Marcin Kołodziejczyk „Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne”

Marcin Kołodziejczyk „Bardzo martwy sezon. Reportaże naoczne”:

Reportaże drukowane w „Polityce”. Polskie marginesy. Obok zwykłej biedy, bierności, lenistwa i głupoty – mnóstwo swojskiego absurdu, groteski, odklejenia. Dopiero to pokazuje (moim zdaniem) prawdziwą Polskę.
Cytaty:

Nazajutrz po południu odkomenderowani do festiwalu żołnierze z orzyskiej jednostki kawalerii pancernej zameldowali się we wsi Cierzpięty do pomocy przy warsztatach Pawła Althamera, rzeźbiarza i konceptualisty o sławie międzynarodowej. Uważnej polskiej publiczności artysta jest znany z niedawnej realizacji projektu wypisania cyfry 2000 za pomocą rozświetlonych okien mieszkań bloku na warszawskim Bródnie, a przez koneserów performance’u kojarzony choćby z projektem pt. „Kardynał”, kiedy to siedział w wannie wypełnionej masą papierową oraz fioletową wodą i paląc marihuanę wprowadzał się w kilkugodzinny trans, albo projektem „Astronauta”, kiedy ubrany w skafander kosmiczny przemierzał ulice miasta fotografując przyglądających się mu ludzi. Althamer zapragnął dla odmiany zrealizować coś ludycznego. W poniemieckich bunkrach, zagubionych w lasach niedaleko wsi Cierzpięty, w której jeszcze kilka lat temu cała dorosła populacja zatrudniona była przy krowach hodowanych w pegeerze na skalę przemysłową, zaplanował stworzyć wiejską świetlicę.

Nic nie było do roboty, przejechał już objazdowy sklep, bezrobotny ojciec dwadzieściorga dzieci zachrypłym głosem śpiewał na piętrze szlagier disco polo…

Na dziewiątą rano w niedzielę była zamówiona msza w intencji szczęśliwego wojska dla Jacka Furmana. Przed szóstą w furtce plebanii w Czartowcu stał Marian Furman. – Nie będzie mszy za Jacka wojsko, tylko za zdrowie – powiedział księdzu. – Mieli wypadek. Kamil nie żyje, Jacek w szpitalu, samochód pobity.

Na co im trawka, skoro mają po trzy bańki żołdu i stać ich na wódkę? – matka jest dumna z wojskowego przydziału synów.

Wszystkie historie, z których składa się tekst, są prawdziwe i zostały zasłyszane w wiejskich sklepach spożywczo-przemysłowych wschodniej i centralnej Polski.

– Mózgojeba – mówi rankiem pierwszy Klient, dawniej Traktorzysta, elita państwowego gospodarstwa. Sklepowy bez patrzenia sięga do właściwej skrzynki i stawia na ladzie nalewkę Ambasador Gran Aperitif de Pologne w cenie sześć pięćdziesiąt. Dzisiaj akurat przywieźli mózgojeby śliwkowe, w kolorze rubinu. Wczoraj były agrestowe, życie niesie niespodzianki.

Gdyby Traktorzysta chciał wziąć na kreskę, obejrzałby tabliczkę „kredyt umarł i nie żyje”. Obecności wychowawczych wywieszek w sklepie pilnuje inspekcja pracy.

Dziewczynka pije sok jabłkowo-miętowy za złotówkę, na zeszyt. Zagląda pod kapsel, bo zbiera dobre wróżby. Tym razem nie ma tam ani „kocham cię”, ani „coś z ciebie będzie”. Producent napisał na kapslu „takie jest życie”.

Gruchnęła wieść, że miastowy kupił na targu oskubanego bociana jako gęś. Że kupił, to śmieszne, bo głupi. Ale że zjadł, smutne, bo to w końcu bocian.

Ruszył z kopyta, jego maszyna zniknęła za wzgórzem. Wrócił rżyskiem na piechotę. – Drzewo wyrosło na drodze. Rozbiłem – wyznał. Kierownik nie wierzył, że da się rozbić ponadgabarytowy pojazd osiągający maksymalnie 15 km/h. Edek pobił rekord.

Powoła się do życia także siłownię dla kulturystów. Sztangiści nie lubią kulturystów. Ich para idzie w mięso. To tak, jakby gazować auto na luzie. Słowo kulturysta jest trzecim stopniem przymiotnika głupi. Kulturysta nie sprząta po sobie strzykawek i butelek po odżywkach. Ale może zapłacić za siłownię.

Jack ceni amerykańskie kino, w tym także biało-czarną klasykę. Jack Hollywood, wzorem Alfreda Hitchcocka, innego reżysera, pojawia się w swoich filmach. W Polskim weselu gra ojca panny młodej. Zgodnie ze scenariuszem córka wymyka się ojcu spod kontroli i rozdaje swe ciało wszystkim gościom. Gdy Hollywood kręcił porno, w stołówce zebrała się nocna zmiana personelu

Jednak Jack był myślami gdzie indziej. On pisał i zarabiał, był jedynym bezdomnym na dworcu z kartą bankomatową. Dostawał na przykład z wydawnictwa erotycznego fotografie mężczyzn z gumowymi penisami na czołach oraz nagich kobiet pomalowanych w bordowe łaty i miał zadanie połączyć oba wątki w opowiadaniu.

Adam lansuje kilka dopiero zapoznanych koleżanek. Do jednej nie odczuwa pociągu, więc reklamuje to u Hollywooda: – Ona mi trzyma małego zimną ręką.

Piszą znudzeni małżonkowie, uczniowie, rolnicy, więźniowie, emeryci. Inżynier chemii pisze do redaktorki-pornografki: „Znam bardzo dużo sposobów seksu. Bardzo Panią proszę, żeby Pani zrozumiała moją sytuację finansową oraz zrobię to co Pani tylko będzie chciała bardzo proszę, żeby Pani mnie zatrudniła do pracy. Jestem bez prawa do zasiłku i jest mi bardzo trudno finansowo. Uprzejmie proszę o przychylne załatwienie mej prośby”.

Enyłej*. Goście pchają się na densflor, gdy didżej Kris zapuści ulubionego rejwika* albo trensika*. Gibają się na zwisie, luk znowu mają taki, że ich zero to wszystko wali, ale że już przyjechali z daleka, wyłożyli hajs* na paliwo, to się też gibną. Gibając się jarają szlugi, więc czasami niechcący komuś przyhartują* żar na skórze. Spoko, nikt się nie obraża.

W Mańkach podobno w dawnych czasach sami rolnicy mieszkali. Działki pracownicze należałoby ogrodzić. Działkowicza nie nastraja pozytywnie, jeśli rozpoczyna pogodny ranek od zbioru pełnych prezerwatyw z liści winogrona.

Autobus jest pojazdem dla szarej masy życiowych errorów*. Mega wypas laski przyjeżdżają mega bryczkami*. Beemy, merole, amerykany, szyby przydymione na ciemno, a w środku panny odpicowane jak na zachodnim teledysku.

W efekcie szkoleń kulturalno-oświatowych, kiedy oddawano do użytku następne bloki, oborowi zdejmowali uwalane gnojem gumofilce przed wejściem do klatki schodowej, klnąc przy tym, jak oborowi tylko potrafią. Ale przywykli. W opustoszałym pałacu dyrektor zorganizował muzeum twórcy narodowego hymnu Józefa Wybickiego, do którego należał majątek Manieczki.

Młodzi najpierw szykują się do wyjścia w chmurze lakieru do włosów i płynów do kąpieli. Ślad się urywa, kiedy znikają za dźwiękoszczelnymi murami klubodyskoteki. A znowu rano wypadają na plac jak z hermetycznej kapsuły lądownika Sojuz. Są ogłuszeni, patrzą nie widząc i nic nie mówią, choć im się wydaje, że walczą ze słowotokiem. Pan Janek, który żyje z porannego zbioru pustych puszek, przysięga, że młodzi wydają pojedyncze chrząknięcia, jakie się słyszy w popularnych serialach przyrodniczych. Idą spać. Gdzie tak naprawdę byli przez te wszystkie godziny, w jakich nadprzyrodzonych sferach – oto temat dla archiwum X. I żadne z nich nie zna na pamięć drugiej i trzeciej zwrotki Mazurka Dąbrowskiego.

Goście pod Kogucikiem jarają trawę, uchachane* foki też lecą zajarać, ale im się nie daje. Dostają po tym małpiego rozumu. Enyłej. Niedziela, szósta rano. Kury pieją i dzwony z kościoła dają na maksa. Zaraz przez parking Ekwadoru będą szli na mszę ci biedni, szarzy ludzie, którzy przez całe życie hodowali te kury czy coś. I nigdy nie mieli prawdziwego fanu*.

Kuba: – Zawarłem z Jezusem układ. Uwierzę w ciebie, ale chcę konkretnych zmian. Jak zmian nie będzie, to przestanę wierzyć. *** Czytanka: „Więc jak usłyszał, że Jezus wbił się z Judei do Galilei, poszedł do niego i poprosił, żeby koleś wbił się do niego na kwadrat i uzdrowił mu syna, bo inaczej mu dzieciak wykituje (…) A Jezus do niego: gościu, wrzuć na luz, idź, bo twój syn żyje”.

Są ziomale z Evidenta i cały skład Full Power Spirit (FPS). Wreszcie. Kawa zaciera ręce. Obaj z Kęsym ruszają do samochodów. *** Czytanka: „Ale kto odwala akcje zgodnie z prawdą, pogina do światłości, żeby wyszło na jaw, że jego uczynki są z Boga. (…) Kto przyjął jego świadectwo, ten potwierdził, że Bóg nie ściemnia. (…) Bo Bóg daje ducha bez ograniczeń (keine Grenzen)”. ***

Czytanka: „A on na to: ja mam szamę do żarcia, o jakiej wy nie wiecie. Wtedy uczniowie gadali między sobą: jakiś ziom mu szamę przyniósł? Jezus przyczaił do nich: mój szamerunek to pełnienie woli tego, co mnie posłał i usqtecznianie jego

Iga-san sądzi, że mieszkańców Przemyśla interesuje występ zespołu Miyazawy. W czwartek w przemyskiej jednostce Straży Granicznej trwa typowanie żołnierzy zaciągu zasadniczego na koncert Miyazawy w hali sportowej. Ochotników jest wielu. Każdy woli siedzieć w ciepłej hali i patrzeć na dziewczyny, niż trolić na rejonach. Czyli pełnić służbę patrolową w nieprzyjaznych zimowych okolicznościach. Jednak zgłoszenie się na ochotnika nie wystarcza. Decyduje kultura poszczególnego żołnierza. Należy: a) wykonać prace porządkowe przy zabezpieczeniu podłogi hali sportowej; b) udać się na koncert muzyczny i uczciwie wypełnić rozdaną przez organizatorów ankietę, zakreślając opcję: „Bardzo mi się podobało”; c) na polecenie przełożonego opuścić salę po wysłuchaniu części artystycznej. I bez głupich uwag!

W chwilach zwątpienia Igę Dżochowską nachodzi myśl, że może Przemyśl nie podziela jej delikatnej miłości do wschodów słońca na Okinawie i szemrania ruchu ulicznego w Tokio. Zawsze promuje zjazd szwejkologów i rajd starych samochodów, a wydarzenie rangi światowej jak koncert Miyazawy w hali sportowej pozostawia na jej głowie.

Na początek ważne jest, żeby wieś przestała myśleć hektarami i cenami skupu, a myślała raczej symbolami. To się lepiej sprzedaje i przyciąga turystę. Tak naucza Wacław Idziak, socjolog, ojciec chrzestny polskich wsi tematycznych. Przy okazji wiejskie czynności dostają nowe, rynkowo-naukowe nazwy. Do tej pory ludzie zbierali się w remizie, żeby pogadać i coś uradzić, a obecnie się facylitują, co znaczy, że wzajemnie na siebie wpływają, powodując wzrost zachowań określonego rodzaju. Gdy coś wymyślą, to będzie to projekt. Jak zaczną coś robić, to będzie to produkt albo oferta. Jak będą dużo o tym gadać i przyjedzie telewizja, to wejdą w fazę lansowania produktu.

Są w Polsce wsie, których mieszkańcy, po spektakularnym rynkowym upadku rolnictwa na swoim terenie, zajęli się udawaniem bohaterów Mickiewicza, żonglerką, grą w brydża, wróżeniem, wyplataniem, zdrowym życiem, kontaktami z pozaziemską cywilizacją. Jak też sadzeniem wierzby energetycznej w formie labiryntów, w których turysta, uprzednio zapłaciwszy, mógłby się zgubić. Po uratowaniu turysta wysłucha wykładu o mistyce labiryntów oraz ich roli w mitologiach.

Wieś tematyczna Rzeczenica, jak wszystkie, ma na celu walkę z biedą. Ale gdy zaangażowana w projekt studentka z Koszalina rozejrzała się po wsi, czyli przeprowadziła badanie kapitału społecznego, okazało się niestety, że mieszkańcy nie pasjonują się niczym. Dopiero głębsze spojrzenie, zwane badaniem doceniającym, wydobyło z chałup na światło dnia dwunastu brydżystów. Tematem dla Rzeczenicy został więc brydż. Mężczyźni i kobiety uchodzący za karciarzy zawalczą z wiejską biedą i zdobędą szacunek, czyli dokona się proces społecznej reinterpretacji rzeczywistości.

W 1980 roku byli robotnicy, którzy szczerze dziwili się strajkowi, to zdziwienie dzielili z władzą, po co szumieć, jeśli jest w miarę dobrze, praca jest, pieniądz jest, mieszkanie też. Kilkanaście tysięcy ludzi pytało się po halach produkcyjnych: Który to jest ten Wałęsa? Lato było przepiękne, siedzieli w stoczni dwa tygodnie, opalali się, karmili stada stoczniowych kotów, dyskutowali i pytali: Kto to Michnik? Kto to Kuroń? – podczas gdy w sali BHP ich przedstawiciele rozmawiali z władzą o związkach zawodowych dla obrony robotniczych interesów.

Prawdziwe życie czekało w fabryce, fabryka gwarantowała stateczną przyszłość, naukę zawodu i pracę na zawsze. Fabryka czekała z posadą, gdy robotnik szedł do wojska, w wieku kilkunastu lat można było rozplanować życiorys, pod warunkiem, że człowiek za dużo nie widział, nie słyszał i nie mówił oraz stronił od nagłych olśnień politycznych.

Od dwóch lat berlińskie instytucje zajmujące się bezdomnością i narkomanią rejestrują napływ młodych ludzi z Polski o specyficznym stylu życia. Keine Grenzen, jedziemy do Berlina, do miasta wolnych ludzi. Jedziemy na spontan, na balety w stylu punk, na mycie szyb, na budowę, na żebry, na włamania i spanie pod wiaduktem S-bahnu. Zobaczy się, na co jedziemy – w końcu jesteśmy młodzi.

Przy porannym papierosie na klatce familoka perełeczki decydują, gdzie dzisiaj pójdą, czy będzie to hałda, rozbiórka czy szkoła; za szkołą przemawia, że jest w niej ciepło. Ulicami niesie się stukot wysokich obcasów trzynastolatek, zdecydowanych jednak na szkołę, dziewczyny umalowane jak w telewizji, wkręciły kolczyki w języki. Na lekcjach przysypia paru rozebranych ciepłem nocnych złodziei kolejowych, prosto po akcji na wagony towarowe, twarze mają umazane węglem. Węgiel na Lipinach to jest waluta jak złote polskie i wódka, na placu targowym w środku dzielnicy jedynym towarem jest węgiel, wprost z paki ciężarówki albo z wozu zaprzęgniętego w kucyki, worek chodzi po 25 zł. Na przykład stary Haskiego, były górnik dołowy, któremu rozeszła się odprawa z kopalni, jak przez całe rano wrzuca teściowej węgiel do piwnicy, dostaje za to worek węgla na własność, może go zabrać do domu. – A wódka, jeśli wiesz, gdzie pójść, chodzi po trzy złote za litr – mówi Królik, kamerzysta w filmie o Haskim, jego kolega z klasy. – Czyli tańsza jest od wina z siarką.

Reżyser Kutz kręcił w Lipinach swoją śląską trylogię, teraz przyjeżdżają różni inni i się zachwycają oryginalną rozpierduchą dzielnicy i ludźmi stąd, a już najbardziej są zachwyceni, że sami nie muszą tu mieszkać.

… dyrektor Rykowska, w szkole uczy ćwierć wieku, wspomnienia o uczniach zachowuje jasne i czyste, mimo że zdarzały się pedagogiczne porażki. Ostatnio na przykład trzeba było podjąć męską decyzję o drodze życiowej pewnego chłopca, ale już doprawdy nie dało się go dłużej trzymać w podstawówce w wieku siedemnastu lat. Płciowo rozwinięty, umysłowo upadły, może by się i uratował przed placówką specjalną, gdyby okazując minimum dobrej woli, czasami realizował obowiązek szkolny, ale jego wchłonęła dzielnica. Sprawa jest złożona – mówi pani dyrektor, bo Podgórze, dawna dzielnica górników węgla kamiennego i kolejarzy z węzła wałbrzyskiego, podupada społecznie, sypie się jak jej nieremontowane kamienice i wchłania.

Kilka dni temu na Podgórzu miało miejsce przejechanie człowieka przez samochód, które dało się zauważyć z okien babci Krystyny. Pieszy był znany w dzielnicy, taki z gatunku dorzuć-50-groszy-bo-suszy, szofer okazał się niewałbrzyski. Jak zwykle przy takich okazjach pisk hamulców zawezwał do okien mieszkańców ulicy Niepodległości. O matko jedyna, rozjechali niewinnego człowieka! – krzyczał ktoś za ścianą. Kierowca wysiadł, kucnął przy zwłokach, wtedy zwłoki wstały, machnęły ręką i poszły do spożywczego, gdzie szły już uprzednio, przed faktem.

… anglista obiera ustaloną od lat marszrutę na przystanek autobusowy, bez zbaczania, gdyż Podgórze dla wielu już okazało się dzielnicą wryłodajną. Zwłaszcza po zmroku bywa sceną zajść niemiłych.

Patryka ojciec przysyła kasę z województwa dublińskiego, rozkręca tam małą firmę przewozową. Ja mam na sobie jakieś tysiąc złotych w ciuchach, Patryk mówi, że nie liczył, ale na oko może mieć na sobie nawet i półtora tysiąca.

Wyrabiam miotły i wożę je do Warszawy, do zakładów pracy. W mojej wsi w każdym domu są miotlarze. Spotykamy się na peronach, bo też wożą do miasta. Heniu, gdzie wozisz? – pytają się mnie. Nie mówię, bo konkurencja przez nich przemawia. Ja bym za ten wolny rynek Wałęsę i Balcerowicza gołymi rękami zamordował.

Janek, były kierowca PKS Kraśnik, wydalony z posady za wódkę i zbytnią dowolność w podejściu do regulaminu, kiwał głową ze zrozumieniem dla pieca. Miał iskrę bożą do pieców. Miał też umiłowanie dla oddychania pełną piersią i bywało, że popadał w wielodniowe cugi, kiedy przesiadywał z kolegami i nawzajem zapewniali się, że są najfajniejsi na świecie.

Kiedyś w Kraśniku się straszyło dzieci: ucz się, bo pójdziesz robić do cegielni, ale nikomu się nie śniło, że ręcznie robiona cegła stanie się towarem elitarnym, planeta Warszawa będzie po nią przyjeżdżać, jak również galaktyki zachodnioeuropejskie, jak Francja, Anglia czy Niemcy. Że formierze i wypalacze będą do roboty przyjeżdżać samochodami, mieć zdolność kredytową, kupować telewizory, pracować na akord w dogodnym dla siebie czasie. Ale też szybko wykażą się sprytem w korzystaniu z demokracji, to znaczy wiedzą na przykład, gdzie pójść na socjalny obiad, udając biedaka.

Próbowano z Warszawy do Wrocławia jechać zgodnie z przepisami, mówi kierowca. Szesnaście godzin zeszło. Okazało się, że znaki u nas stawiają pod załadowane ciężarówki na mokrej nawierzchni.

W życiu pozasamochodowym ludzie bywają mili i empatyczni, bo wpisani w znaną sobie hierarchię. Na przykład kierownik ich może opieprzyć, jeśli z czymś przesadzą. Życie drogowe zaburza im rzeczywistość – hierarchia ustala się w każdym korku na nowo. W bezpiecznych przestrzeniach kabin przybierają wojenne miny. Odstraszająco malują twarze. Pohukują. Szczerzą zęby. Obsikują terytorium. Zatruwają groty strzał.

Hierarchia społeczna przenosi się na drogę. Drogi samochód wyprzedza tani. Mały ustępuje przed dużym. Miękki przez twardym. Bez szemrania się to wszystko dzieje.

Zapytaj mnie, czym jest życie, ironizował Dziadek, który spał pod bankomatem i musiał być kimś ważnym, bo co noc podjeżdżał radiowóz, a wychylony przez okno policjant ustalał, czy Dziadek żyje. W odpowiedzi Dziadek poruszał kartonem, pod którym leżał, troskliwy radiowóz odjeżdżał,

To był ostatni rok sekretarza Gomułki, Wietnam płonął napalmem, Szurkowski szykował się do zwycięstwa w Wyścigu Pokoju, ostatnio człowiek zaliczył Księżyc, Poczta Polska skutecznie wprowadziła decentralizację zarządzania, a ludzie tylko by pisali listy i napychali nimi listonoskie torby. A także, w lepszych osiedlach, jak kolonia kolejarzy, dawali bokiem parę złotych, czasem w ciągu miesiąca przebijając urzędową pensję i pięć razy. Listonosze kupowali działki rekreacyjne i łodzie żaglowe.

Inni tworzyli modne w branży w latach 70., zwłaszcza w rewirach wiejskich, łańcuszki z emerytur: pieniądze z przekazów brali listonosze dla siebie, a dziury w wypłatach uzupełniali kolejnymi przekazami spływającymi w ciągu miesiąca – w ten sposób zawsze byli o jedne lewe pieniądze do tyłu względem kalendarza. Ten, wydawałoby się, misterny klucz matematyczny sypał się w razie choroby listonosza, wkraczał prokurator. Chłopcy się zatracali, zamiast obracać kasą z łańcuszków, grali z kolegami w karty, pili wino, ich fioletowe mundury kontrastowały z trawą przydrożnych rowów.

Listonosz zawsze mówił: „Bogactwem poczty są, niestety, ludzie”.

Parę lat temu listonosz Zbyszek, mistrz riposty, wszedł z poleconym na całkiem nagą adresatkę opalającą się w ogrodzie rejonu o specyfice rowerowej. W dalszym ciągu nago kobieta podpisywała odbiór przesyłki, zapytując po kociemu: Co? Podobam się panu? Zbyszek przewartościował sytuację: Lepsze z łóżka wypychałem nogą. Zanim Zbyszek wrócił z rewiru do Piaseczna 1, czekała już skarga, że jest niewyobrażalnie niekulturalny.

Bo już wiedziałem, co dalej będzie, codziennie jest tak samo. „Paszli”, powie Rysiek, przejdziemy przez Zdrojową, siądziemy w ogródku restauracji, we mgle i zimnie. On wyjmie z dresów pomięte 20 zł i każe mi pójść po białą żubrówkę. Będzie mówił tylko o sobie, a ja będę kiwał głową. Jeżeli wyjdzie słońce, Rysiek wyjmie drugą dwudziestkę. Po sezonie w kurorcie już tylko się odpoczywa i upiększa stan rzeczywisty.

Ale w sezonie też nie było lepiej, mówiła dalej żona Czesława, lipiec deszcz, sierpień lepszy, ale ten turysta to coraz biedniejszy przyjeżdża. Zupy zje, chlebem się dopcha, o drugim daniu nie wspomni, pójdzie na plażę. Jak zupa się robi popularna, to my już wiemy, że ludzie zubożeli.

Jako król życia Stefan był ślusarzem, galwanizerem i manewrowym na kolei. Ale w każdym człowieku siedzi coś wielkiego i niespodziewanego, a w nim siedziała rzeźba – zwłaszcza frasobliwe Chrystusy. Przez 20 lat siedział z Chrystusami na Barbakanie. Rzeźbił na barce, jechał na Starówkę jak do pracy. Chrystusy szły. Miało się kolegę kataryniarza, właściciela tresowanej papugi. Ale za artystów wzięło się Ministerstwo Kultury i najpierw wysłało ich na Mariensztat, dla zwiększenia jego atrakcyjności. Więc całymi dniami moczyli nogi w fontannie tego martwego miejsca, bo nie było komu wróżyć papugą ani nikt się nie zjawiał po Chrystusy. Następnie władza przypięła im podatek i Stefan, z tym swoim talentem do smutnych twarzy, wycofał się całkiem na barkę, rybaczyć. A papuga kataryniarza, słyszał, robi teraz w szoł biznesie, bo władza podciągnęła jej działalność pod gry losowe.

Wyłowił przy niskim stanie Wisły kilka końskich czaszek. Z którejś wojny widocznie, jak się kawaleria rzucała w rzekę, uciekając albo goniąc – jak to zawsze w Polsce.

A wśród tych chłopaków byli przyszli ślusarze, frezerzy, tokarze, potentaci z Bazaru Różyckiego. Większość już nie żyje – gdyby jeszcze pili wódkę, ale oni odeszli przez wynalazki takie jak perfumy męskie i płyn do chłodnic samochodowych.

W tym dniu jak co dzień w różnych miejscach wsi stali pojedynczy mieszkańcy wpatrzeni w dalekie punkty. Jedni stali bez celu pod blokami pegeerusów. Inni przy skrzynkach pocztowych czekali na listonosza. Ktoś na balkonie precyzował antenę względem nieba. W ciszy sklepu spożywczego trębacz ślubno-pogrzebowy przykleił kartkę z sugestią: „oferuję państwu przepiękną oprawę muzyczną w wykonaniu trąbki”.

Przyjeżdżali coraz to nowi ludzie z Polski, była praca. Mieli szkołę, kościół i bociana wahadłowego, czyli pół tutejszego, a pół afrykańskiego – wszystko poniemieckie. Na pagórkach za wsią kawalerka piekła w ogniskach kartofle i szkopskie granaty dla zabawy. Kyrje elejson i Hospody pomyłuj, trzecia wojna! – łapały się za chustki zabużańskie babcie, słysząc kanonadę. Przyjeżdżała milicja i wojsko wyjaśniać, czy to Werwolf atakuje. Wojsko widywało się w okolicy głównie radzieckie, przejeżdżając przez wieś, rzucało ludziom suchary i kawę zbożową – znikało w puszczy, w swoich tajnych miastach.

Ludzie mówili: Jak ja wchodzę do urzędu, tak się nagle wstydzę, że zapominam, po co przyszedłem. Więc Bartek prostował ludziom sprawy, w podziękowaniu znajdował czasem na parapecie butelkę piwa.

Mietek zamienił starą chałupę w Honiatynie w dworek dla córki i zięcia – na dach dał ekrany solarne, pod podłogami założył ogrzewanie, w sufity wpuścił punktowe lampy. Teraz się obawia wiadomości z Ukrainy w telewizji – bo Ruscy już idą. Dojdą, cholera, do stacji międzyplanetarnej we wsi i raczej nie poddadzą się badaniu na chińskich skanerach, nie przedstawią wiarygodnych kodów kreskowych.

Dominik chciałby wystąpienia Polski z Unii Europejskiej jak najprędzej. Dominik czyta publicystykę prawicową w internecie i dowiedział się, że przed Europą górale mogli sobie robić oscypki, jak chcieli. Teraz muszą według norm. Rolników produkujących mleko Unia Europejska zmusiła do zakupu zbyt drogich urządzeń. Czyta również o rozbuchanej tolerancji względem różnych dziwnych grup mniejszościowych. Dominik mówi babci: państwo pozostawiło ludzi w Honiatynie samych sobie, nie mają pracy. Państwo pozwala, by cudzoziemcy zajmowali Polakom miejsca pracy. Mówi też, że Polacy pracujący za granicą nikomu miejsc nie wydzierają, bo tam jest więcej pracy. Oraz że najciekawszą epoką historyczną było średniowiecze – prawdziwie wierzącym święta inkwizycja nie przeszkadzała.

W niedzielę do Borzęcina przyjechał jasny poeta Józef Baran. Borzęcki Nie mówi się borzęciński, tylko borzęcki. Borzęcką antologię wydały poecie borzęcka biblioteka gminna z brukselskim funduszem rolnym; przedmowy zamówiono u wójta, bibliotekarki i krakowskiego krytyka, co dało dwie proste wypowiedzi od serca i jedną umiejętnie pogmatwaną. Według niej Baran pogłębia metaforyzację szczegółu oraz obdarza konkret szerszym wymiarem; umiejętnie rzeźbi słowem.

W prozie Adam Świątek, niepiśmienny, dowiadywał się od Józefa Barana, że istnieje ziemia poza Borzęcinem, jest na przykład taka Australia, którą autor osobiście widział, jednak kropla wody wydaje mu się równie zaprzątająca jako tworzywo literackie. Siedzieli na pieńkach, Adama Świątka bardziej zaprzątały kuny latające nocą po strychu i przypominające o duchu mamusi, która już za bramą cmentarza. Australii nie negował, ale była mu niepotrzebna.

Kierowniczka biblioteki Kwaśniewska odnotowała przy okazji przyrost wypożyczeń książek wierszowanych, wcześniej przeważały podróżnicze i zagraniczne powieści o sensacji, na przykład o tajemnicach Watykanu. Antologia Borzęcin przełamała stan, który Kwaśniewska nazywała stabilnością biblioteczną. Zresztą Barana borzęcinianie zawsze bardziej lubili niż tego drugiego literata, tego kosmopolitę Mrożka. Nie mówi się borzęcinianie, tylko borzęcoki. Przyjechała wówczas na wieczorek dostojna Anna Dymna, admiratorka i mecenaska poezji Barana na salonach krakówka. Józef Baran na salonach się nie zna, bo mówi, że do nich nie pasuje, bo gdy w młodości przyjechał do Krakowa, napadli go tamtejsi modni lingwiści interwencyjni i wyłajali w periodykach za chłopski barok, czyli właśnie za tę naszość, za którą lubią go borzęcoki i Anna Dymna. Aktorka mówiła, że Baran kilkoma słowami boleśnie dotyka ziemi i sięga gwiazd.

W Peerelu jako redaktor kulturalny zeteselowskich „Wieści” zapoznawał chłopów z frazowaniem Rilkego. Przygarnął go pod łaskawe skrzydła król ówczesnej krytyki Artur Sandauer – Baran jeździł do Sandauera, otrzaskiwał się wśród luminarstwa, jurorował w konkursach. On jeździł w świat, a w Borzęcinie brat Gienek wprawiał się w inseminacji, upity Fredek tańczył tańce ludowe z rowerem nad rzeką Uszwicą, sąsiad Janek Bez Klepki przygarniał na swoje podwórze stada bezpańskich samochodów, chociaż nigdy nie umiał jeździć.

Pierwszy list Mrożka zginął Baranowi podczas żeglugi barowej – pływał po Krakowie w silnym sztormie, chwaląc się listem, aż mu ktoś ukradł.

W jesienną niedzielę 2014 roku autor Józef Baran chodził po Borzęcinie w oczekiwaniu na wieczorek autorski. Przed biblioteką gminną stały dwie tablice chwalebne; cześć dla Mrożka i cześć dla Barana. Jak listy gończe, mówił Baran. Tablica wyjaśniała, że dramaty pierwszego poruszają tematykę filozoficzną, polityczną, psychologiczną oraz obyczajową. Drugi natomiast zapełnił utworami ponad 20 książek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *