubomierz (za Jelenią Górą, w stronę niemieckiej granicy) – izba pamięci Kargula i Pawlaka. Bo główna ulica Lubomierza (innych prawie nie ma) mignęła kilka razy w „Samych swoich”. Z planu filmowego jest tylko czapka Pawlaka i atrapa granatu („sprawiedliwość musi być po naszej stronie”). I kot, który się pęta. Zapewne potomek tego, na którym miał Witia wierzchem jechać.
Muzeum Kargula i Pawlaka przy muzeum Tercetu Egzotycznego w Lubiniu koło Kościana jest jak stodoła przy Moulin Rouge. Żaden polski „podmiot wykonawczy” nie ma czegoś podobnego! Na pięterku w miejscowym domu kultury jest wszystko: kostiumy, płyty, instrumenty, plakaty, garderoby muzyków, fotosy. Songi o „chłopcach z naszego puebla” lecą naturalnie cały czas. Dla mnie najciekawszym eksponatem były zapisy tekstów piosenek. Otóż Tercet Egzotyczny żył z piosenki hiszpańskiej. Przez pół wieku! Ale muzycy nie znaleźli czasu, by choćby liznąć tego języka, bo nawet prościutkie teksty zapisywali sobie w transkrypcji na język polski.
Władze Kalisza udają, że tego muzeum nie ma. Miasto nie chwali się nim na własnych stronach internetowych. Galeria Sztuki Użytkowej. Trafia się tam z głupia frant, rzut beretem od rynku. Szef, twórca i bileter w jednej osobie przez lata skupował od miejscowych to, co było do wyrzucenia. Jak leci: od wagi sklepowej z czasów cesarza Wilhelma II po zużyte kropidła. Powstała nieprawdopodobna graciarnia rzeczy, o które potykamy się codziennie po dziesięć razy, ale ich nie zauważamy. Wchodzimy do świata, w którym rzeczy żyły znacznie dłużej niż ludzie. Kochano je, dbano o nie, szanowano, przekazywano następcom. A my jesteśmy z epoki jednorazówek.
No i coś, co się nie nadaje do pokazywania, lecz do picia. W Żywcu, w historycznym Browarze Habsburgów zapraszają do „kapsuły czasu”. Goście stają w cylindrze wzorowanym na statku kosmicznym. Chorych na padaczkę ostrzega się o hukach i wstrząsach przy starcie. Łubudu i już jesteśmy w XIX-wiecznej karczmie, w warzelni, w kawiarni z Dwudziestolecia, w ślepej kuchni z PRL-u. Wszędzie żywiec, żywiec, żywiec. Bo zmieniają się epoki, upadają imperia, a ludzie piwkują jak gdyby nigdy nic. Zwiedzanie z takim przesłaniem kończy degustacja żywca (w cenie biletu). „Hop, hop, hop szklanka piwa, hoooop!”