Marek Bieńczyk „Jabłko Olgi, stopy Dawida”

Marek Bieńczyk „Jabłko Olgi, stopy Dawida”:

Zbiór – powiedzialbym – daleko posuniętych esejów, dokraszonych iście leśmianowskim słowotwórstwem. Wrażenie, że autor z najwyższym trudem powściąga własną logoreję. Spore partie poświęcone są kilku aspektom pisarstwa Prousta. W pewnym momencie czytam o wrażeniu, jakie na pewnym pisarzu wywarł framgent obrazu (kawałek żółtej ściany z daszkiem) „Widok Delft” Vermeera. Wrażenie było na tyle silne, że przyczyniło się do śmiertelnego zejścia w galerii. Przymioniało mi się, że i ja byłem pod wrażeniem kolorystyki tego obrazu. Miałem może 12 lat i zobaczylem go w „Małej Encyklopedii PWN”, jednej z niewielu książek (poza podręcznikami), jakie były w domu. Z wrażenia poszedłem na specer do klasztoru dominikanów (Jarosław) i wszędzie w tych barokowych wnętrzach widziałem te uparte kolory Vermeera. A w Delftach, także przed domem Vermeera, byliśmy niemal dokładnie trzy miesiące temu:

Pisarz Bergotte, bożyszcze młodego Marcela, umiera w tomie piątym, zaraz po obejrzeniu w sali Jeu de Paume obrazu Vermeera. W porywającej, poruszającej i zarazem rozwirowanej od granic patosu, do granic groteski scenie opisana jest jego wyprawa na wystawę i w chwilę później jego śmierć – dobiła go niestrawność po kartoflach. „W końcu znalazł się przed obrazem Ver Meera, który pozostał mu w pamięci bardziej olśniewający, bardziej różny od wszystkiego, co znał, ale w którym, dzięki artykułowi krytyka, pierwszy raz zauważył drobne postacie ludzkie malowane niebiesko i to, że piasek był różowy, i wreszcie szacowną materię kawałka żółtej ściany. Zawrót był coraz silniejszy; Bergotte wlepiał wzrok w bezcenną ścianę, jak dziecko wpatrujące się w motyla, którego pragnie pochwycić”.

Lecz właśnie nieraz i w większym stopniu niż cokolwiek innego zostanie z nas zapamiętana (bądź zapamiętamy z innych) ledwie poruszona brew, sposób dotykania się w głowę i odsuwania czupryny czy, dajmy na to, nagle uniesiona dłoń, gest zatem lub cień gestu, który wykonany w jakiejś sytuacji zaskoczył patrzącego, nie uszedł jego uwagi, uruchomił w nim błyskawiczny proces interpretacyjny. Coś się stało, objawiło w niemy, lecz wystarczająco mocny sposób, by szukać znaczenia gestu, zrozumienia tego, co zostało ukazane – i by przez lata nieść to w pamięci. Marcel na zawsze zostanie

Pamiętam na przykład z czasów, gdy jeździłem autostopem po Polsce, gesty łebkowiczów. Pełno ich było, wylegali stadkami na skrzyżowania szos, cała Polska powiatowa podróżowała, zwłaszcza na krótkie i średnie dystanse. Na wyjazdach z miast stawało się w tłoku; swoim nad miarę wzniesionym kciukiem autostopowicze pokazywali cokolwiek rozpaczliwie, że oni nie są łebkami, lecz zrodzili się z innej, bo włóczęgowskiej gliny, i z tej racji za podróż nie zapłacą. Naoglądałem się łebkowskich machań co niemiara, nie bez urzeczenia wpatrywałem się w tę commedię dell’arte, istne panopticum gestu. Łebkowicze wzniesionego kciuka nie używali; dobrze znali kod. Jedni wskazującym palcem pokazywali szybkim, wielokrotnym ruchem asfalt czy trawę pod stopami, jakby odkryli w niej jakieś tajemne złoża minerałów warte najwyższej uwagi; inni naśladowali, zdawało się, strząsanie papierosa; jeszcze inni całą dłonią poklepywali niewidzialne główki dzieci pod sobą. Każdy odgrywał nieco inną pantomimę, wolnościowy smak autostopu kisił się tutaj w tłoku skromniejszych potrzeb: dojechać z miejscowości A do miejscowości B i z powrotem, gdy żaden pociąg z nich nie wyjeżdżał, przywieźć szwagrowi gwoździe, kupić papę w powiecie, aby dach naprawić. Wszystko było dziurawe, cały kraj przeciekał, ale lud krzątał się, kręcił po nim, ile wlezie, stawiał sobie prywatne osłonki, podwieszane sufity pod dziurami w niebie. Nie to, że był aż tak cudownie zapobiegliwy, pedantycznie gospodarski; po prostu ruszał tyłek, cwanił się w ruchu, to był jego żywioł. Prowincje skandynawskie, holenderskie, niemieckie zakleszczały się w wiecznym teraz; tutaj, między Jarosławiem a Ełkiem mało było „teraz”, dużo było „jutra”, masy najbliższych kwadransów na pohybel wielkim miarom czasu. Gdzieś nad głowami powstawały jakieś plany, kreślono pięciolatki, lud wyciskał z przyszłości czterdzieści osiem godzin, ale w ich ramach miało się coś naprawdę dziać, coś trzeba było „załatwić” i te gesty łebkowiczów wyrażały lepiej niż cokolwiek innego absurd sytuacji w kraju i zarazem gorączkę codzienności, która próbuje leczyć się sama. Dzisiaj ten powszechny, komiczny balet rąk przeszedł do lamusa, pobocza opustoszały.

Obrazkowa przeglądarka Google’a fantastycznie udostępnia świat, lecz, wiadomo, niszczy tajemnicę i nie zostawia złudzeń, wywalając pod oczy śmietnik złego i dobrego; to antykurator światowej wystawy, miast wybrać co najciekawsze, wrzuca pod oczy tysiące zdjęć udanych i kiepskich, chcianych, i przypadkowych. /…/ 3 Ojciec kochał się tradycyjnie, jak wszyscy faceci w jego wieku, w Bardotce, w Dalidzie i, siermiężniej, w Halinie Kunickiej, a swą nowoczesność wyrażał w namiętności do Poli Raksy. Nie muszę tego przypominać, pięćdziesięciolatkowie i starsi wyją jeszcze do dzisiaj, włączając radia złotych przebojów w swych leksusach czy volvach, czy nawet oplach corsach, wyją wniebogłosy, że „za jej Poli Raksy twarz każdy by się zabić dał”.

Moją drugą wąską kładką prowadzącą do MM są, podobnie, te jej słowa, wyczytane przed laty: „Nigdy nie widziałam brzydkiego mostu”. To nadzwyczajna sentencja. Nadzwyczajna sama w sobie, no i pełna znaczeń. Być na moście, bo cudownie łączy dwa rozdzielone brzegi? Być na moście, aby przejść z jednego brzegu na drugi? Stanąć na moście, aby nie być na żadnym brzegu? W każdym razie jesteśmy nad rzeką, w powietrzu, czyli nie wiadomo gdzie.

… trudno sobie wyobrazić, by tragiczni Werter i Fedra, filozoficzny Raskolnikow, egzystencjalny Mersault, ambitny Rastignac czy porządny Józef K. mieli ważyć sto kilo i nadal przeżywać te same dzieje, w które ich wpakowano. Otyłość przez nadmiar, którym epatuje i którym odwodzi od rdzenia ciał, zdaje się kolidować z egzystencjalnym doświadczeniem godnym arcydzielnego analitycznego opisu. Tak jakby autorzy w znakomitej większości czuli, iż ich opowieść o człowieku – choćby obcym i złym – wymagała bohatera jeśli nie wychudzonego, to przynajmniej trzymającego wagę.

Do tego stopnia, że w niektórych społeczeństwach, czy przynajmniej środowiskach, otyłość stała się dzisiaj figurą wykluczenia; można tam już być kobietą, Żydem, Cyganem, gejem, lecz nie wypada być grubasem.

… obrastający w sadło XIX-wieczny burżuj i XX-wieczny kapitalista, z grubym cygarem w palcach-serdelkach, należeli do podstawowych klisz marksistowskiej antropologii (w której społeczny ton oskarżycielski paradoksalnie wtóruje estetycznej, pięknoduchowskiej krytyce tuszy). A chudnięcie, niknięcie w oczach, zacieśnianie spodni i kamizelek będzie dotykało klasy ubogie. Współcześnie wartości się odwrócą, wysoki status społeczny będzie się wiązał ze szczupłą sylwetką, ubóstwo z zaniedbanym, wypełnianym kartoflami, zapiekankami, bułami i kebabami brzuchem.

Teraz lepiej widzę, że mój najserdeczniejszy od początku szkoły przyjaciel był bohaterem Niziurskiego, żywcem wyjętym ze Sposobu na Alcybiadesa. Absolutnie impregnowany na szkolną wiedzę – ani jednej bukwy nauczonej przez cztery lata, trzeba mieć naprawdę hart ducha i wiarę w siebie – i zarazem żywiołowy, prawdziwie inteligentny, idealny przykład na tezę Niziurskiego (i nas wszystkich), że inteligencja i nauka szkolna nie miały ze sobą wiele wspólnego.

W każdym razie żółty staje się za czasów młodego Prousta kolorem modnym; najpierw odważnym, prowokującym, a później już dozwolonym, choć nadal ryzykownym. Goncourtowie zapisują w swym Dzienniku w roku 1877 taką uwagę: „Któż by się ośmielił jeszcze dwadzieścia lat temu namalować kobietę w żółtej sukni. Można było podjąć to wyzwanie dopiero po namalowaniu przez Regnaulta Salome. To nagłe wtargnięcie w oczy Europy koloru cesarzy Dalekiego Wschodu jest prawdziwą rewolucją w chromatyce obrazów i w modzie”. Historycy barw podkreślają, że żółty był w imaginarium społecznym kolorem negatywnym, kojarzonym z Judaszem, Żydami, chorobą, cudzołóstwem, a przede wszystkim z prostytucją: paryskie nierządnice wdziewały ciuchy żółte lub też mocno tę barwę eksponowały, kwiatki zła.

Wyobraźnia podsuwała kolejne obrazki, wszystkie pasowały. Najpierw Kabaret Fossa, na scenie śpiewają, grają, deklamują, opowiadają skecze, publiczność zarykuje się ze śmiechu, a z tyłu czai się już zagłada. Później oczywiście obraz balu na Titanicu. I ta konieczna scena ze Śmierci w Wenecji Viscontiego, kolejny raz ją wspominam, szczerbaty, z kilkoma pieńkami w gębie rudzielec z gitarą wyśpiewujący prześmiewcze kuplety w mieście już zżeranym przez dżumę. Układanie apokalipsy

Czy wraz z nastawaniem epidemii zaczyna się prawdziwe życie? Takie, w którym przed prawdą nie ma ratunku? Nagle cała nasza codzienność wydaje się tysiąc razy wyraźniej niż kiedykolwiek inscenizacją: inscenizacją kłamstwa w miejsce prawdy. Widzimy, jak praca, zakupy, rozmowa, lektura prawdę zagadują; wszystko to są cienkie dykty, które przysłaniają oczywistość. Wracałem do hotelu przez miasto i rosło we mnie zdziwienie: co to jest, ten szaleńczy głos płynący z radia i wykrzykujący „Raul, gooooool!”, co to jest, te dziwne napisy „Santander”, „Banco Espanol” przy trotuarach, co to jest, te kolorowe, pomazane ściany, wzdłuż których przesuwał się samochód…

I na koniec Marek Bieńczyk rekapituluje świat z rysunków Jean-Jacquesa Sempégo (tego od Mikołajka).:

Bo jak u Sempégo mówi na jakimś przyjęciu, pewnie paryskim, lecz to bez znaczenia, jedna postać do drugiej: „Wszyscy powtarzają to samo: «trzeba być sobą». Przyjaciele rodziny, mój psychoanalityk, «trzeba być sobą». Bardzo mnie to smuci: co za brak ambicji!”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *