Joanna Sendłak „Bacewicz”

Joanna Sendłak „Bacewicz”:


Cytaty:

Można się zastanawiać, jakie warunki stworzyli państwo Bacewiczowie swoim dzieciom, że wychowali aż trójkę zawodowych muzyków (wyjątkiem była Wanda – urodzona poetka). Wydaje się, że tajemnica rodzinnej siły wynikała z zamiłowania do muzyki, a także z potrzeby tworzenia, której towarzyszyła nieustanna praca nad rozwojem duchowym. Ojciec sam wiele pracował, zatem wiele oczekiwał od dzieci, wpajając im imperatyw samodoskonalenia. Wszyscy bez wyjątku stali się entuzjastami sztuki, wierzyli w piękno i harmonię, która przejawiała się także w całym wszechświecie. Ich dom wypełniała muzyka. Malutkie dzieci w domu państwa Bacewiczów, podobnie jak w domu rodzinnym Marii Modlińskiej, będą „pobierały lekcje z podstawionymi pod fortepianem puficzkami, żeby za krótkie nóżki nie fajtały”.

Wówczas spełniło się skryte marzenie Vincasa – wszystkie dzieci uczyły się muzyki na już zaawansowanym poziomie, a co ważniejsze, muzyka stała się ich pasją, która w przyszłości przekształci się w zawód muzyka, może kompozytora. Zdaniem Vincasa, tylko twórcza egzystencja gwarantuje pełnię życiowej satysfakcji, gdyż artysta w naturalny sposób potrafi duchowo dystansować się od zmiennych kolei losu, na które przecież nikt nie ma wpływu.

Zgodnie z obietnicą profesora Grażyna po raz pierwszy stanęła na estradzie w filharmonii 7 czerwca 1925 roku. Było to podczas dorocznego koncertu uczniów konserwatorium odbywającego się w Filharmonii Łódzkiej. Dokonała wówczas prawykonania swojego Tematu z wariacjami.

Grażyna, jako indywidualistka, przez cały czas studiów szła własną drogą. Tamte czasy nie sprzyjały nowatorskiej twórczości, starała się nie ulec ani neoromantyzmowi, ani wpływom muzyki Szymanowskiego. Środowisko studenckie mawiało: „Szymanowski – tak, jego muzyka nie” – co podkreślało niechęć do naśladowania jego stylu kompozytorskiego.

Gdybyśmy znaleźli się wówczas na widowni, moglibyśmy zobaczyć na estradzie szczupłą postać Grażyny porozumiewającej się bez słów z pianistą Jerzym Lefeldem (któremu kartki przewracał 21-letni wówczas student – Witold Lutosławski).

Grażynę irytowała konieczność udowadniania swojej wartości wobec mężczyzn. Przecież dorównywała otaczającym ją panom, nie powinni traktować jej z pobłażaniem.

„Pierwszy koncert skrzypcowy skomponowany przez kobietę!” – grzmiały nagłówki gazet, ozdobione zdjęciem Grażyny.

W kinie „Bałtyk” przy Chmielnej grano Małą księżniczkę Waltera Langa i Williama A. Seitera z Shirley Temple w roli głównej. Wracając po seansie do domu, nie można było nie dostrzec rozlepionej na murach podobizny Naczelnego Wodza Śmigłego-Rydza z hasłem „Gwałt zadawany siłą musi być siłą odparty. Swego nie damy, napastnika zwyciężymy”. Przechodnie stawali przed plakatami, patrzyli na rysunki dział, czołgów i samolotów bombowych. Przed sklepami ustawiały się kolejki po cukier, mąkę i konserwy. W mydlarniach i drogeriach brakowało nafty, świec czy mydła. Na gwałt kupowano papierowe paski do zabezpieczania okien. 30 sierpnia wydano obwieszczenie o powszechnej mobilizacji. Na ulicach, dworcach i w kawiarniach zaroiło się od rozemocjonowanego tłumu. Ograniczono ruch pociągów dalekobieżnych, więc podróżni utknęli na dworcach. W nocy z 31 sierpnia na 1 września w całym mieście ustał ruch tramwajowy i autobusowy.

13 lutego 1943 roku wśród znajomych muzyków rozeszła się wiadomość, że Władysław Szpilman dzięki pomocy Janiny i Andrzeja Boguckich wydostał się z getta. Do końca wojny pomagało mu przeżyć w ukryciu w Warszawie blisko 30 osób, wśród nich Edmund Rudnicki, Piotr Perkowski, Eugenia Umińska i Witold Lutosławski.

Konspiracyjne koncerty naturalnie otaczała aura tajemnicy. Ludzie szli dwójkami, niepostrzeżenie znikali w bramie domu, byleby nie przyciągać uwagi Niemców. W zaaranżowanej sali pod ścianami i w przedpokoju ustawiano krzesła. W przestrzeni prywatnego wnętrza muzyka brzmiała głośniej niż zazwyczaj, jakby pragnęła zagłuszyć dalekie eksplozje granatów dochodzące z terenów getta. Skrzypaczki grały w skupieniu, jednak na koniec nikt nie ośmielił się zaklaskać. Gratulowano po cichu, uściskami dłoni, uśmiechami, a potem parami wychodzono na ulicę.

„Ja kroczę dosyć samotnie, gdyż dbam głównie w swoich kompozycjach o formę – pisała do Vytautasa. – Bo wychodzę z założenia, że tak samo, jak się będzie układać bezładnie lub rzucać kamienie na kupę, to nigdy nie będzie z tego budowli i zawsze taka kupa się zawali, tak samo w dziele muzycznym muszą być prawa konstrukcji, które temu dziełu pozwolą stać na nogach. Oczywiście prawa te nie muszą być koniecznie dawne – broń Boże. Muzyka może być bardziej prosta lub bardziej zawiła – to nieważne, to zależy od języka danego kompozytora, ale musi być według mnie dobrze skonstruowana. Już nie mówię o orkiestracji dobrej, bo to się samo przez się rozumie.

Grażyna posiadała niezwykły dar robienia wszystkich rzeczy znacznie szybciej niż inni ludzie. Dotyczyło to zarówno spraw domowych, jak i kompozytorskich. Równie dobrze potrafiła ugotować obiad dla całej rodziny w ciągu godziny, gdy inni spędziliby w kuchni połowę dnia, jak też napisać duży utwór w dwa tygodnie. Powolność otaczających ją ludzi często ją irytowała.

Na początku czerwca 1955 roku na VIII Walnym Zgromadzeniu Związku Kompozytorów Polskich Tadeusz Baird i Kazimierz Serocki – ówcześni wiceprezesi – sformułowali wniosek do przyszłego Zarządu Głównego ZKP o zorganizowanie stałego festiwalu „Warszawska Jesień Muzyczna”. Planując to wydarzenie, chciano przybliżyć polskiej publiczności muzykę zachodnią i po latach stalinizmu wyrwać się z izolacji, a co ważniejsze – przezwyciężyć ideologię socrealizmu.

„Dla mnie praca kompozytorska to kucie w kamieniu, a nie przenoszenie dźwięków wyobraźni czy natchnienia. Większość kompozytorów w świecie pracuje systematycznie, jak urzędnicy. Jeżeli nie ma weny, to odrabia pracę warsztatową, jak jest wena – posuwa się pomału dalej” [2]. W innym miejscu tego samego listu opisuje zasady funkcjonowania systemu dodekafonicznego: „Taki system oczyszcza z balastu i uczy samodzielności głosów i polifonicznego myślenia. Poza tym matematyka bliższa abstrakcji niż bezład. Piszę tylko tak, nie namawiając Cię na seryjność. W każdym razie wiem jedno, że tak jak komponowało się – nadal nie można. A trzeba przecież być szczerym. Ot, po prostu zatem poza jakimś systemem, w którym człowiek się obraca, trzeba odrzucić wszystko to, co łatwo się narzuca, a co nie jest w pewnym sensie odkrywcze. W ten sposób posuwam się z robotą po jednym takcie na dzień pracy 12 godzin. Uprawiam po prostu szukanie «brylancików» w piasku. Jaki będzie wynik? Diabli wiedzą.

„… krytykują nas całe życie setki ludzi i cóż to ma za znaczenie. Gdybyśmy się tak przejmowali, to nic byśmy nie napisali. Moja dewiza: starać się robić jak najlepiej to, co robię, nie myśląc o skutkach, bo i tak nie mamy na nie wpływu. Nic np. na to nie poradzę, gdy ludzie ocenią w przyszłości, że moja twórczość nie równa się z twórczością np. Brahmsa. Mniej mam talentu od niego i nic na to nie poradzę. A mimo to może kiedyś moje «kawałki» przydadzą się komuś na coś i to mi wystarcza”

Źle mi się pracuje ostatnio, bo mam sąsiada, który albo gra na harmonii koło mojej ściany, albo gwiżdże. Można się wściec”.

„W Europie grają głównie młodych, to powinieneś napisać utwór niezbyt długi, np. jednoczęściowy i na jakiś bardzo wyszukany zespół (orkiestrę kameralną) – kilkanaście osób albo kilka osób! Głównie takimi utworami interesują się na festiwalach (duch czasu!). No i muzyka musiałaby być bardzo dziwaczna. Coś, czego jeszcze nie było. Oczywiście w obecnej produkcji kompozytorskiej jest mnóstwo wygłupów, ale jest także dużo bardzo ciekawych rzeczy. Jedno jest pewne, że w jakiś sposób trzeba się oderwać od dawnego myślenia muzycznego.

Grażyna, chociaż nie czuła się najlepiej, nie zamierzała się oszczędzać. 10 stycznia 1969 roku w filharmonii organizowano koncert kompozytorski Tadeusza Bairda. Wanda sceptycznie odniosła się do wieczornych planów siostry. – Grażynko, jest potwornie zimno, trzaskający mróz, chyba nie pójdziesz w tych pantofeleczkach?! – To nic, to bliziutko – ucięła Grażyna, wychodząc z mieszkania. Po koncercie poczuła się źle. Zawezwany do domu lekarz stwierdził grypę i zapisał antybiotyk. Do domu przychodziła pielęgniarka robić zastrzyki. Grażyna czuła się coraz gorzej, ale cały czas pracowała, robiła korektę swoich opowiadań pisanych w latach sześćdziesiątych. Nadała im wspólny tytuł Znak szczególny. W nocy z 16 na 17 stycznia Wanda wezwała pogotowie. Lekarz stwierdził zawał. Karetka zabrała Grażynę do Szpitala Dzieciątka Jezus, kliniki, w której całe życie pracował Andrzej. Kilka godzin spędziła na oddziale, ale jej stan się pogarszał. Zawieziono ją na oddział reanimacji. Gdy na moment odzyskała przytomność, szepnęła ledwo słyszalnie: „Po coście mnie budzili? Było mi tak przyjemnie…”. Grażyna Bacewicz zmarła 17 stycznia 1969 roku.

Została pochowana w alei zasłużonych na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

„Ponieważ muzyka posuwa się bardzo szybko naprzód dzięki młodym kompozytorom, ja wiem, że mogę stać już tylko w drugim rzędzie, bo sama siebie nie przeskoczę i prawdziwie coś nowego wymyślą młodzi, nie ja. Ale mnie to wcale nie martwi. Każdy ma swoje miejsce na świecie”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *