Jaroslav Rudiš „Stacja Europa Centralna”

Jaroslav Rudiš „Stacja Europa Centralna”:

Opowieści czeskiego zaprzysięgłego miłośnika kolei.
Cytaty:

Kolejarze to duchowni, święci i męczennicy, rozkład jazdy natomiast to ich Pismo Święte. A uskrzydlone koło – symbol kolei – które wielu z nich nosi z dumą na czapce, wygląda jak aniołek ze skrzydłami. Ten międzynarodowy prasymbol kolei również ma w sobie coś boskiego. Nie na darmo wielkie dworce nazywa się także „katedrami transportu”. Co za tym idzie, mniejsze budowle, jak w Lomnicy nad Popelką, gdzie dorastałem, są kościołami. A budynki na małych stacyjkach – kaplicami.

Przyłączenie miasta do sieci kolejowej można by chyba zestawić z podłączeniem do internetu jakieś sto lat później.

– Parowozy odczuwają pragnienie tak samo jak my, Czesi – mawiał wujek Miroslav. – Tyle że one piją wodę, a my piwo. –

Na zarośniętych bocznych torach demontuje się i złomuje wycofane z użytku lokomotywy i wagony. Tylko niektóre z nich udaje się uratować, i to w całkiem niecodzienny sposób. Na przykład kiedyś pewien pszczelarz kupił nieużywany już wagon osobowy i przerobił go na pasiekę. A ostatnio ktoś zamienił stary wagon w saunę. W saunę na szynach.

Wszędzie tam stoją oni: kapłanki i kapłani boga kolei, kobiety i mężczyźni w mundurach, z czerwoną czapką na głowie. Strzegą pociągów i podróżnych. Ich widok na peronie zawsze mnie uspokaja. Czuję się bezpieczniej. Wiem, że ktoś czuwa i nad pociągami, i nad nami. Na świecie panuje porządek.

Dla każdego człowieka kolei zmiana rozstawu kół stanowi wyjątkowy rytuał. A już dwukrotnej zmiany pewnie nic nie jest w stanie pobić.

Wszyscy zgadzamy się co do jednego: lubimy stare stacje, takie jak Antwerpen-Centraal, tutaj bowiem można dotknąć historii. Wielkiej Historii i składających się na nią małych historii. Nie da się tego samego powiedzieć o nowych, sterylnych dworcach z betonu i szkła – do gładkich ścian i fasad nic się nie przyczepia. Wszystko się po nich ześlizguje albo zostaje usunięte z ich powierzchni. Ruszamy dalej. Lokeren. Pada. Gandawa. Pada. Brugia. Pada. Ostenda. Pada. Pada. Pada. A jednak właśnie tutaj ponownie wysiadamy. W Ostendzie pociąg kończy bieg. Pośród nas jest także ekspert od dworców. Uwielbia samotność na końcach linii, gdzie podróż dobiega kresu. Mawia, że to miejsca metafizyczne, w których człowiek uświadamia sobie znikomość swojej egzystencji. Na stacji końcowej wyraźnie widać, że życie nie trwa wiecznie. Na końcu toru stoi kozioł oporowy. Dalej nie można już jechać. I rzeczywiście czuć to w Ostendzie, przynajmniej

Czytanie rozkładów uspokaja, ponieważ nie ma w nich błędów. Obojętnie, co akurat się dzieje na świecie, na kolei wszystko pozostaje bez zmian. Perfekcyjnie zbudowany i funkcjonujący bez zarzutu system daje nam, ludziom kolei, jaką taką pewność w świecie, który pod żadnym względem pewny nie jest. Tutaj nie panuje mgła[7], wszystko widać wyraźnie. Ten niczym niezmącony spokój bywa jednak złudny. Z mgły historii wciąż wyłaniają się pociągi wiozące żołnierzy, Żydów, ludzi prześladowanych i wypędzonych. Wszystkie one również kursują według rozkładu jazdy. W rozkładach zatem z jednej strony znajdziemy spokój i ratunek, a z drugiej strony ich lektura u czytelników znających historię może wzbudzić niepokój. To nadzieja, a zarazem przekleństwo.

Sami możemy zaplanować swoją podróż. Ja lubię przesiadki. Okrężne trasy. Przerwy. Wsiadam na jakiejś stacji, a potem gdzie indziej wysiadam. Oglądam sobie miasto. Idę coś zjeść. Piję espresso na peronie. Z kimś się spotykam. I znowu wsiadam do pociągu. Rozkład jazdy i kolej otwierają przed nami, Europejczykami, uporządkowany świat. Świat niemal idealny. Nie ma w nim sporów. Zawsze znajdzie się jakieś połączenie, jakaś stacja przesiadkowa. Z każdej stacji końcowej da się zawrócić. Jeśli nie wieczorem, to najpóźniej następnego dnia, z samego rana.

– Jak to? Wiedeń? Triest? Paryż? Tak blisko? Napijmy się więc za kolej – usłyszałem niedawno od przyjaciela mojego ojca. I tak zrobiliśmy. Wznieśliśmy toast za kolej. Za Europę. Za rozkłady jazdy, które w moim berlińskim mieszkaniu, jak kiedyś w Pradze, też trzymam w toalecie.

Leskinen teraz siedzi i wciąż gra? Fiński bluesman zmarł na marskość wątroby w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. – I am sorry – mówi mężczyzna, spoglądając na nas ze smutkiem. Podnosi się z miejsca, by pójść po zaopatrzenie. I tak to wygląda od prawie pięciu i pół godziny. Jedziemy i jedziemy, już dawno zapadł wieczór. W Helsinkach

– Pierwsza lokomotywa jest jak pierwsza wielka miłość. Nigdy jej nie zapomnisz, nawet jeśli trwała tylko przez chwilę, a ty nie miałeś pojęcia ani o życiu, ani o miłości.

Kiedy w czasie przesiadki, obojętnie – w Libercu, Linzu czy Lipsku, rozmawiam z jakimś maszynistą na temat jego lokomotywy, odnoszę wrażenie, jakby mówił o kobiecie, którą podziwia i czci. Oczywiście na kolei już od dawna jeżdżą maszynistki i one również mają szczególny stosunek do swoich lokomotyw. Nawet jeśli niekiedy na trasie dojdzie między nimi do jakiegoś spięcia, na przykład zastrajkuje silnik, popsuje się ogrzewanie, hamulce odmówią posłuszeństwa – po prostu nastąpi nieporozumienie – to i tak obie strony wiedzą: podróż powinna toczyć się dalej. Wszystko musi się dobrze skończyć.

Francuski autor czyni ze swojego bohatera prawdopodobnie pierwszą „ferroseksualną” osobę w historii literatury. W ten sposób określa się ludzi, którzy ponad wszystko kochają pociągi, lokomotywy i tory. Wyrażenie pochodzi od francuskiego przymiotnika ferroviaire – „kolejowy”.

Sam być może jestem jednym z takich ludzi kolei, trainspotterów, którzy w pojedynkę lub w małej grupce wystają na peronie albo wzdłuż trasy i robią zdjęcia, zapisują numery lokomotyw, wiedzą wszystko albo prawie wszystko na temat kolei i znają przydomek każdego elektrowozu czy parowozu. Wiem, to pewnie wariactwo, lecz u większości osób nie przybiera to takich rozmiarów, jak u Jakuba z powieści Zoli, gdzie obsesja bohatera dodatkowo się wzmaga.

Przyjeżdżamy punktualnie. Rozmawiamy o czasie i o Bogu. Znów przypomina nam się to, o czym opowiadał nam ostatnio pewien dyżurny ruchu: punktualnie o ósmej wskazania wszystkich zegarów dworcowych w Niemczech trzeba porównać z tak zwanym zegarem matką. Każdy dyżurny ruchu nawet dziś musi sporządzić odręczną notatkę w dzienniku stacji. Niestety, nasz rozmówca nie wiedział, gdzie znajduje się zegar matka. Jedno w każdym razie jest pewne. Na kolei nie ma boga. Jest za to bogini. Zegar matka. Od tamtej pory nie przestajemy jej szukać.

… naszym zdaniem kolej raczej otwiera i ukazuje nowe przestrzenie. To właśnie dzięki niej ludzie mogli odwiedzić bardziej odległe regiony. Wszyscy ludzie – zarówno bogaci, jak i biedni, chociaż ci pierwsi podróżowali w eleganckich, wyściełanych przedziałach, a ci drudzy w zwykłych wagonach. Dziś też mamy w pociągach pierwszą i drugą klasę, niekiedy także biznesklasę, jak choćby w austriackim Railjecie czy we włoskich ekspresach. A mimo to kolej zawsze była i nadal jest prawdziwie demokratyczną instytucją, która umożliwia wszystkim podróżowanie.

„Podróżuję w sposób idealny: nigdy nie spóźniam się na pociąg, nieważne, o której godzinie docieram na dworzec”, pisze Nadolny w Netzkarte. Skądś to znamy. Zawsze przyjeżdża jakiś pociąg, który zabierze nas w dalszą podróż. Wszystkie kierunki stoją otworem. Nie my podejmujemy decyzje, to kolej decyduje za nas. Czas. Zegar matka.

… tu właśnie znajduje się jego teatr. To nie przypadek, że każdą zmianę traktuje jak spektakl, wagon restauracyjny jak scenę, krajobraz za oknami jak scenografię, a odgłosy pociągu jak muzykę. Pan Peterka reżyseruje przedstawienie, a podróżni są nie tylko widownią, lecz także aktorami uczestniczącymi w jego inscenizacjach. Nic dwa razy się nie zdarza, każda sztuka to premiera, a jednocześnie ostatni pokaz przed zdjęciem z afisza. Tak właśnie wygląda podróż pociągiem: spotykają się ze sobą wciąż nowi ludzie i opowiadają coraz to inne historie.

Zawsze też cieszę się na przejażdżkę w gospodzie kolei austriackich ÖBB na trasie z Monachium do Bolonii. Kiedy jadę na tym odcinku, przypominają mi się słowa mojej przyjaciółki, często podróżującej tamtędy do Włoch. – Od przełęczy Brenner kawa, a przede wszystkim wino nabierają lepszego smaku. Niby to ta sama kawa i to samo wino, co wcześniej w Innsbrucku, lecz gdy tylko pociąg minie przełęcz, a potem dojedzie do Bolzano, Trydentu i Werony, z każdą stacją wszystko smakuje lepiej. I kiedy w końcu wysiadasz w Bolonii, czujesz się wspaniale, jesteś szczęśliwy. Jak to zwykle bywa we Włoszech. – Przemienienie wina moja przyjaciółka nazywa „cudem na przełęczy Brenner”.

Europa Środkowa to dla mnie nie tylko piwo, wino, sznycel i kiełbaski, nie tylko stare zamki i niespokojnie śniące pola bitew, nie tylko kolej, lecz także zupy, które w wagonach restauracyjnych można zjeść na obiad, kolację, ba, nawet na śniadanie. Na przykład polski żurek, zakwaszana zupa mączna, którą uwielbiam do tego stopnia, że nieraz wsiadam w Berlinie do EuroCity jadącego do Warszawy, zjadam żurek, a potem wysiadam we Frankfurcie nad Odrą i wracam ekspresem regionalnym do Berlina.

Kiedyś pan Peterka opowiadał mi o swoich trzech kolegach, których tuż za stacją Wittenberge złapała straszliwa burza. Utknęli na torach. Huragan zerwał sieć trakcyjną i poprzewracał drzewa. Pociąg z pasażerami na pokładzie przez wiele godzin stał na trasie, a wokół szalała nawałnica. Atmosfera przypominała niemalże tę na Titanicu, lecz nawet w obliczu katastrofy gościom podawano piwo i jedzenie. Wreszcie przyjechała straż pożarna i ewakuowała pasażerów.

Mężczyzna mówi o Andym Warholu, którego rodzice wyemigrowali z Medzialborców do Ameryki. Dzisiaj z kolei to Amerykanie pielgrzymują do miasteczka, gdzie w dawnym domu kultury mieści się wielkie muzeum poświęcone Warholowi. Nasz rozmówca opowiada o biednej, zapomnianej przez Boga okolicy, o niezwykłym miejscu. Przed drugą wojną światową znajdowała się tu zaledwie jedna fabryka – tartak. Drugą co do wielkości firmą była hurtownia wódki. Mężczyzna snuje opowieść o pokojowym współżyciu Żydów i katolików, Słowaków i Rusinów. Tak wyglądało to do 1939 roku, kiedy władzę przejęli słowaccy faszyści. Wtedy wszystko się rozpadło. Dzisiaj po tutejszej, niegdyś wielkiej gminie żydowskiej zostały już tylko nieliczne pamiątki.

Od rzeki wzięło swoją nazwę stare garnizonowe miasto Sanok – stacja końcowa „Wojaka Szwejka”. Tutejszy dworzec również sprawia wrażenie opuszczonego. Knajpa Semafor niestety już nie istnieje. Konduktor tłumaczy nam, jak dojść na starówkę. Oraz do sklepu oferującego największy wybór piwa w okolicy. Sklep nazywa się Al Capone, od słynnego w latach dwudziestych i trzydziestych gangstera z Chicago. Jest jednak inaczej niż w czasach prohibicji w Ameryce – sprzedaż alkoholu odbywa się tu jak najbardziej legalnie, a oprócz piwa można dostać wiele rodzajów wódki. W sklepie gra głośna muzyka pop. Spacerujemy po rynku. Jest gorąco i parno, pocimy się. Oglądamy figurę Szwejka, który nie zważając na temperaturę, siedzi zadowolony na zalanej słońcem ławce i kurzy fajkę. Tuż obok otworzył nawet knajpę swojego imienia. Zjadamy kapuśniak i gołąbki. Starówka i zamek leżą na wzgórzu. Patrzymy na porządek nabożeństw w dwóch dużych kościołach, zauważamy, że obejmuje znacznie więcej pozycji niż rozkład jazdy pociągów położonej na dole stacji.

Mój stary przyjaciel mówi, że nawet dziś można spotkać osoby cierpiące na tak zwaną tunelofobię. Trzęsą się, nie mogą złapać tchu, oblewa ich pot. – Dla nich światełko w tunelu byłoby czymś więcej niż zwykłym idiomatycznym zwrotem. Usłyszałem kiedyś o tym od pewnego psychiatry. Opowiadał, że ma wielu pacjentów cierpiących na tę przypadłość.

Wśród ludzi kolei zna wielu miłośników mostów, których interesują wyłącznie mosty. A także miłośników nasypów kolejowych, miłośników sieci trakcyjnej, miłośników semaforów, miłośników nastawni, miłośników szyn, miłośników podkładów, miłośników tłucznia, miłośników zegarów dworcowych, miłośników zapowiedzi peronowych, miłośników jazdy przy otwartym oknie, miłośników zwrotnic lub miłośników szlabanów, którzy potrafią odróżnić wszystkie przejazdy kolejowe w Europie i ubóstwiają nie tylko rogatki, lecz także zdobiące przejazdy krzyże świętego Andrzeja. Mój stary przyjaciel trochę się o mnie martwi. Według niego to dziwne, że w niczym się nie specjalizuję, że jestem zwykłym, nudnym, przeciętnym człowiekiem kolei.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *