Jarosław Iwaszkiewicz „Jazda do Sandomierza”

Jarosław Iwaszkiewicz „Jazda do Sandomierza”:

Jest coś zachwycającego w sposobie, w jaki Iwaszkiewicz absorbował ten rodzimy pejzaż, ile on w nim dostrzegał. Przez wspomnianą tutaj Wsolę przejeżdżaliśmy tyle razy i nigdy nie zatrzymaliśmy się w muzeum Gombrowicza („Co tam mogło po nim zostać..?). Trzeba będzie nadrobić. A w Iłży przemiła pani ekspedienta ze sklepu, w którym nispodziewanie natrafiłem na nieznane mi wydanie mojej książki, zaprowadziła nas pod krzaki agrestu, w ogrodzie, gdzie rósł „malinowy chruśniak”, ten w wiersza Leśmiana.
Cytaty:

Przyjechaliśmy w dzień targowy, to znaczy w poniedziałek. Choć w to dzisiaj trudno uwierzyć, ale targ odbywał się na rynku. Cały plac naokoło ratusza zatłoczony

Sandomierza ruszyliśmy piechotą do Opatowa. Podwiozła nas jakaś miłosierna furmanka aż do samego miasta, nad którym unosiły się i unoszą fiołkowe wieże kolegiaty, najbardziej zachwycającego kościoła tych okolic.

Sieć dróg wokół Warszawy była wówczas bardzo uboga. Podkowa Leśna nie miała żadnego połączenia ze stolicą. Była zapadłym folwarkiem, gdzie spędzaliśmy lato.

między Mszczonowem a Grójcem, ukazał się w świetle lamp duży drewniany młyn. Stał tuż przy drodze, widać było jego piętro z dwoma oknami, z białymi firaneczkami, i pół olbrzymiego koła, które wznosiło się do połowy ponad poziom drogi i z wolna obracało się, popychane prądem niewidzialnej młynówki. Młyn ukazał się na chwilę, potem znowu był deszcz i ciemności wokoło. Ale zapadł głęboko w pamięć i stał się prototypem tylu młynów opisywanych przeze mnie. Towarzyszył mi jak koszmar, jak widziadło, jak zmora. Widziałem potem nieraz ten młyn w świetle dziennym. Nie miał w sobie nic nadzwyczajnego i wcale nie był taki wielki, jak pozostał w mojej wyobraźni.

Ale Polakom zdaje się sprawiać specjalną satysfakcję wycinanie starych drzew. Tak mi kiedyś powiedziano w Brwinowie, kiedy spytałem, dlaczego kazano wyciąć potężną, topolę, resztkę ozdoby drogi królewskiej: „Ale była taka stara!”. ~

Przed Jedlińskiem zbacza się na południe, wprost na Radom. Jest tam wieś Wsola z murowanym kościołem. Była to wieś należąca ongi do brata Witolda Gombrowicza. Przekorny duch Gombrowicza — czy też może raczej duchy, które częściowo weszły w ciało Witolda — wyraźnie działają jeszcze tutaj. Przejeżdżając koło kościoła i przez wieś Wsolę trzeba bardzo uważać. Jest się narażonym na diabelskie figle pokrewnych autora Ferdydurke.

Otóż nazwę Iłża poznałem bardzo wcześnie z książki Władysława Umińskiego Od Warszawy do Ojcowa i zawsze wydawała mi się jakaś zaczarowana. I gdy potem naprawdę ujrzałem to miasteczko, wydało mi się, że drzemie w nim, czar mojego dzieciństwa i starych lektur. A miasteczko rzeczywiście jest w rozplanowaniu swym romantyczne. Zawsze najpierw widzimy na tle nieba tę szarą wieżę, otoczoną legendami. Ale nie trzeba tutaj żadnych legend — wieża na tle jasnego czy jeszcze lepiej na tle chmurnego i pełnego pędzących obłoków nieba jest sama romantyczną legendą. Do miasta wjeżdża się w głąb, jakby do wąwozu, i tu właśnie stał kościół farny. A wieża hen, na górze. Pod górą, na której stoi ruina zamkowa, biegnie droga. Wzdłuż niej stoją stare domy, wśród nich dom jakiejś kapituły z renesansową, bardzo piękną tarczą. Stoi jeszcze jeden, mały, zamknięty kościół, bo Iłża to stare miasto. Istnieją w niej stare i nowsze tradycje. Leśmian tu mieszkał i kochał się serdecznie, pisał wiersze. Nie wiemy, które z jego wierszy są o Iłży, przetwarzał rzeczywistość tak fantastycznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *